![]() |
Zakarpaty krowie ścieżki [2011]
Są takie chwile w życiu człowieka, że nawet najsłodsza chałwa Persji już nie smakuje jak smakować powinna. Mało tego. Smakuje tak jak smakować nie powinna. Człowiek wyzuty z resztek energii lewituje między jednym super pilnym zadaniem, a drugim jeszcze pilniejszym. I w zasadzie dochodzi do stanu gdy wstaje, bo zawsze wstawał. Je, bo wszyscy to robią. Kładzie się spać by znowu rano wstać. Taki swoisty Dzień Świstaka. Właściwie dzień podobny do dnia. Właściwie, bo niby z pozoru ciągle dzieje się coś innego, ale człowiek przestaje myśleć o sobie, o życiu i przestaje robić cokolwiek dla siebie. Ciągle jest szarpany przez coraz to nowe osobistości, które mają coraz silniejsze parcie aby coś od Ciebie uzyskać. W nosie mają czy to masz chcesz to zrobić, załatwić czy im to dać. Właśnie w takiej chwili zjawił się On. Judasz.
- Słuchaj jest sprawa. Nie pojechałbyś …. - Nie dam rady wpadnij w przyszłym tygodniu to zobaczę co się da zrobić… Właściwie to nawet nie do końca słyszałem co mówił, i o czym. Chyba mogłem mu odpowiedzieć dokładnie tak samo jak na dziesiątki telefonów tego dnia zaczynających się podobnie. - Dzień dobry jestem taka to a taka…. Mam dla Pana specjalna ofertę. Chciałabym umówić Pana na niezobowiązujące spotkanie z naszym specjalistą……. - Nie dam rady… - A kiedy mogę zadzwonić ? - Za tydzień ….. – choć tak naprawdę ten szczery w mojej głowie podpowiada - Powiedz jej, że nigdy. Będziesz miał ją z głowy. Ale korporatywne standardy, normy i takie tam różne sraty taty , karzą nam trwać w tym gównie niechcianych spraw po uszy. Nawet nie zauważyłem jak minął tydzień od pierwszego kuszenia. Pojawił się znowu On. Znany nam już Judasz. - Pamiętasz, gadaliśmy w zeszłym tygodniu … Obiecałeś …. - Tak, tak, pamiętam gadaliśmy …. - Biegam myślami przeszukując zasoby z przerażeniem. O czym my, kuźwa gadaliśmy ? Co ja mu niby obiecałem. Ni cholery…. Nawet nie pamiętam, że gadaliśmy. - Jasne. Wiesz zasypany jestem po uszy, może pogadamy w przyszłym tygodniu. - Stary, weź się obudź. Od miesiąca do Ciebie wydzwaniam. A ty za każdym razem gadasz jak potłuczony. Jakbyś jednocześnie pisał jakieś raporty, odezwy czy odwołania. Czy Ty mnie w ogóle słyszysz ? - Tak, tak. Wiesz, nie wyrabiam się. Oddzwonię w przyszłym tygodniu. - W przyszłym tygodniu to już se możesz. - Co mogę ? - Pomachać nam rączką - A gdzie jedziesz ? - Tam gdzie cię namawiam od dwóch miesięcy, a ty mi za każdym razem każesz dzwonić za tydzień, to pogadamy. - A tam … - Gdzie on do cholery jedzie ??? Nic nie wiem ??? mówi od dwóch miesięcy ??? Pierwsze słyszę. - Stary weź zrób wreszcie coś dla siebie, zanim umrzesz. Bo zwariować to nie zwariujesz. Już jesteś nienormalny. - Co ty gadasz ??? - To jak jedziesz czy nie ? - A kiedy ? - W piątek. Kurde lista spraw wcale się nie skraca od miesięcy. Mało tego tych nie załatwionych nawet jest sporo więcej. Może On, kuźwa, naprawdę ma rację ??? - No dobra, jadę. Kiedy ? - W piątek po robocie. Weź namiot, śpiworek i jak najmniej rzeczy. - A gdzie w ogóle jedziecie ? - W góry. - Fajnie zawsze chciałem …. - Tylko się spakuj w jakiś worek i jak najmniej na plecach. - A kiedy wracamy ? - W sobotę . - No nie to po co tyle zachodu….. - W następną sobotę…Osiole. - Nie no, na tyle to nie dam rady. - Dasz, dasz. Ja Ci urlop podpiszę. - Bardzo śmieszne, bardzo śmieszne. Właściwie to miał rację. Zwariowałem, i to już dawno. Ale kiedyś trzeba zrobić choć małą przerwę. Nawet najgorsi wariaci miewają urlop. Oddołowałem motura. Próba odpalenia nic nie dała. Nie żywy. Nawet nie zajażyło pół kontrolki. Może z popychu. Gówno, też nic. Na szczęście znalazły się kable u sąsiada i odpalił z pożyczki. Jest nieźle. Silnik nawet chodzi. No właściwie nie dotykany od zeszłego roku, to jak niby miął odpalić… Teraz dopiero zauważam, że po moturze daje się normalnie pisać palcem po kurzu. Dojeżdżam do pierwszych świateł. Hamuję. Wszystko gaśnie. Puszczam hample. Zaczyna z powrotem działać. Ki czort. Po pół godzinie jazdy nic się nie zmienia. Gdy zapala się stop wszystko gaśnie. Że aku słaby to wiem, ale, że aż tak żeby nie przyjął prądu ???? Po konsultacji z multimetrem wykazuje dwa i pół wolta. Prostownik na całą noc i … nic się nie zmienia. Potrzebujemy aku. Chyba nie tylko tego. Noc po nocy sumiennie przeglądam go po kawałku. Wreszcie mogę się pakować. Tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Namiot, śpiworek, karimatka. Ręcznik gacie na zmianę i zapasowe skarpety. Ze dwie koszulki, ręcznik, kubek. Dwie dętki, klamka, łyżki, łatki, naboje do pompowania. Kilka kluczy. Suma sumarum. Wyszło worek plecak, pedałka i zmota na kierownicę. Sporo. Ale nie mam wyjścia miałem się ograniczać. W piątek po robocie dopadam sztuki i … mam kapcia. Powietrze zeszło. Dupa. Dojadę do stacji, piardnę w oponkę i będzie gites. Dojeżdżam do stacji, ale jest słabo. Powietrze ucieka. Niedaleko jest wulkanizator. Nich to zrobi dobrze i szybko. Nie ma czasu, chłopaki czekają. - Panie oponkę trza zrobić. - Jak skończe z tym, to zrobię. Jak skończył to spojrzał na motura z pogardą. - Eeeee, motórów nie robim. - Jak to ? To po co ja czekam ? - A bo ja wim ? - A jak se zdejmę to mi pan załata ? - Eeee nie panie, takich nie robim i już. - Ło żesz ty smutny pacanie. Żeby cię ….. takie niedomówienie. Motur na trawę i robim. Dętka wyszła nawet szybko. Jest dziurka. Załatałem złożyłem i znowu ucieka. Chyba przyciąłem dętkę przy składaniu. - Żeby cię – Rucam w próżnię nie wiedząc czego i kogo ma to dotyczyć. Znowu na trawkę i od nowa to samo. Koło, dętka, łatka i składanko. Wkurzony na maksa próbuje w miarę spokojnie zawalczyć z oponą, aby tym razem nie zrobić nic złego. Suma sumarum mam prawie dwie godzinki w plecy. Ledwo ruszyłem, walnęło deszczem. I to takim, że nim naciągnąłem na siebie kondon, byłem już zupełnie mokrutki. W sumie jak się źle zaczyna to się dobrze kończy. Będzie dobrze, Będzie dobrze. Powtarzam sobie w kółko, bo co mam sobie powtarzać… Docieram na miejsce. Chłopaki pakują motura na lawetkę, a ja zakładam suche gacie. Siadam z tyłu auta i ruszamy – Na południe. Za chwilę gaśnie światło. Budzę się w Radomiu . Jakiś pierniczony korek. Wszystko stoi. Po jakimś czasie kilku zawraca. Rzut oka na tablice aut. - Lokalesi. Oni na pewno znają jakiś objazd tego tyfusu. – - No to zawróć tą galerą z przyczepą. - Jednak jakoś się udaje. Jedziemy jakimiś opłotkami cholera wie gdzie i jaką drogą. Ale jedziemy. Gdy wracamy na drogę Radom jest już za nami. Znowu gaśnie światło. Budzę się w Rzeszowie. Taka podróż w sumie ma sens. Czuję się jakbym przemieszczał się za pomocą teleportera ze Star Trecka. Jakoś kole północy jesteśmy przy granicy. Kolacyjka łóżeczko i znowu gaśnie światło. Zarąbiście. |
Bardzo dobre wejście :) Czekamy na ciąg dalszy.
|
dobre...wstęp to jakby o mnie było :/
|
Cytat:
|
po głębszej rozmince stwierdzam że pora umierać bo i tak nic się nie dzieje nowego. Pierdzenie w koło komina. Nadzieja w tym że po nabyciu z grubsza doświadczenia w jeździe, doinwestowaniu oraz full serwisie motura no i nazbieraniu odpowiedniego szpeja, w przyszłym roku przykleję się na ślinę i taśmę do jakiejś ekipy na zagraniczny wypad. Jak nie wypali to już tylko fotel kapcie okulary...
|
fajnie lekko napisany wstęp do wstępu.
Czekamy na cd |
Cytat:
czekam na ciąg dalszy! |
:lukacz:
|
Poranne słońce wpadające przez okno dachowe fajowo smyra po nosie. Dopiero teraz zaczynam się rozglądać gdzie jestem. Nie mam ogromnych doświadczeń z agroturystyką, ale kwaterka robi nader dobre wrażenie. Chłopaki jechali całą drogę gdy ja z nudów spałem na tylnym siedzeniu. Teraz odrabiają zaległości. Spacer po okolicy. Znowu mam wrażenie jak po teleporterze. W nocy opuszczając auto po ciemku nie miałem nawet okazji zobaczyć gdzie jestem. A okolica w porównaniu do tej w której zasypiałem zmieniła się nie do poznania. Nie, nie w Poznaniu nie byliśmy tylko w Bieszczadach. Bieszczady to piękna okolica.
