![]() |
Sinior Najs Motorcikletta - Maramuresz 2014
To będzie dziwna historia. Wszyscy już chyba wiedzą jak się skończyła, nikt nie wie jak się zaczęła i jak było w trakcie. Opowieść będę snuł ze swojej perspektywy, mam nadzieję reszta Gangu Dzikich Wieprzy wesprze mnie swoim punktem widzenia czy też swoimi spostrzeżeniami. Nie będę dyskredytował ani Rumunii, ani Borsy, ani Maramureszu z uwagi na smutny finał tej opowieści. Poznaliśmy tam naprawdę ciekawych ludzi, bardzo przyjaznych - szczególnie pod wrażeniem byliśmy z Mateuszem tego jak podeszli do tego wszystkiego mieszkańcy czy Policja i to Policja przez duże P. Nie wiem czy ich podejście i zaangażowanie było szczerze czy na pokaz. Ale wierzę że szczere bo jakoś tak też trochę wierzę że za kilka dni Kris zadzwoni że "Mikhal, your bajk is fałnd". A "element" jest niestety wszędzie i równie wszędzie mogło się to przytrafić. Ale widać tak musiało być. Ogólnie rzecz ujmując, Maramuresz zabija ćwieka, nie pozwala przestać o sobie myśleć, daje mega dużo pozytywnych wrażeń i uczy tego jak wiele zależy od drugiego, bardzo często obcego, człowieka. Szczególne podziękowania dla Magrafb, Krystiana i Waldka - za ściągnięcie mnie do kraju oraz dla Marka za nieocenioną pomoc. Takich ludzi teraz to ze świecą szukać. A Marek, jego dołączenie do nas w ostatniej możliwej chwili i dziwne losy jego Afryki, Lawety i Opla Frontery są trochę wspólnym mianownikiem całej tej opowieści. Taki trochę dziwny anioł mieszka w tym Leżajsku :) Tymczasem diabeł zdecydowanie zadomowił się w Borsie. :) |
Dzień 1.
Ostatnie pakowanie i próbne ładowanie wszystko na afri nastąpiło dnia zero. Od początku nie byłem do końca przekonany co do wytrzymałości moich toreb (co zostało zweryfikowane w trakcie). Plan był taki, aby w piątek zwieźć do roboty wszystko, urwać się przed 15 i uderzyć do Radocyny gdzie spotkać mieliśmy się w gronie: Śluza Mateusz Tomek Wojtek Sawy Mroova Krzysiek Ja I wówczas wspólnie bądź na dwie grupy uderzyć z rana następnego dnia na Maramuresz. Tutaj też niezbędny jest mały disclaimer - Maramuresz był moja pierwszą wyprawą tego typu i pierwsza tak naprawdę jazdą w terenie. Z tego też względu wszystko co dla innych mogło wydawać się oczywiste, dla mnie było zupełnie nowe. I to też wpływa na mój punkt widzenia, który odtworzy się w tej opowieści. Przejazd z Warszawy do Radocyny zajął nam zdecydowanie zbyt długo. Na miejsce dojechaliśmy z Mroovą i Krzyśkiem, którego łapaliśmy pod Grójcem, ciemną nocą. Bardzo sympatyczny Pan Dyrektor Wszystkich Lasów którego poznaliśmy przy naszym ognisku snuł opowieści o Taddym Błażusiaku z którym mieszkał po sąsiedzku do ciemnej nocy częstując się pętami kiełbasy. Wówczas też dowiedzieliśmy się, że ładowność kijka do ogniska jest w zasadzie nieograniczona a pęto kiełbasy kończy się tam, gdzie zaczyna się puste opakowanie:). Zabawną kwestią okazała się kwestia klucza do naszego pokoju który zaginął chyba w momencie w którym się pojawiliśmy. To był pierwszy ze znaków które Diabeł Maramureszu nam podesłał. Oczywiście nie problemem był sam klucz ale to, że drzwi zdążyliśmy zamknąć. Z tego też względu ładowanie się i wyładowywanie z pokojów następowało drogą przez okno i po chybotliwym stole. https://lh5.googleusercontent.com/-K...o/P1000039.jpg Dopiero rano właścicielka (dziękujemy) zlitowała się nad nami (dziękujemy) i otworzyła nam drzwi (dziękujemy). Za zgubiony klucz nam nie policzyła (dziękujemy). https://lh3.googleusercontent.com/-C...o/P1100987.JPG Poranne śniadanie w stołówce było z kolei pierwszym i ostatnim śniadaniem przez następnych 7 dni. Mam na myśli prawdziwym śniadaniem, bo gorący kubek stanowił jedynie placebo porządnego porannego posiłku. Posileni, skacowani, zaopatrzeni w zapas fajek i wody skierowaliśmy się na stację benzynową przy Słowackiej granicy. Jeden dystrybutor który średnio działał (brak prądu) zasilił nam zbiorniki 95 oktanowym energetykiem. Ruszyliśmy na południe. Dla mojego motocykla - była to ostatnia podróż. Dla mnie - pierwsza. |
No zaczyna się ciekawie, tylko szkoda że się tak skończyło. Ale pisz pisz:lukacz:
|
miodzio!