Jak nie musisz gonić rano na biegu do roboty czas płynie jakoś zupełnie inaczej. Właściwie wszystko wygląda inaczej. Patrzysz i widzisz, słuchasz i słyszysz, wąchasz i czujesz. To zupełnie inne wrażenia od atmosfery miasta. W mieście ludzie idą nie patrząc co się wokół nich dzieje. Na uszy naciągają słuchawki aby nie słyszeć otoczenia. Zatykają nos wchodząc do autobusu, aby nie dostać porażenia węchu. Krótko mówiąc izolują się od całej tej reszty. Starają się być sami mając wokół setki ludzi. Spacerek w miłych okolicznościach jeszcze przed śniadaniem to naprawdę fajna sprawa. Zaczynam rozumieć ludzi którzy kupują sobie psa. Gdyby nie to, że musiałby siedzieć sam, cały dzień w bloku pod kluczem, to kto wie może bym się skusił. U nas cały tydzień lało, a tu piękne słoneczko. Choć w niższych częściach łąki czuje się, że to słońce jest od niedawna. Trochę się obawiam co będzie na leśnych duktach. Wracam ze spacerku chłopaki powoli się wygrużają z pieleszy. Śniadanko i przepakowanie. Ściągamy motory z przyczepki i zgadnijcie co mnie spotkało ???? No, no kto pierwszy zgadnie ??? Stawiam browca…… No właśnie mam kapcia. Chłopaki sikają ze śmiechu. - Może se sam powinienieś pojechać …. Hi hi - Trza było jechać od razu, jak wstałeś. Dogonilibyśmy cię na pierwszym łataniu. He , he, he – normalnie mają ze mnie taka polewkę, że hej. - Misiek, ty to mistrzem pierwszego kroku jesteś. Jeszcze nie ruszyłeś, a już trzy dziury masz. Zanim wrócisz, łatkę będziesz robił w pięć minut. - -Posadę we wulkanizacji masz jak nic. W sumie to trzeba mieć niezłego farta, żeby złapać kapcia jadąc na przyczepie. Dupa Jasiu, pierdzi Stasiu. Dobrze, że mam łyżki. Na biegu z pod stodółki targamy ławeczkę, organizując z niej centralkę. Miód, malina. Wychodzi taki trochę skansenowy hi tech. Luzik. Ważne, że działa bez zarzutu. Koło ląduje na ziemi. Łyżki w ruch. - Wywal tą dętkę. Nową zakładaj. Na pewno ci się łatki odparzyły i puszczają. Fakt. Łatki takie miałem siajowe. Od roweru. Ale to były jedyne jakie mi się udało kupić. Po za tym były małe i poręczne. Ale wygląda, że nie trzymają najlepiej. Przy okazji dowiaduję się, że w zeszłym roku mieli już podobne historie. He, he cwaniaki, a ze mnie łacha drą. W sumie oporządziłem się z dętką i pakowaniem, a Oni jeszcze nie są gotowi. A jakby o dętkę mieli mniej. No cóż taki lajf. Nic na to nie poradzę. Oni mają telewizory i wiedzą gdzie jedziemy. Ja nie. Koniec końców wykaraskali się i Oni. Ruszamy w kierunku granicy. Kurcze lubię Bieszczady. Tu jakby życie jest inne. A może to tylko moje nastawienie. Zawsze kojarzą mi się z wakacjami, luzem i takimi sprawami. Ani się obejrzałem, a już jesteśmy na granicy w Krościenku. Kolejka właściwie nie wiadomo do czego. Właściwie to kolejka jest do granicy, tylko nie wiadomo dlaczego ona jest. Niby jest stado urzędników tylko ta odprawa idzie jakoś ślamazarnie. Omijamy tę kolejkę stojących aut i dojeżdżamy od razu pod szlaban. Tam wychyla się Pan z budki i pyta; - A czemu nie stoicie w kolejce jak inni? - A bo moturem słabo = odpowiadają chłopaki. Ja się nie znam, jadę potulnie za nimi. Ufam, że wiedzą co robią. - A jak inni będą mieli coś przeciw ?– Pogranicznik nie łapie wykrętu. - Czy ktoś ma coś przeciwko ? - Pyta głośnio Wojtek. - Widzi Pan, nikt się nie sprzeciwia, tylko Pan. – wopista chowa się w budce. Gdy otwiera się szlaban ruszamy za kilkoma autami. Postój na takiej patelni z początku nawet był miły, po całym tygodniu zimnych deszczy. Ale tylko na początku. Szybko jakoś miałem dość. - Jak chcecie tu sterczeć to życzę sukcesów. Ja sobie podjadę tam i położę się na trawce, a jak dojedzie kolejka to stanę za naszym Panem i będzie gites. – Jako, że chłopaki nie podchwycili pojechałem sam. Stanąłem za ukraińskim busem. Wyjąłem sobie karimatke i rozłożyłem się na trawce. Słońce miło grzeje w pycho i w zasadzie jeśli zapomnieć o tym że się stoi w kolejce jest naprawdę luzik. Czego mi więcej trzeba? Niestety kolejka dość szybko daje znać o sobie. To znaczy ta druga w której stoją osobówki – i chłopaki. - Panie tamta nie jedzie do przodu, bo tam są do cła. Rzuca prawie po polsku jakiś Jegomość z osobowych. - Naprawdę ? – wyrażam zdziwienie, prawie naturalnie. – Nie, mnie się nie spieszy, tak się rozłożyłem żeby poczekać. - Choć pan tu do nas bo tamta wcale się nie posuwa. - Myśli Pan, że tak trzeba ? - Tak, tak, tamta jest jak ma pan do zgłoszenia odprawę. Choć Pan do nas. Ulegam pokusie i przechodzę do właściwej kolejki. Do tej w której stoją chłopaki, tylko jakieś dwadzieścia aut z tyłu. Nie wpychałem się. Sami mnie zaprosili. Oczywiście zaczęły się pytania; - A ile poleci? - Ile kosztuje? - I ile pali ? Dowiedziałem się, że na Ukrainie wszystko drogie, bo cła jak cholera. Motory zciągają i nie rejestrują, bo cła za duże. Jeżdżą bez tablic. Ścigają się po ulicach. Potem Policja stara się ich złapać na stacjach, jak tankują. To tankują w bańki i w domu leją. I tak trwa zabawa w kotka i myszkę. A na stacji po prawej, to mam nie tankować, bo chszczone paliwo. Na tej po lewej jest ok. Tam spoko. Czego to się człowiek w kolejce nie dowie? W sumie bezcenne. Za resztę mastercard. Choć nie wiem czy w rejonach gdzie jedziemy coś się uda z plastikiem zrobić. W końcu zaliczam okienko za okienkiem i jestem już z drugiej strony. Chłopaki jeszcze stoją. Wyjechałem poza obszar przejścia i stanąłem na poboczu. Siedzę sobie i tak sobie patrzę. Na samym przejściu przy szlabanie stoi landcruizer z ciemnymi szybami. Cały czas silnik pod parą. Pewnie pościgowy czy jak? Co kraj to obyczaj. W pewnym momencie wysiada jeden cywil i mundurowy, i idą przez łąkę w kierunku zarośli nad rzeczką. Po kilku krokach mundurowy krzyczy do auta ; - Misza jeścio dzius i kolu priwiezi. – i zniknęli w krzakach nad rzeczką. Ja z braku lepszych tematów począłem obserwować ślimaka który próbował przejść przez jezdnię. Nie dość, że nie po pasach, to jeszcze po skosie. Ojtam, ojtam. Cicho być, nie czepiać się. Każdy ma swoje zwyczaje. |
4 Załącznik(ów)
Chyba trochę przynudzałem. Ale w końcu jak luz to luz.
Już w oddali słychać pyrkot nadciągających chłopaków. No to pora zacząć przygodę. Na początek Pani Viera, czyli profesjonalny obmien walut. Kantor czy bank jak kto woli. Na wyjeździe z granicy stoją dwie starsze panie i machają plikiem kasy na przejeżdżające auta. Jako, że na szlaku na który się wybieramy może być słabiej z bankomatami wolimy zawczasu załatwić sprawę. Pani z szybkością kalkulatora oblicza przelicznik w różnych walutach i w różnych ilościach za razem. Szybkość obrachunków może zadziwić niejednego speca od cyfrowych technologii. Mam wrażenie, że nawet nie zdążyłbym wystukać tych cyferek na kalkulatorku. Za którymś razem mam ją. Ona po prostu liczy w pamięci, a na kalkulatorku wybija ostateczna kwotę do zapłaty. Załącznik 22496 Mamy kasę możemy się żądzić. Chłopaki ładują na stację. Ja nie. - Misiek, czemu nie tankujesz ? - Bo mam zatankowane. - No co ty, chyba nie zalewałeś w Polsce ? - Zalewałem. Znowu leją ze mnie po nogach. Chyba ostro przepłaciłem za te dziewięć litrów co się mieści w zbiorniku. No cóż taki lajf. Będę musiał z tym żyć. Następnie wizyta w sprzywce. Tak, to co zwykle w przygranicznych sklepach. Gorzała, fajki, perfumy i trochę słodyczy. Jest jednak jeszcze coś co stanowić będzie o esencji wyjazdu. Sardiny w tomatach. Taki żelazny fetysz ekipy. Bez tego wyjazd straciłby sens. Zalani i zapakowani ruszamy w pieriod. Zanim zdążyliśmy się na dobre wykręcić na piątce, blok na koło i w prawo. Zaczyna się prawdziwa zabawa. Szutruweczka pierwsza klasa. Kałuże jak się patrzy. Znać i tutaj nieźle padało. Chłopaki dają ostrożnie bokami. Dojeżdżamy do pierwszej rzeczki. A raczej pierwszy raz do rzeczki. Będziemy jechali wzdłuż niej jakiś czas Załącznik 22495 Na przestrzeni kilkunastu kilosków będziemy ją pokonywać kilkadziesiąt razy. Właściwie nic takiego szczególnego. Woda ledwo po osie. Jedyna trudność jest w tym, że zanim się nie przejedzie to jeszcze nie wiadomo jak jest głęboko. Dalej droga wiedzie leśnymi szutrami. Kręta twarda i sporo kałuż. Jednym słowem można pycić do woli. Na jednej z polanek zaliczamy popas. Taki królewski piknik. Lokalny tokai i sardyny. Normalnie żyć nie umierać. Niebo w gębie. Załącznik 22497 Lecimy drogą dalej przed siebie. Znaczy oni wiedzą gdzie, a ja za nimi. W sumie wygodna poza. Na leniucha. Górki, dołki. Laski, polany. Drogi, dukty i leśne ścieżki. Z czasem trafiają się wyjazdy na mniejsze lub większe połoninki. Załącznik 22498 Zjeżdżając z jednej takiej trafiam na ostrą jazdę w dół. I może nie byłoby w tym nic strasznego gdyby droga nie wiodła dość gęstymi zaroślami. W dodatku wąska ścieżka miała nawierzchnię z rozbełtanej krowimi kopytami wodno błotnej melasy. Jakiż ja byłem szczęśliwy, że jest w dół, a nie pod górę. Mimo mocno klockowych skorpionów odstawiałem przysłowiowy taniec pingwina na szkle. Szczęśliwy byłem ….ale do czasu. Już byłem u drzwi, już witałem się z gąską i …… Skończyło się szczęście. Już widać było normalna drogę. Oczywiście z racji pilnego szlifowania tanecznych figur jechałem sporo za resztą. Zanim dotarłem do końca żlebu oni stali już naszykowani z aparatami. Widzę, że od regularnej drogi dzieli mnie już tylko rów … wypełniony wodą. Widzę aparaty. Trzeba wypaść fachowo. Staję na podnóżki i pędzel. Trza zapracować na prezencję. Nie ? Iiiiii zamiast fachowej fontanny i bryzgów pod niebo zaliczam piękny ślizg i ląduje centralnie ryjem w tą gnojowicę. Efektownie wypaść to trzeba potrafić. Nie ??? |
minia mowa jest o zdjęciach...są takowe??
|
Zgodnie z sugestią i panującym zwyczajem po rozkminieniu techniki wkleiłem kilka zdjęć. Nie są one zbyt piekne. Nie umiem zrobić ładnego zdjęcia widoku. Te były tam niesamowite. Żadne zdjęcie nie oddaje takiego klimatu jak na żywo. W każdym razie żadne moje zdjęcie.
Co do uwagi kolegi o wycieczkach wokół komina w porównaniu do zagranicy. Pozwolę sobie się z tą sugestią nie zgodzić. Przygodę można przeżyć wszędzie, niezależnie od przebytej odległości. U mnie to akurat tak się trafiło. Z drugiej strony tam nikt się nie czepiał, że jedziemy lasem. Mało tego wiele razy podpowiadano nam drogę. A to tu a to tam. W jednej sytuacji tylko odradzano nam jazdę na jakąś górę gdyż jest tam "zakaznik" i można sztraf dostać. Jednak było to raczej w formie rady czy przestrogi. I sprawiało bardziej wrażenie troski o nasz portfel niż o sam zakaznik. |
Pięknie piszesz...uroda to kwestia gustu,także zdjec...nie jest ważne czy są "piękne' ważne, że Twoje i są w nich Twoje emocje...a podróże tak naprawde wcale nie muszą byc dalekie żeby były ciekawe....egzotyka też ma swoje granice...jak zwiedzisz pół świata może stwierdzisz, że wcale nie podróżujesz dla egzotyki...ale po to aby odnaleźc siebie..:at:
|
Wielkie dzięki za dobre słowo...To naprawdę miłe, że sprawia to radość jeszcze komuś....
Tak naprawdę w podróżach motocyklem najfajniejsze jest to, że jesteś sam ze sobą, lub Sama ze sobą. Masz czas dla siebie. I jesteś sobą dla samego siebie. W innej stytacji możnaby nazwać to egoizmem. Dziś jest takie modne słowo "asertywność"... Kiedyś, niejaki lord Farquad miał powiedzieć ' Zapewne wielu z was zginie, ale jest to poświęcenie na które jestem gotów" - te słowa kryją sobie esencję dzisiejszego świata. Czy ktoś to akceptuje, czy nie to już inna sprawa, nie mnie to oceniać.... |
Ło matko, ale jaja.
|
8 Załącznik(ów)
No cóż każdy ma to na co zasługuje. Taki lajf. Jedni mają temat do polewki, a inni błoto miedzy zębami. Na dodatek bajoro było z tych wrednych. Mimo, że deerek masą nie powala w porównaniu do takiej Afryki czy Geesa, to jednak tak się w tym błocie zassał, że wyrwać go nie było łatwo. No dobra, może to ja nie mam torsu Herkulesa. Na dodatek w tej nierównej walce zostałem pokonany na przemian rosnącą we mnie złością i histerycznym śmiechem. No cóż - nie udał mi się ten skok.
Załącznik 22510 Gwiazdą fotoreporterów nie zostałem, za to sakwa z moją jedyną mapą i kilkoma jeszcze innymi rzeczami okazała się zupełnie szczelna. Ale o tym miałem się przekonać kilka kilometrów dalej. Pod sklepem. W ramach popasu, uzupełniania elektrolitów i konwersacji z lokalną młodzieżą od niechcenia zajrzałem do sakwy, co to się pod wodą znalazła. Była szczelna i wodoodporna jak należy. Co wlało się przez suwak do środka w żaden sposób już wnętrza opuścić nie chciało. Załącznik 22508 Nieśpiesznie poruszamy się dalej. Dopadamy jakiegoś linowego mostka akurat na szerokość kierownicy. Na drugim brzegu zaczyna się coś z czym przyjdzie mi się zaprzyjaźnić przez kilka najbliższych dni. To była trudna i wymagająca przyjaźń. To, że musiałem się zaprzyjaźnić nie oznacza, że to polubiłem. Ale, cóż życie stawia przed nami różne wyzwania. Te jakiś dzień później nazwę krowimi schodami i ścieżkami melasy. Ale o tym nieco później. Załącznik 22509 Tymczasem wspinamy się na drugim brzegu po bydlęcych ścieżkach w górę. Nie dość, że jest potwornie nierówno to jeszcze właściwie nie ma drogi. Jedyne co na razie udało mi się przyswoić od kolegów to ino gaz.<?xml:namespace prefix = o ns = "urn:schemas-microsoft-com:office:office" /><o:p></o:p> -Misiek, co by to nie było nie możesz zamknąć. Pamiętaj ino gaz.<o:p></o:p> -A jak wpadam w krzaki?<o:p></o:p> -To zaciskaj zęby, chowaj gębę, ale nie zamykaj, bo przegrałeś. <o:p></o:p> -A jak nie widać co jest dalej? <o:p></o:p> -Ino gaz może cię uratować. Jak zamkniesz to nie zobaczysz co jest po drugiej stronie.<o:p></o:p> I tak od tej pory starałem się kierować tą zasadą. Niestety parę razy nie wytrzymałem i zamknąłem. I rzeczywiście nie dane mi było zobaczyć co jest dalej. Musiałem wracać na dół, aby zacząć wszystko od nowa. Jednak tym razem wracać musiałem zupełnie z innego powodu. Zaciskając zęby i podskakując rozpaczliwcami z chopki na chopkę pokonałem kilkanaście ostrych progów i ustawiłem się aby zrobić jakieś efektowne foto… Ale dupa, nic z tego nie wyszło. Akcja ‘ino gaz’ się udała się idealnie. Mi, ale nie chłopakom. Wojtek został już w połowie. I to tak na otro. Koło w górze. Galancio. Jak to zrobił nie umiem powiedzieć. Z góry nie widać. Za to widzę, że szarpie się nieźle. W tę, to w tamtą i nic. Ze zdjęć nic nie wyjdzie póki nie dojadą. Chyba muszę zjechać na dół. I na co tyle zachodu. Ten ino gaz …. Wszystko na nic. Zjeżdżam w dół jak po schodach. Załącznik 22511 Wojtek tkwi w gównie po uszy. A raczej po wahacz, albo ramę. Wpadł w jakąś dziurę i tylne koło nie ma żadnego oparcia. Nawet można by rzec, że wisi w powietrzu. Ale o tym przekonaliśmy się dopiero gdy wyciągnęliśmy dziada. No cóż dziura wyglądała jak studnia. Po wydobyciu Wojtka ruszamy w górę. Ja umieram w melasowym żlebie. Nie udało mi się z gazem. Dzień, dwa, góra tydzień i już udało mi się za którymś tam podejściem wydostać na górę. Z góry zjeżdżamy do jakiejś wioski. Kotwiczymy przy sklepie. Załącznik 22513 Zostaję przy moturach. Chłopaki idą do sklepu. Nie wiem z jak i z kąd, ale zjawia się… nazwijmy go Stepan. Gada o tym i o tamtym. Właściwie to nie do końca Go rozumiem. Chyba jest nieco wstawiony. Z naciskiem na słowo nieco. Za Stepanem przychodzą inni. Robi się kółko dyskusyjne. Chwilami, a właściwie przez cały czas mam wrażenie, że nie mam zielonego pojęcia o czym dyskusja się toczy. I powiem Wam, wcale mi to nie przeszkadzało. Od czasu do czasu zabieram w niej głos i o dziwo nadal się toczy swoim torem. Chłopaki przynoszą herbacianą różę. No cóż za piękny bukiet… A i okoliczności robią swoje. Pani sklepowa mówi, że zamyka bo za chwilę autobus. Ale we wsi jest jeszcze jeden sklep. Załącznik 22515 I jest naprawdę. Tylko każdy wychowany w relacyjnym marketingu na pewno go nie znajdzie. To, że nie ma szyldu to pikuś. Powiedzmy Pan Pikuś. Nie widać nawet tego, że to sklep. Ale można to mieć w wielkim poważaniu. I tak wszyscy wiedzą, że tam jest sklep. I to tak naprawdę wystarczy. A sklep jest i to jaki…. Bezcenne. Nie zapłacisz w nim mastercardem. Upojeni wonią herbacianej róży ruszamy w górę. Załącznik 22514 Droga niestety masakryczna. Na luzaku da się ją nazwać kamiennymi schodkami. Pewną trudność stanowi to, że ciężko jest sięgnąć nogami do podłoża. Z wielkimi trudami i sporą pomocą udaje mi się dotrzeć do góry. Miklasz dociera nieco później. Nie ma Wojtka. Nie ma go dłuższą chwilę. Chyba musimy wrócić. Może utonął w błocie? Miklasz ruszył pierwszy. Jako, że nie wrócił , ruszyłem i ja. Dojeżdżam do ścieżki gdzie widzieliśmy się ostatni raz. Jest dwóch ludzi. Niestety motor tylko jeden…. |
Bardzo fajnie się czyta.