|
Dlugo czekalem na ta relacje, a tutaj taki final...;(
|
Dzień 2
Z samego rana dołączył do nas krążownik rumuńskich szos, nas zbawca, wybawiciel i człowiek orkiestra Marek. Opel Frontera z Afryką na lawecie i bagażnikiem pełnym narzędzi, dziwnych płynów i zamienników dojechał do nas jak tylko się pakowaliśmy. Przelot do Rumunii trwał dość długo. Spokojna jazda przez 4 kraje, bocznymi drogami. 400 km zajęło nam coś koło 10 godzin. Co mnie zdziwiło najlepsze drogi były na.... Słowacji. Nie na węgrzech (masakra) ale Słowacji. No może poza upierdliwymi mijankami (4 remonty). Przy granicy Rumuńsko-Węgierskiej zatrzymaliśmy się na kolejne tankowanie. Podskakują do nas od razu dzieciaki lat 4-7 i proszą o papierosy, żarcie, pieniądze. Nie, nie było to smutne. Było to raczej wyrachowane. Bieda to jedno, drugie to fakt, że oni są tego uczeni od małego. Zresztą bieda jest pojeciem względnym. Rumunia była bardzo biednym krajem natomiast nawet patrząc po tym jak rozwija się tam (powoli bo powoli) turystyka i jakimi autami jeżdżą rumunii, jak wyposażone są sklepy widać, że odchodzi to powoli do przeszłości. Tak więc - zorganizowane wyrachowanie i przykry nawyk którego dzieciaki są uczone od małego. Niemniej - rzecz jasna wszelkie prośby i oczy a la kot ze szreka ignorowaliśmy. - Sinior Sinior Manżare My nic - Sinior Sinior Manżare! My nic - "gwizdanie" Sinior. Chłopak zagwizdał na nas jak na psa. True story. Wogóle ta postawa potem dawała nam się trochę we znaki. Szczególnie kiedy walczyłem o życie mijając na błotnistym zjeździe jakieś dzieciaki a one wyciągały ręce i "DAJ DAJ". Tak tak, już staję, natychmiast, szukam podparcia dla kloca i wyciągam drobne albo fajki. Również true story. Dalej przelot z Satu Mare do Baia Mare. Fajna asfaltówka pociągnięta przez równinę, przejazd psuł nam tylko silny wiatr wiejący od naszej prawej strony - spychający nas jak żaglówki mocno w stronę przeciwległego pasa którym pędziły tiry. Próbowałem z tym jakoś walczyć to redukując prędkość (nic to nie dało), to przyspieszając (było tylko gorzej). Podmuchy wiatru miotały objuczoną afryką po całym pasie ruchu, sprawę rozwiązała jazda w pochyleniu jak do skrętu, niemniej w momencie w którym wiatr ustawał trzeba było momentalnie robić przeciwskręty żeby nie spaść na drugą stronę. Czyli znowu Diabeł Maramureszu. Późnym popołudniem rozbiliśmy się w Firiza, nieopodal Baia Mare. To miejsce miało być