Dawaj dalej, bo ciekawość zżera...:D |
:lukacz::lukacz::lukacz: Fajnie jest, proszę dalej ;)
|
Super relacja, inspirujące zdjęcia...to jest to co tygryski lubią najbardziej ( małe tygryski na małych motorkach tyż)..:at::at::at:
|
6 Załącznik(ów)
Bo szczęście to trzeba mieć...
Pora na ocene sytuacji. Jest Wojtek, ale brak motura. - Co jest to cholery ? Gdzie motur ? - Pojechał windą. Jest piętro niżej. - Jaką windą ? Jakie piętro niżej? Nie wiem co żeś palił, ale bierz tego mniej... Teraz dopiero dostrzegamy, że na krąwędzi drogi jest lej wyplukany wodą. Idzie ostro w dół. Na dole leży motur Wojtka. W sumie prawie prosta droga... - Jak, do diabła, żeś to zrobił ? - Sam chciałbym to wiedzieć. Jadę sobie za wami, aż tu nagle sru i lecę windą w dół. Motor gdzieś został, a ja dalej lecę. Jakby mi się ta winda urwała. Zanim się wydrapałem na górę myślałem, że ducha wyzionę. Wiążemy do kupy wszystkie wolne linki i taśmy bagażowe. Wojtek mota je za bagażnik i próbujemy wyciągać. Załącznik 22848 - Nie tak, nie tak. Tam wiąż. Nie wiadomo z kąd znalazł się jakiś lokalny pasterz. Mówił coś po swojemu. Nie do końca wszystko dało sie zrozumieć, ale wyraźnie domagał się wiązania za wahacz, przy osi koła. Nie wiem z kąd On to wie, ale na pewno ma rację. Nie wiem właściwie czemu wiązaliśmy za bagażnik. To nie miało najmniejszego sensu. Zamotalismy za oś. Gostek na końcu naszej liny zasadził swój kosturek i tak mogliśmy ciągnąć we trzech do góry. Wojtek starał się utrzymywać motur na kołach. W pionie, bo w pionie, ale na kołach. Metr po metrze wyciągamy cholerę w górę. Początkowo szło słabo, bo ciągle się o coś kleszczyło. Im bliżej góry tym łatwiej. Trening czyni mistrza. W końcu obaj są na górze. Znaczy i motor i Wojtek. Załącznik 22849 Pora na ocenę strat. Właściwie nie ma żadnych zniszczeń. Nie do wiary ale tak jest. Wojtek cały. Nawet humoru nie stracił. Motorek nawet klamki nie złamał. Dopiero teraz gdy akcja została zakończona powoli dociera do mnie co się stało. A tak naprawdę, to co się stać mogło. Nie wiem w sumie czy to kwestia umiejętności czy szczęścia. Jednak w życiu trzeba mieć pewien kredyt od opatrzności. Właściwie wjechał do studni. I to takiej gdzie ściany wyznaczają drzewa. Leciał ileś tam metrów dół. Najpierw razem z maszyną a potem sam. Zaliczył strzał z procy przez kierownicę i to nie w poziomie, a w pionie i nic . Zupełnie nic. Pożegnaliśmy się z Sergiejem. Jak pojawił się z nikąd tak szybko zniknoł i tyle go wiedzieliśmy. Ruszamy dalej. Ma się już ku wieczorowi. Zaopatzenie w prowiant mamy zrobione. Czas rozejżeć się za jakąś fajną miejscówką na spanie. Właściwie apartament przychodzi sam. Wyjeżdżamy z lasu na zarąbiste przestrzenie. Załącznik 22854 Ogromna łaką. Pod lasem kilka zwalonych, a może zciętych drzew. W sumie nie ważne jak to się stało, ale opału mamy w opór. W dole pod nami wioska i banie cerkwi złocące się w blasku chylacego się za chmurki słońca. A wokół góry, góry, góry. Absolutny czad. W głowię się pętli; Załącznik 22850 - A jeśli dom kiedyś będę miał to w takim miejscu koniecznie.... i będzie bukowy koniecznie, pachnący i serdeczny. Wieczorem usiąde, wiatr gra, a zegar na scianie gwarzy.... Jedziemy przez wysoką trawę na miejsce naszego biwaku i tylko Wojtek musi jeszcze efektownie zakończyć dzień. - Zgadnijcie jak ? - Lotem nad kierownicą? - Brawo dla tego pana. Zalicza sporą dziurę i lot nad kierownicą. Niewiem czemu, ale jemu chyba jeszcze było mało. W wysokiej trawie nic nie było widać. Ale tam była. Jakby czekała specjalnie tylko na niego. Łąki w cholerę we wszystkich kierunkach. A On trafił na swoje. Rozstawiamy biwak, ognisko i jest bosko. - A zegar na ścianie gwarzy dobrze się marzy Panie zegarze .... |
Nie zapomnij Minia o wieczornej projekcji filmu "o burzy" na 80 calowym ekranie plazmy przed namiotami ...:bow:
|
Ukraina..błotniste grawiejki i wdzierająca się w każdy skrawek ziemi zachłanna zieloność...piszi Waść bo słowa Twoje to miód na moje serce...
|
karpaty - krowie ścieżki
9 Załącznik(ów)
karpaty - krowie ścieżki
Nowy dzień przynosi nam nowe doznania. Nie słychać autobusu ruszającego z przystanku trzy piętra niżej. Nie ma tramwaju zawracającego na pętli i sąsiada ze swoim super sebringowym wydechem jadącego do roboty. A i tak wszystko żyje. Jakieś muchy, świerszcze, dzwonki krów w oddali i cała masa różnych dźwięków. Szum trzmiela ( taka kuchenka, ale akurat prawie miejscowa) i zapach kawy. To wszystko niesie ze sobą jakiś..... luz, spokój ? Jakbym znalazł się w zupełnie innym świecie. Tak, to chyba jest zupełnie inny świat. Załącznik 23488 Poranna uczta. Pakowanie, troczenie i drogę. Ale, ale, drogę jeszcze trzeba znaleźć. Właściwie wioskę widać jak na dłoni. Mamy góra dwa trzy kiloski. Jednak trafiamy na rzeczkę, a właściwie strumień. I jest słabo. Nie tyle sam strumień przeszkadza co brak podejścia. Płynie w głębokim jarze, ostro zarośniętym drzewami. To czyni go niedostępnym. Musimy znaleźć inną drogę. I znajdujemy. Jest nieźle. Dochodzimy do takiego zrytego krowimi kopytami stopnia. Źle się namierzyłem i postanawiam zawrócić aby przymierzyć się do tego w innym miejscu. Ale coś jest nie tak. Skorpiony w porównaniu do Mitasów są zarąbiście miękkie. O braku powietrza dowiadujesz się natentychmiast. No to mamy pierwszy postój. Łyżki idą w ruch. Wydobycie dętki ukazuje nagą prawdę. Nie mamy dętki tylko płaski kawał gumy z wentylem. Natychmiast przypomina mi się rozmowa w Ustrzykach przy pakowaniu. - Po co ci dętka na zapas. Przecież mamy łatki.... Załącznik 23489 Owszem mamy łatki. Tylko nie bardzo wierzę, że uda mi się nimi załatać dętkę na całym obwodzie. Po prostu, nie mamy ich aż tyle. A nawet jeśli byśmy mieli ich taką ilość to chyba wytrzymałość takiej dętki sklejonej po całym obwodzie byłaby co najmniej....... nie wystarczająca. Na szczęście zabrałem tę dętkę co ją miałem zostawić. Na wszelki wypadek zrywam starą łatkę która mogła puścić i przyklejam nową. Montujemy całość do kupy i ruszamy w dół. Załącznik 23490 Schodki wydeptane przez krowy są oględnie mówiąc są mało przyjemne. Jakoś dziwnie jest tak że krowy stawiając nogi zawsze stawiają je w tym samym miejscu. Wydeptując dołki. Jazda po schodach nawet najostrzejszych to luzik. Krowie schody to mutacja dołów w które wpada koło. Zatrzymując się w dołku. Szczególnie mało fajną przypadłością jest to, że akurat przednie i tylne koło wpada w dołek jednocześnie. Na domiar złego zazwyczaj są one na ostrych zjazdach. Wpadając jednocześnie w doły zatrzymujesz się w miejscu. Zazwyczaj wysadza kierownika z siodła. A w dodatku ostra pochyłość powoduje iż akurat ta noga którą chcesz sobie pomóc nie znajduje oparcia na ziemi. Nawet jeśli uda Ci się wstać i wykopać się z pod żelastwa, ruszyć nie jest łatwo. Jedyne co ratuje przed kolejnym upadkiem to nabranie prędkości. W tedy z kolei ciężko jest utrzymać kierownicę, a co za tym idzie kierunek na wprost. Załącznik 23491 Zbliżamy się do wsi. Idzie jakiś lokales. Coś tam macha. Zatrzymuję się, a on podchodzi do żerdzi odgradzającej drogę od łąki. Zdejmuje żerdź i pokazuje abyśmy jechali łąką. Rzeczywiście droga przypomina ślizgawkową maź. A tam gdzie jest sucho jest uformowana krowimi kopytami na kształt tarki. Łąką jedziemy jak po dywanie Godzina spędzona na słońcu przy łataniu dętki zrobiła swoje. W sklepie uzupełniamy płyny i wdajemy się w lokalne dyskusje. Tutejsze wioskowe sklepy spełniają role naszego centrum handlowego. O pardąsik; Galerii. Otóż w sklepie spotykają się okoliczni mieszkańcy. Prawie zawsze w sklepie lub przed nim jest stół i ławki lub krzesła. Nie rzadko nawet kilka stołów. W naszym jest nawet stół do ping ponga. Przy okazji zakupów pytamy o dętkę. - Tak, tak, mam dętki. Dobre z klejem. - Z klejem ? - Tak, tak mam je gdzieś tutaj. I rzeczywiście z pomiędzy konserw z rybkami pani wyciąga niewielkie pudełeczko. Wewnątrz znajdują się nie tyle dętki co łatki. Jak wspominałem na werandzie sklepu stoi stół do ping ponga. Zawiązuje się międzynarodowy mecz. Nazwijmy go serią kwalifikacyjna do Euro 2012. Mimo solidnego krosowego obuwia, a może właśnie dzięki niemu wynik jest trzy do zera. - Polska - białoczerwoni, Polska -białoczerwoni. Załącznik 23493 Żeby choć jeden mecz nasi piłkarze zapomnieli sprzedać..... Przed sklepem stoi zapalony furgon. Stoi chyba już dość długo, bo jak przyjechaliśmy to już stał. Cały czas silnik chodzi. W sklepie siedzi dwóch kolesi nad flaszeczką i ją smakują. Któryś z nas spytał sklepową czemu ten silnik chodzi. Odpowiedziała, że bateria słaba. Wszystko jasne benzyna tańsza od baterii. Rano się zapala a wieczorem gasi. Taka tutejsza tradycja. Ze sklepu wychodzi dwóch gości - tych od flaszki. Wsiadają do auta i jadą. Taki lajf. Żegnamy się i my. Załącznik 23492 Docieramy do miasta na tankowanie. Ze stacji wyjeżdżają dwa duże GSy. To pierwsze motory jakie widzimy od wjazdu na Ukrainę. Właściwie to nic dziwnego na ścieżkach którymi się poruszaliśmy nikogo nie spotykaliśmy. Austriacy zapakowani po dach manelami nawet się nie zatrzymali choć pogadać. Taki lajf. Tankujemy. I dalej jazda. Kawałeczek asfaltem aby wydostać się z miasta i już kombinujemy jakąś dróżkę. Trafiła nam się taka przez śmietnik. A potem znikła w polu. Podejmujemy atak na szagę. Zwłaszcza, że w pobliżu czai się dość duże lanie z piorunami. Łąka kończy się dość sporym bagnem. Próbujemy to z prawej to z lewej, ale jakoś słabo idzie. Dociera do nas dlaczego droga znikła. Prowadziła do nikąd. W końcu udaje nam się przedostać pod lasem. Nie wiem jak to się stało, ale złapałem kapcia. Jak można złapać gwoździa na łące ? Jednak można. Jak się ma ponad przeciętne zdolności to można ludzi zadziwić tym i owym. Próbujemy jakiś kawałek pociągnąć na flaku jednak idzie słabo. Skorpiony są tak miękkie, że nie idzie zbyt łatwo. Przy okazji zarówno chmury jak i burza rozmyły się gdzie lub odpłynęły w nieistotną dal. Upatrujemy sobie odpowiednią miejscówkę. Do roboty. Najpierw zacząłem szukać gwoździa. Skoro jest dziura to powinna być i przyczyna. Dziwne ale nic nie znalazłem. A powietrza nie ma. Przecież skoro sobie poszło to musiała być jakaś przyczyna. Łyżki w ruch i już po kilku chwilach mamy dętkę na wierzchu. Pompujemy i nic wygląda na szczelną. Normalnie czary z mleka. Po dłuższej obserwacji łatka mi się nie podoba. W sumie dziwne ale taka porządna a jakby się odklejała na krawędzi. Gmyram paluchami i jakby odchodzi bardziej. Ale pewności nie mam żadnej po kolejnym napompowaniu dętka nadal sprawia wrażenie szczelnej. Kurde, przecież nie może być raz szczelna potem dziurawa i powtórnie szczelna. No chyba żeby mogła taka być. Na wszczelki wypadek zdzieram łatkę, skrobie, szlifuje i nakładam nową. Przy okazji spożywamy sardine w tomatach - już mówiłem tak trochę jakby fetysz. Załącznik 23494 Następny kawałek przez las to istna paciaja. Jak nie napadnę mocno napędzony to w nim zostanę. Na szczęście się udaje przez to przebrnąć. Docieramy do jakiejś wioski. Tutaj do dopiero jest galeria handlowa. Sklepy są ze cztery. Jeden obok drugiego. Tylko w żadnym nie ma sardynek w tomatach. Jest kilka, jest rybnaja i sardyny w maśle. Biorę kilkę. Jednak jak się potem okarze nawet nie umywa się do sardynek. Lekka integracja z lokalesami i ruszamy w góry znaleźć miejsce na biwak. Załącznik 23495 Miejsce jest galancie. Są widoki, jest drewno, gdzieś w dole słychać dzwonki krów. W oddali słychać pomruki i błyski burzy. Rozpalamy ognisko i nie jest źle. Widowisko z cyklu światło i dźwięk rozgrywa się wprost na naszych oczach. O pardąsik na 700 metrowej panoramicznej plaźmie. Niestety zbliża się do nas dość szybko. W niedługim czasie z widzów staliśmy się uczestnikami spektaklu. Wieczorne opowieści i integrację przy ognisku szlag trafił. Każdy zamknął się w swoim namiocie i kolacja odbywała się w izolatkach. Załącznik 23496 |
:lukacz:
|
Cytat:
|
Super relacja, już bym tam jechał :)
|
Czy można poprosić Pana Kierownika o zmianę tytułu na 'karpaty - krowie ścieżki". Ten który nadałem jest taki nijaki i nic nie mówiący.
|
Ten błysk rozdzierający niebo nad połoninami na pół :Thumbs_Up::Thumbs_Up::Thumbs_Up:zazdroszczę
|
Cytat:
pozdr, laska |
Bardzo dziękuję za interwencje. Nie zupełnie o to chodziło. Większość opowieści w tytule całej opowieści ma zawarte miejsce którego dotyczy. Domyślam się, że chodzi o to aby ktoś kiedyś wybierając się w danym kierunku mógł łatwiej znaleźć interesujące go miejsca na ziemi. I tak; Moskwa, Maramuresz, Ameryka łacińska itd. Od razu widzisz czego się spodziewać. Mój tytuł jest oględnie mówiąć nic nie mówiący. Postanowiłem to zmienić na Karpaty albo Zakarpaty. Wtedy byłoby jasno i na temat. Zauważyłem, że w opcji edycji tytuł można zmienić, ale to zmienia tylko tytuł "odcinka". Czyli to co zrobiłeś. Mnie chodziło o zmianę nie tyle odcinka co tytuł całej opowieści Czyli południe i wschód na Zakarpaty krowie ścieżki. A tego nie umiem albo nie jest to dostępne z poziomu użytkownika.
|
Poprawiłem się.
pozdr, laska |
Znajome klimaty. Miło się czyta i ogląda.