punktem ataku pierwszego tracka - słynnego już chyba czytając relacje z Maramureszu tracka do Sapanty przez połoniny. Jezioro nad którym się rozbiliśmy było tyleż malownicze co zasyfione. Niestety śmieci pływały tam wszędzie. Trochę bez sensu, że nikt tam wogóle nie dba o takie rzeczy. Również tego wieczora (pierwszy dzień na Maramarueszu) dopadła nas pierwsza z kilku upierdliwych awarii - w jednej z Afryk odkręciła się stopka amortyzatora. Pierwotnie myśleliśmy że wylał amor, tymbardziej że sporo syfu było wszędzie wokół, niemniej po rozkręceniu okazało się sam amor jest sprawny, tylko że się nie trzyma. Nie było to być może aż tak wielkim problemem gdyby nie to, że nie bardzo mieliśmy czym ścisnąć sprężyny, żeby porządnie to dokręcić. Jedną z koncepcji było ściśnięcie tego... oplem fronterą. W ruch poszła saperka, drewniane klocki i podnośnik samochodowy. W dołku umieściliśmy podnośnik, na nim sprężynę z amorkiem a na podkładce oparliśmy klocek aby trzpień miał się gdzie wysunąć Oczywiście od góry wszystko dociśnięte miało być ramą Opla. Zakręciliśmy podnośnikiem i... sprężyna zaczęła się delikatnie ściskać. Ponieważ jednak było już późno, stwierdziliśmy, że powalczymy z tym z rana. Następnego dnia było z kolei dużo zabawniej...:) |
zapowiada się dobrze
trzeba wierzyć w "happy end" |
Dozowanie napięcia to Ci dobrze wychodzi.
|
:lukacz:
|
:chleje:
|
Nie no następnego dnia nie musisz zaczynać jutro rano.:D
Dobrze piszesz:lukacz: |
Setki plastikowych butelek w jeziorach.Taki piękny kraj a taki syf robią.Czekam na cd.
|
miałem przedstawić parę osób, ale zdjęcia coś nie wchodzą :(
|
Sinior Najs Motorcikletta - Maramuresz 2014
Śluza ale opisałeś uczestników prawidłowo :)
|
|
Przedstawienie uczestników na raty :) od lewej: Mateusz "damy radę"; Krzysztof - "jedziemy dalej"; Wojtek - ten co tyłka z siodełka nie podnosi ;)
|
|
Od lewej: Sawy " pierdolę nie jadę, dzisiaj tylko piwo"; Śluza "wiecznie na czele - niedościgniony"; jeszcze raz Mateusz - "co sie chłopak napracował" i Evill "główny organizator"
|
|
Moja osoba - "przyszywany Afrykaniec ;)" Evill kontynuuj..
|
Cytat:
No właśnie !!!!! kiedyś słynnym było i działało zazwyczaj powiedzenie Podosa " pisz bo w ryj" ale z szacunku i nieznania się osobiscie napiszę " Pisz bo....przyjdzie Podos " Fajna relacyjka się zapowiada:Thumbs_Up::Thumbs_Up: |
Jacoo dobrze prawisz, a że Michała znam to...
Evil pisz bo w ryj ! |
pisz bo....