|
Zazdrość zjada człowieka od środka. Trzeba poczekać na swoje dni wolne i brać przykład:)
|
10 Załącznik(ów)
Prysznic to jednak piękna sprawa
Załącznik 23609 Na szczęście rano po deszczu już było tylko wspomnienie. Ruszamy w dół zbocza. O dziwo udaje się nie złapać gumy czy innego nieszczęścia. We wiosce nawiedzamy lokalny sklep celem uzupełnienia zapasów. Sardiny w tomatach niet - lipa. Ale kupujemy co innego i siadamy w altance przed sklepem w celu konsumpcji. Nie wiadomo skąd dosiada do nas koleś. Oni zawsze pojawiają się nie dość, że z nikąd to jeszcze znienacka. Zdążyłem się odwrócić i już jest. A wcześniej go nie było. Skąd się wziął? Z nikąd i znienacka. Gość ma oczywiście niezliczone opowieści o wszystkim. Mało daje się go zrozumieć bo jest już nieźle nastukany. Nie wiem czy jest dziesiąta. Lokalne dzieciaki nazwały go "siolską zwiezdą". Czas jechać dalej. Załącznik 23610 W ogóle idzie jakoś nieźle. Z braku innych bodźców przyglądam się mijanym zabudowaniom. Większość stanowią drewniane domy z bali. Najczęściej przykryte wyklętym u nas azbestowym eternitem. Tu wygląda to na normę. Jednak najoryginalniej wygląda kwestia fundamentów. Jak to w górach, raczej ciężko znaleźć kawałek równego terenu. Mało kto tutaj się tym chyba przejmuje. Nie formuje się podłoża na kształt równiutkiej półki. Po co ? Sterta kamieni w narożach załatwia sprawę wyrównania terenu i na tym się układa konstrukcję ścian. W niektórych domach widać, że przestrzeń między gruntem a podłogą jest wymurowana kamieniami. Ciekawe też są same domostwa. Jedne, duże domy z oddzielnym obejściem, inne przeważnie mniejsze z obórką pod jednym dachem. Sąsiedztwo obórki przez ścianę musiało wiązać się ze sporymi atrakcjami. Zwłaszcza jak widać było niezłą błotnisto bagienną stróżkę z pod części inwentarskiej. Załącznik 23614 Ryjemy jakąś fajną drużką w górę. Kończą się zabudowania. Droga idzie w górę. Jadę na mostek. Już widzę, że to błąd. Blok na koło bo mostek w środkowej części ma spory brak mostka. Cisnę na wszystkie hample. Na bloku wpadam na pierwsze belki i .... mamy następny kawałek braku mostka. Pokarało mnie. Trzeba było normalnie po ludzku brodem przez rzeczkę. Dalej jest już tylko lepiej. Dróżka coraz węższa i coraz bardziej zarośnięta. Koleinki mocno rozmoczone. To zazwyczaj oznacza, że będą atrakcje. I były, a jakże. W pewnym momencie droga idzie ostrym podjazdem mocno w górę. Koleiny a jakże, galancie. Dodatkowo ostro pogłębione płynącą nimi wodą. Reszta mocno rozmoczona. Grzmocę podjazdem i zacinam się w koleinie podnóżkami. Rozpaczliwie próbuje pedałować na wiejskiego listonosza. Metoda wypatrzona empirycznie. Załącznik 23615 Uwaga teraz będzie trudne słowo. Jeśli dobrze umiem skojarzyć nazywa się to Retrospektywa. Dawno, dawno temu, gdy nie było o jeszcze iterneta, listy wozili listonosze. Wybitne jednostki były wyposażone w samobieżne pojazdy marki Komar. Pan Czesio miał taki. Eligancki, na pedały. Na początek kręciło się pedałami jak w rowerze po czym włączało zapłon i silnik zapalał. Dalej można było już gnać przed siebie niczym Piter Fonda w Easy Rider. Tak robili wszyscy. Ale nie nasz Pan Czesio. On był jednostka wybitną. Miał swoje metody. Siadał na maszynę okrakiem i odpychał się swymi kosmatymi odnużami rozpędzając machinę. Gdy zaskoczył silnik, odjeżdżał w siną dal. Choć to chyba my z rozdziawiomymi gębami pozostawaliśmy w sinym obłoku z wydechu Komara. Tak. Pan Czesio był naszym idolem. Każdy z nas marzył o karierze w Poczcie Polskiej. Taki Komar to było naprawdę coś. Z resztą metodę Pana Czesia wykorzystuje do dziś. A że mam rozrusznik wykorzystuje ją w nieco innych sytuacjach. A mianowicie wtedy gdy maszyna ( nie to żeby ja) sobie nie radzi. Załącznik 23617 Wracając do bieżącej akcji. Motur podnóżki i nogi, ni hu hu, nie mieściły się na raz w tej koleinie. Trza było pedałować na listonosza. Niestety taka metoda nie zapewniała niestety osiągnięcia szczytu podjazdu. Rycie i pchanie zresztą też nie dawało rady. Trza było wracać na dół aby nabrać prędkości i rozkleić gumę. Daję z dołu łychę. Na początku idzie nieźle. Koniec niestety był szybki. Dotarłem może z metr dalej. Czyli nie dojechałem nawet do połowy podjazdu. Kurde, jak oni to zrobili ? Poszli z marszu i nawet ich nie widać. Za to ja cóż. Oram pole i nic. Może nie takie nic bo efekty widać, ale nie w podjeździe, tylko na mnie. Coraz trudniej złapać mi oddech. Chwilę później i motur dał znać czerwonym oczkiem, że ma dość. Czemu u licha nie włączył się wentylator? W sumie poczułem się nieco lepiej. Skoro motur kucnął to nie jestem ten najgorszy.... Ległem na trawie. Zapatrzyłem się w chmury. No i pięknie jest. Po co to jeździć, benzynę palić, w błocie się taplać i takie tam różne ofiary.... W sumie; bunkrów nie widać, ale i tak jest zarąbiście. Jak ostygliśmy nieco obaj staczam się w dół żeby spróbować jeszcze raz. Tym razem przyuważyłem, że chłopaki pojechali środkiem pomiędzy koleinami. Załącznik 23611 Wszystko jasne. Próbuje i ja. No i udaje się. Do czasu gdy w poprzek drogi nie leży drąg grubości średniego drzewa. Przód przeszedł galancio. Za to tył uślizgnął się i popłynąłem na bok, ryjąc nosem w cudnie mazisto-kleistą błotną mazie. I wszystko za darmoszkę. W Spa za takie borowinkowe maseczki babeczki bulą ciężką monetę. Żyć to trzeba umić. Tylko ja już chyba mam dość tego podjazdu. Ryje i ryje atu ani hu hu. Słuchać motory. Chyba się chłopaki zorientowali, że zostałem. - Ty, mini, coś się tak uwalał? - Ile mamy czekać? - Tak w ogóle wracamy. Drogi dalej nie ma. - Znaczy jest, ale nie da się jechać. W dół jeszcze zjechalibyśmy, ale nie wiadomo czy da się podjechać.... - Tak, tak, to zdecydowanie dobra decyzja. Załącznik 23613 Skoro tutaj już wykitowałem gdzie oni wciągnęli nosem to nie chcę wiedzieć jak jest tam gdzie nie dali rady. Tylko jest mały problem. Nie daję rady zawrócić. W końcu po kilku próbach się udaje. Wracamy do wsi i dalej próbujemy wyjechać jakąś inną drogą. Teraz nie jest źle. Jedziemy po kamienisku. Załącznik 23616 Tu przynajmniej się nie tonie w błocku. Jesteśmy coraz wyżej i wyżej. W końcu kończy się las i wyjeżdżamy na połoninę. Ja pierdziu, ale widoki. I jakie jagody i ile ich. Wywalamy się kołami do góry i jest cudownie. Słońce mruży oczy i grzeje nos. No taką jazdę to ja lubię ;-) Pora na lanczyk. W taki miejscu to wszystko by smakowało. Załącznik 23618 W dół jedziemy na szagę przez maliniak. Krzole sięgają do pół łydki. Wyjeżdżamy z polany do lasu. Z wyjątkiem kilku zwalonych drzew w poprzek drogi jest galancio. Na dole tradycyjnie na popas wybieramy sklepik. W sklepiku jest oddzielna sala do konsumpcji. Są stoły, jest kaflowy piec. Ale wszystko biję na głowę kalendarz. Załącznik 23612 Mamy do przejechania jeszcze jedną górę. Cel na dziś to Wołowiec. Wreszcie ją widać. Borżawa. Byłem tu już kiedyś. Już wtedy wiedziałem, że muszę być na górze. Na dzisiejszy wieczór mamy opcje z wypasem. Kolacyjka na ciepło i pokoik z prysznicem. Docieramy do Toli. Wszystko jest gites majones. Serwis, zimne napoje energetyczne, ciepła kolacja i prysznic. Żyć nie umierać . |
1 Załącznik(ów)
Siemka Nim.
Proszę jeszcze nie zapomnij wspomnieć o cyklicznym przebijaniu kół, które trafiało się nam codziennie :umowa: i oczywiście nie tylko Tobie... Norma trafionych kół na jeden mój ukraiński wyjazd wynosi średnio 3 kiszki na wszystkie jadące sprzęty. Nie spotkałem się do tej pory z takim fartem, jaki nas wspólnie dopadł. :bow: 8 kiszek i totalnie pęknięta na pół 1 dętka. :vis: - to troszkę dużo i może skutecznie burzyć plan podróży. Chyba, że celem tułaczki jest szkolenie z technik serwisu wulkanizacyjnego, bez specjalistycznego ekwipunku warsztatowego ;) w surowych górskich warunkach... Pozdrawiam Twardziela |
Witam
Piękne, ten atlas awtoturista na betach i ta łąka. Pozdr rr |
Minia-zamilkłeś...pisz bo brakuje mi ukraińskiego błękitu i zieleni...
|
Witam
Cytat:
Pozdr rr |
Dzięki za miłe słowa i zagrzewanie do pisania. Nie zawsze mi się udaje znaleźć wystarczająco dużo czasu aby coś napisać. Pewnie życzyłbym sobie jakiś fajniejszych powodów do przerw ( jakiś wyjazd albo coś takiego) ale to niestety tylko zwyczajna codzienność.
|
Borżawa
10 Załącznik(ów)
Warunki noclegu w dość znaczy sposób odbiegały od poprzednich nocy. Żadnej kucharskiej wachty, żadnego zwijania maneli, wypróżniania namiotów i takich tam różnych. Mięciutkie łóżeczko, ciepły prysznic i śniadanko podstawione pod nos. No dobra z tym śniadankiem był lekki zgryz. Tutejsze standardy odbiegają nieco od naszych nazwijmy to przyzwyczajeń. Czyli jak to się mawia co kraj to obyczaj. <?xml:namespace prefix = o ns = "urn:schemas-microsoft-com:office:office" /><o:p></o:p>
Otóż nasz gospodarz, Tola, w celu spożycia na śniadanie wtargał niezłą zastawę. Na głowę przypadało, ni mniej ni więcej, tylko po dwa kotlety, porcja ziemniorów i surówka. W trakcie uczty przybył znowu Tola z tacą. Tym razem przyniósł po porcji zupy i tajemniczej nazwie której już dziś nie pamiętam. Zupa ponoć była wypełniona tajemniczymi składnikami dającą moc wskrzeszenia umarłych. Załącznik 23824 Pewnie coś w rodzaju naszego żuru. Tyle, że żaden z nas nie czuł się nieżywy z powodu zespołu dnia wczorajszego. W dniu wczorajszym po przybyciu, zażyciu kolacji i kąpieli niemoc ogarnęła nas nagła i polegliśmy w pościeli jak przysłowiowe pliszki. Do rana z niemocy nic już nie zostało. Po śniadaniu pakowanie na lekko. Wszystko co zbędne zostało u Toli. Żadnych śpiworów, namiotów i tym podobnych maneli. Ubieranie i dzida. Załącznik 23825 Zabieramy tylko to mieści się po kieszeniach. Ja mam leciutki bonus w bagażu. Taka cinkciarska magiczna pedałeczka. Taki plus minus pas narzędziowy tle że troszku większy. Po użyciu magicznych zaklęć daje się go zmienić w brezentowy plecaczek na zakupy. Najpierw wizyta w spożywniaku. Uzupełniamy zapasy i można by jechać. <o:p></o:p> Jeszcze rzut oka na normalne zwyczaje tubylców. W sklepie jak zwykle stoliki, woda rozmowna i szklaneczki. W sąsiednim sklepiku nie ma stolików. Flaszka z kielonkami stoi wprost na sklepowej ladzie. Kilku członków lokalnej starszyzny przy rzeczonym, zastawionym blacie dość żywo rozmawia zapewne o bieżących problemach lokalnej społeczności. I tu trzeba zauważyć żaden z panów nie sprawia wrażenia upierdliwego fenola bełkoczącego w niezrozumiałym narzeczu. Podobne rozmowy odbywają się również na zewnątrz. Załącznik 23826 Nie wdajemy się w dyskusje, gdyż nie do końca orientujemy się w sytuacji lokalnej społeczności. A i cel mamy nieco inny. Borżawa nas wzywa. <o:p></o:p> Dajemy dzidę w upatrzonym kierunku. Za koleją zaczyna się niezła jazda. Załącznik 23827 Slalom bagienny. Do zrywnki droga jest totalnie zrytym bagniskiem. Powyżej jest już nieźle. Tylko, że mgła niemal zupełnie zasłania wszelkie widoki. Z jednej strony nadaje to nieco magii temu co się widzi, ale z drugiej skutecznie zawęża pole widzenia. Załącznik 23828 Im wyżej tym mgła jest gęstsza. Dość powiedzieć, że w miejscu gdzie są ruiny schroniska z murów nie widać postawionych obok motocykli. Kilkanaście minut drogi dalej docieramy do stacji meteo. Załącznik 23829 Tu o dziwo spotykamy pierwszych turystów. Zresztą jak się później okazało jadąc pięćdziesiąt parę kilometrów Borżawą i okolicznymi przyległościami turystów spotkaliśmy wszystkiego trzy razy. <o:p></o:p> Zastawiałem się nawet czy jakby nasze bieszczady powiększyć do tutejszych przestrzeni to nasi stłoczeni plecakowcy zostaliby w ogóle zauważeni. Z czasem, jak się przedostajemy na drugą stronę łuku grani mgła rzednie i zaczynają się ukazywać okoliczne widoki. Załącznik 23830 Powiem tak, jest na co popatrzeć. Oj jest. Za nami widać wierzchołki otulone kołderką chmur. Bezcenne. Reszta jak wiadomo Mastercard. <o:p></o:p> Wy wciągamy puszeczki rozkoszując się ich zawarością jak i widokami. Muszę przyznać że w porównaniu do naszych Bieszczad nic im oczywiście nie ujmując to ta przestrzeń aż poraża. W nas po wyjściu na Dział widzisz Połoniny a za nimi już koniec. Tu widzisz trzy grzbiety. Po dotarciu do ostatniego widzisz kolejne trzy i tak po dotarciu do ostatniego, jak się wydaje, widzisz kolejne trzy i tak w kółko. Załącznik 23831 Ludzi w górach spotyka się niezwykle rzadko. A Ci których spotykasz zazwyczaj chcą zamienić kilka słów. I nic z tych rzeczy, że to góry i nie należy moturami, czy coś z tych spraw. Jest jakoś tak fajnie i błogo. <o:p></o:p> Do czasu gdy docieramy do lasku w niższej partii. Wąska ścieżka. Nawierzchnia dość luźna. Osypująca się ziemia i liście. W sumie jest zarąbiście, choć bunkrów nie widać. Tylko cholernie ślisko. Ścieżka jest w tym miejscu wąska. Ciężko jest się napędzić. A i utrzymać właściwy kierunek nie należy do prostych czynności. Załącznik 23833 Duże nachylenie i luźne podłoże powoduje, że nie sposób się utrzymać. Koło właściwie bez powodu kręci się powodując obsuwanie się motura wraz z podłożem w dół. Walka jest nie równa. Żeby się choć napędzić to przeszło by się inercją. Ale nic z tego. Gęste drzewa i luźna nawierzchnia nie dają szans na rozpędzenie. Zamiast do przodu, przemieszczamy się głównie w dół stoku. W końcu po długiej i nierównej walce udaje się wydostać na twarde. Wojtek wita nas z szerokim uśmiechem. <o:p></o:p> - No coście się tak grzebali robaczki ?<o:p></o:p> - EEEEE nooo ten tego - z ledwością łapiemy oddech. Cwaniak siedzi tu już z pół godziny, a my tam o życie walczyliśmy. Może nawet jeśli nie o życie, to o utrzymanie w pionie na pewno. <o:p></o:p> - Ja pierdziu jakie tu jagody. W życiu takich nie widziałem. I tyle w jednym miejscu. W takich ilościach to tylko na straganach mają. W chwili gdy rzuciliśmy się na krzaki, Wojtek wyprostował nas natentychmiast. <o:p></o:p> - Jedziemy, wałkonie, nie przyjechaliśmy tu na jagody. <o:p></o:p> Jazda jagodniakiem to bajeczka. Wprawdzie ścieżka wąska, ale nie ma drzew i przede wszystkim jest twardo. Jedyne o czym trzeba pamiętać to w razie co podpierać się właściwą nogą. Próba podparcia po dolnej stronie stoku niechybnie skończyłaby się dachem jak ta lala. Po tym masakrycznym leśnym listowiu można by rzec, że to jazda relaksacyjna. <o:p></o:p> Po jakimś czasie zatrzymujemy się na lanczyk. Kto zgadnie co było ??? Brawo dla tego Pana. Oczywiście nieśmiertelne sardyny. Jeno talerzyk się nieco przygiął. Aż strach pomyśleć co by się stało z kanapką....<o:p></o:p> Załącznik 23832 |
No, tam za torami w tej niecce to chyba zawsze woda stoi. Niejednego zassało.
|
chmury
1 Załącznik(ów)
Siemka Minia,
Akurat w tym rejonie gór i tego dnia trafiliśmy na nisko przemieszczające się chmury. Oprócz chłodu, braku widoków odczuwaliśmy skraplającą się wodę na kaskach, odzieży i okularach. Mam jednak foty, kiedy była kapitalna widoczność na ścieżkach. Zobacz proszę, co straciliśmy wówczas przez pogodę ... pozdrawiam http://www.emotocykl.pl/wp-content/g...ukraina-82.jpg albo: http://www.emotocykl.pl/wp-content/g...9/p9020212.jpg |
Chłopie napisz tam co jeszcze.
|
Czy jest szansa na jakieś kontiniu?? :)
|
<O:pOśmielony ozywczym kopem w żyć, ośmielam się mówić dalej.... </O:p
<O:p</O:p <O:p</O:p Czy sardyna jest niebem w gębie, czy też nie, to kwestia wielu czynników. Czasem nie ważne co jesz a z kim i w jakich okolicznościach. Towarzystwo zacne, a i okoliczności cóż... nie zawsze mam okazję podziwiać takie przestrzenie. No cóż, z mojego okna rozciąga się cudna panorama na następny blok oddalony o całe 15 metrów. Tak naprawdę to szkoda, że tu nie mieszkam. Ale może jeszcze kiedyś się uda. W dole na przełęczy stoi namiocik. Pewnie zbierają jagody. Popasik miły i miły. Drobne konserwacje i ruszamy w dół. Jazda pierwsza klasa. Ani zimno ani skwar. Dokładnie tak jak trzeba. Poranne mgły, mżawka i chłodek zostały po drugiej stronie gór. Tu jakby z 10 stopni cieplej. Pewnie to zasługa słoneczka. W końcu jesteśmy po południowej stronie. <O:p</O:p Docieramy do jakiegoś kamiennego krzyża pątników albo i nie pątników. Właściwie nie ma to dla nas żadnego znaczenia. Jedyne co można zauważyć to, że nie stoi tu od wczoraj. Trochę postał to i pewnie jeszcze postoi. My jedziemy dalej. Zaczyna się bardzo ostry zjazd w dół do przełęczy a za nim kolejny podjazd. Widoki na okolice rozwalają poczucie czasu i przestrzeni. Jest pięknie. Do czasu. Tym razem Wojtek zarządza postój. Właśnie, jakiś czas temu minęło południe, a my nie zaliczyliśmy kolejnego rytuału. <O:p></O:p> A przyzwyczajenie rzecz święta. Kapeć musi być i już. Tym razem padło na Wojtka. No i git. Może to jakieś dziwne, ale teraz ja się mogę poopalać, uraczyć się jagódkami. A jest tego tu pod dostatkiem. Właściwie można by nie brać ze sobą żarcia, z głodu by się nie umarło. Wojtala złapał końskiego hufnala. Tak się to chyba nazywa. Taki gwóźdź od podków. Na początek z większych kamulcy improwizujemy centralkę. Wyszła malinowo. Zwalamy koło. Wyciągamy dętkę. Łatamy. Łyżki w ruch i już możemy użyć Samborowego kompresorka. To nie jest krypto reklama ani tekst sponsorowany, ale jeśli Pan Sambor uzna to za stosowne nie będę się wzbraniał przed przyjęciem korzyści materialnej. Choć tak naprawdę gdybym miał dmuchać kapcia ręczną pompką to na pewno miejsce na taki kompresorek bym znalazł. Choćby i w kieszeni. Atmosfera jest cudna i takie postoje to również okazja do słodkiego lenistwa. Zwłaszcza jak słońce mruży oczy i gdyby nie brzęczenie kompresorka pewnie skończyłoby się to krótką drzemką. Niestety Wojtek skończył koło i już chce jechać. <O:p</O:p Co on ma takie ciśnienie ? Na jednej z polan spotykamy pasące się jakby dziko konie. Nie są ani spętane ani nikt ich nie pilnuje. W sumie jak na nasze warunki robi to dość niezwykłe wrażenie. Może tam jest to normalne? Na następnej polanie spotykamy dwóch młodych chłopaków z torbami jak z bazaru. W sumie nie często spotykaliśmy tu Ludzi. Dość powiedzieć że przez te 54 kilometry wierzchołkiem tylko trzy razy spotkaliśmy ludzi. Miła pogawędka i jedziemy dalej. Południowo wschodni kraniec jest jakby bardziej dziki i miejscami ścieżka zarasta. Chwilami przedzieraliśmy się przez krzole. Zwłaszcza na zjeździe w dół. Już widać dolinę i przełom jakiejś rzeki, wieże kościoła. W sumie teraz wydaje mi się to trochę dziwne. To na pewno nie były to banie z cerki tylko kościelne wieże. <O:p</O:p Chcemy zrobić zdjęcie. Podjeżdżam do reszty i żebym jak normalny podparł się górną nogą byłoby ok. No ale normalny to ja chyba nie jestem. Nie wiedzieć czemu, ale usiłuje stanąć na dolnej. Efekt nie jest trudny do przewidzenia. Duże nachylenie. Noga nie sięga do podłoża. Już lecę rolką w dół, a motur za mną. Całe szczęście, że porolkowałem się trochę. Jakby motur spadł na mnie to nie wiem co by było. Dość, że chłopaki mają polewką. Normalnie szczają po nogach. Dobrze, że nie zrobili żadnego zdjęcia bo lali by się jeszcze dziś. <O:p</O:p W drodze na dół widzimy sznur przeciągnięty przez pole na którym wiszą kolorowe paski materiału. Wygląda to niczym poruszane wiatrem buddyjskie modlitwy. Żeczywistość jest nieco mniej uduchowiona. Chodzi o dziki. Ponoć to pomaga. Docieramy na dół. Jest normalna droga a przy niej parking. Wielki nowoczesny namiot ze stolikami i bufetem oraz normalny najzwyklejszy tradycyjny barakowóz. W nim prycze do spania witrynowa lodówka z napojami i zaimprowizowana kuchnia. Obok spory grill.<O:p></O:p> Zamawiamy po szaszłyczku i dostajemy górę chleba i po sałatce. Na szaszłyczek trzeba poczekać. Za to chleb – zarąbisty. Właściwie to sam można by wcinać. Suróweczka palce lizać. Na koniec góra miecha. Szaszłyczki okazują się być sporymi kawałami mięcha. Na koniec cena też okazała się z wyższej półki. No cóż, żyje się raz. Góry kładą się coraz dłuższym cieniem. Trzeba by się rozejrzeć za jakim spaniem. Właściwie mieliśmy ugadaną kwaterę, tyle że do niej nie dojedziemy. W jakiejś wiosce wpadamy w oko panom posterunkowym. Spoko, że nas zatrzyma to pewne. Nie wiadomo tylko jak się skończy. Na moturach to tu miejscowi nie jeżdżą. A już na pewno nie na takich. <O:p</O:p - Imigracyjnyj kontrol. <O:p</O:p - Że jak ?<O:p</O:p - Imigracyjnyj kontrol, pasporty. <O:p</O:p Jeden koleś ten imigracyjny w mundurku i fachowym kapelutku - złego słowa. Drugi w rozpiętej koszuli i mundurze gada cały czas przez komurę. Z pod koszuli wychodzi futro i złoty łańcuch. Wyciągamy paszporty i zaczynamy konwersację z posterunkowym. <O:p</O:p - Ale my nigdzie nie wyjeżdżamy, dopiero co przyjechaliśmy ;-)<O:p</O:p - Kontrol to kontrol.<O:p</O:p Sprawdził co miał sprawdzić, ale że i jemu zadzwoniła komura to zajął się gadaniem. Wyglądało, że już od nas nic nie chce. Chowamy paszporty i zaczynamy się ubierać. Drugi zaczyna machać rękami żeby dokumenty dawać jemu. Ani na chwilę nie przestaje rozmawiać przez komurę. Łazi dookoła moturów i coś tam macha ręką. Wojtek od razu zczaił, że chodzi o zabłoconą tablicę. Pociągnął rękawem, obkruszył najgrubsze i mówi-<O:p</O:p - Haraszo ?<O:p</O:p - Nie haraszo, sztraf budziet. - Posterunkowy nawet na chwilę nie odłożył komurki. Rzuca tylko wyrywkowe zdania pomiędzy wywodem prowadzonym telefonicznie. Właściwie to nie bardzo wiadomo kiedy mówi do telefonu a kiedy do nas. Reszta na szybko wyciera tablicę. W końcu zakończył rozmowę i coś tam wygłasza w dalszej mowie pod naszym kierunkiem. <O:p</O:p - Sztraf budziet, za brudne motory. <O:p</O:p - Takie motory jakie drogi - Odpowiadamy z szerokimi uśmiechamy<O:p</O:p - No to nam nada protokoł pisac. <O:p</O:p - Jak nada to nada.<O:p</O:p - No wiecie, jest praznik nada pić - Acha zaczyna się zwykła śpiewka. Z protokołu nie będzie ani grosza a w rękę się weźmie ile dadzą.<O:p</O:p - A kakoj praznik<O:p</O:p - A Piotra i Pawła. Nada pic. - Nie wiem czy na pewno było to Piotra i Pawła czy innego apostoła. Dla nas to i tak bez różnicy. <O:p</O:p - My jeszcze moturami jedziemy, ale jak nada pic to wypijemy, a macie co ? Podobna gadka w tym stylu trwa jeszcze z kilka minut. Na różne sposoby Dai (czyli jakaś tam drogowo policyjna dystynkcja) zachęca nas do tego abyśmy uszanowali posterunek i coś mu dali. W końcu proponujemy, że jak nada pić to mu herbatę zrobimy. Chyba troszkę przegięliśmy, ale zadzwonił znowu telefon i chyba już miał nas dość i oddał dokumety. Coś tam machnął ręką co odczytaliśmy jednoznacznie i daliśmy długą. <O:p</O:p Jechaliśmy jeszcze tak dłuższą chwilkę czymś co według map nawigatora powinno być drogą do jakiejś wsi, tylko tą drogą już chyba nie było. Zapomniana przez boga i ludzi przestała być używana i zarastała. Tyle, że był to dla nas równie nieistotny problem jak ten z kim rozmawiał DAI. Było miło i miło, a im wyżej wjeżdżaliśmy tym widoki były fajniejsze. Zwłaszcza, że zachodzące słońce wyciągało cienie, a i barwom nadawał szczególny smaczek. Wioska do której wiodła droga okazała się być na grzbiecie owej góry. Składała się ona słownie z dwóch chałupek w tym jedna chyliła się ku upadkowi wyraźnie opuszczona. <O:p</O:p No była jeszcze jedna budowla. Nie do wykorzystania w celach noclegowych, gdyż był to wielki maszt radiowy albo telefoniczny. Po drugiej stronie, w dolinie była droga a wzdłuż niej ciągnęły się domy. Wystarczy tylko zjechać w dół i jesteśmy znowu w cywilizacji. Sklepik, spanko i takie tam przyziemne sprawy. Jest jeden problem, właściwie tylko mały problemik. Jak i którędy zjechać w dół. Na górze jeszcze szło jechać na szagę. Niestety im niżej tym gorzej. Płoty i ogrodzenia nie miały słabych punktów obrony. Zwłaszcza przy samej drodze. Zwarta zabudowa nie dawała żadnych nadziei na dostanie się do drogi. Trzeba było wracać na górę. Nie ma czasu na mantykowanie. Powoli robi się ciemno. A tym razem nie mamy ze sobą zupełnie nic. <O:p</O:p W końcu docieramy do drogi. Znajdujemy coś na kształt hotelu. Auta stojące przed nie wróżą dobrze. Pani w recepcji widząc buty Wojtka nawet nie chciała nas wpuścić. No to chyba nie był ani nasz klimat ani nasz budżet. Zawijamy się dalej. Tym razem zwykłą drogą przez wieś. Najlepsze punkty informacji lokalnej i turystyczne zazwyczaj są w sklepie. Pierwszy okazał się być już zamknięty. Nie było wyboru. Trzeba było szukać następnego. <O:p</O:p Tym razem trafiliśmy na mały, prywatny. Zapewne otwarty puki jeszcze droga chodzą ostatni ludzie. Wewnątrz mieściło się kilka regałów z towarem, lada, kilka, na oko 29 kilowych, worków. Zapewne z mąką, kaszą, cukrem i solą a może zupełnie czymś innym. Stały na podłodze w pogardzie mając wszelkie HACAPy, normy Państwowego Zakładu Higieny, Unii Europejskiej i jeszcze kilku innych nader ważnych organizacji. I mimo, że tę na pewno niesterylnie zapakowaną, a już na pewno niewłaściwie przechowywaną mąkę jadła cała wieś, nikt nie umarł ani nawet nie zachorował. Ale za to jak smakował chleb z niej zrobiony. Te normowane i standaryzowane i cholera wie co tam jeszcze nawet się chlebem nazywać nie powinny. Sklepik mimo, że malutki to miał dwa niemal obowiązkowe w tej części świata elementy wyposażenia. Jeden z regałów był zapełniony wielkim wyborem napoi alkoholowych oraz były dwa stoły z ławami do konsumpcji. A przy stołach siedziało kilku jegomości i konsumowali. Sklepowa zapytana co kwatery do spania zaordynowała niezwłocznie.<O:p</O:p - Stepan, dawaj, Panom nużna kwatira. - mniejsza o większość, ale to było coś w tym stylu. <O:p</O:p Stepan z kumplem poderwali się niemal od razu od stołu przy którym podejmowali konsumpcję. Mocno niestabilni ruszyli w naszym kierunku. Choć odległości nie były wielkie bo cały sklep nie wiem czy miał 20 metrów powierzchni, mieli spore trudności. Gadali dość niezrozumiale. Dość, że po wyjściu jeden ruszył w prawo a drugi w lewo. Nie mieliśmy pewności który z nich to rzeczony Stepan. Obaj coś tam mówili, a przynajmniej tak im się zdawało. Każdy z nich mógł być tym właściwym. Problem decyzyjny mieliśmy my. Któremu zaufać i którego obrać za prowadzącego. Nie mogliśmy podjąć decyzji. Ruszyliśmy dalej nie obdarzając zaufaniem żadnego. Następny sklep i tym razem dokładny namiar. Trafiamy do Cetnickiej Stanicy. A sam naczelnik cetników zarąbisty gość. Stanica to szynk gospoda i schronisko w jednym. Zarąbista miejscówka. Prysznic, ciepła kolacyjka, zimne piwko i chwil kilka na pogaduchy i już ciągnie do poduchy. |
Jak widzę obudziłeś się Kolego za snu zimowego..czekamy na dalsze wieści z krowich ścieżek:drif:
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:35. |
Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.