ratuje cie tylko to ze pojechałes po swoja afre :D oby... |
Kużwa Faktycznie Pados tak mobilizował.Pamięć ludzka jest dobra lecz krótka więc Evvil pisz bo mogę zapomnieć do jutra :mur:a zapowiada się pięknie
|
Dzień 3
Dzień trzeci, niedzielę, zapowiadał nam się pięknie. Teraz powiem coś, co stricte jest tylko i wyłącznie moim poglądem na tą sprawę - był piekłem wcielonym. Diabeł Maramureszu postanowił pograć z nami w ruletkę i niestety przegraliśmy kilka razy. Dość powiedzieć, że tak myśląc o całym wyjeździe to chyba wyczerpaliśmy limit pecha wszyscy na ładnych kilka lat. Ale po kolei. Z rańca pakowanie bambetli, kawka, herbatka, zupki w proszku. Mateusz pojechał z Markiem szukać spawacza (niedziela!) co by pospawał stopkę do amora. O dziwo znaleźli szybko i przyspawali. Radośni i zadowoleni ruszyliśmy do Sapanty offem wyposażeni w tracki od Louisa (Śluza - o twoich trackach wspomnę później ;) ). Pamiętajcie, że dla mnie był to pierwszy tak naprawdę off w życiu. Radośni zjechaliśmy z asfaltu. W międzyczasie postanowiliśmy przekroczyć rzeczkę. W tym celu wyposażyłem się w kijek i radośnie wbiegłem do rzeczki celem obadania głębokości. Damy radę chłopaki. Rzeczka miała 40 centymetrów szerokości i jakieś 2 cm głębokości. Taki strumyk w lesie. Daliśmy radę po zbudowaniu prowizorycznego mostu :). Dalej w stronę Sapanty trasa pięła się w górę. Szuterek, trochę kałuż. Po wyjeździe z lasu trafiliśmy na niesamowite połoniny. Po środku szuterek i kałuże. W tym miejscu postanowiliśmy rozdzielić się na dwie grupy - szkoda było chłopaków bardziej doświadczonych męczyć wolną i ostrożną jazdą. Polecieli przodem i umówiliśmy się przy rozjazdach. Taka ciekawostka - przed samą trasą, w zasadzie na jej początku trafiliśmy na polankę z rzeczką. Przy rzeczce rumuńska rodzinka z ja wiem.... powiedzmy Suzuki Jimmy. Wiecie jak hardkorowcy robią off na Rumunii? Dziecko sadzają na kole zapasowym na tylnej klapie i weź się dzieciaku trzymaj relingów. Poooszli. A my oniemieli. Chłopaki zrobili dzidę, część razem ze mną spokojnie przebijała się przez połoniny. Uczyłem się więc starałem się naśladować chłopaków wybierając te same trasy co oni. Bardzo szybko jednak odkryłem fun wpadania na piździe w kałuże które nie wydawały się zbyt głębokie. Wrrrrum i sru po błocie. Buty mokre, ciuchy mokre ale fajnie jest. Drugi raz Wrrrrruuuuum i sru po błocie. Jeszcze lepiej. Takiej jazdy parę kilometrów trochę zmęczyło ale było dobrze. W pewnym momencie na drodze ukazała się naprawdę spora kałuża. Takie 3 metry szerokości i ze 4 długości. https://lh4.googleusercontent.com/-Y...o/P1000052.jpg https://lh3.googleusercontent.com/-B...o/P1000056.jpg Na gębie banan. Chłopaki zapierdzielają bokiem a ja pomyślałem sobie - dobra, jeszcze ta! - napędziłem się ile tylko uważałem za stosowne i sruuu.. I tu pojawił się problem. Kałuża okazała się być dość głęboka i dość mocno wypełniona brązową mazią. Pamiętam swoje zdziwienie kiedy błoto przesłoniło mi cały widok, bryzgnęło na zegary, kask i....... przedarło się przez niedomkniętą szybę i wpadło do oczu. Ale wyjechałem na takiej samej "P" na jakiej wjechałem. Zatrzymałem się i z ciekawości obszedłem motocykl. Wyglądało to mniej więcej tak: https://lh4.googleusercontent.com/-i...525_170520.jpg https://lh6.googleusercontent.com/-U...525_170532.jpg Otarłem gębę z błota i lecimy dalej. A dalej były psy. Ja nie wiem czym to karmione i jak tresowane. Z przodu poleciał zdaje się Krzysiek - dopadły go i jeden chwycił za nogawkę. Widziałem tylko jak przebija się przez Sforę. Pasterz coś tam wrzeszczy, Krzysiek spieprza. Ja stoję. Sobie myślę - dobra, teraz moja kolej. Długa i....... psy ani drgnęły. Zresztą jakaś taka dziwna obojętność zwierzyny na mnie trochę mnie dziwiła. Potem było to samo z bykiem, ale do tego dojdę. Wjechałem do lasu kiedy poczułem, że z Afryką coś nie tak. Jechałem chyba na trójce ale zacząłem tracić moc. Redukcj do dwójki a łańcuchem zaczyna szarpać. Jedyna i zadławił się. W końcu zgasł. Szybka diagnoza - brak paliwa... I się zaczęło....... 2 godziny w lesie. Nie było problemem zdiagnozowanie że pompa padła (wyszarpać pompę, rozkręcić ją, zidentyfikować że oring puszcza bo w środku kupa szlamu). Problemem była błędna decyzja aby olać multimetr i po prostu wymienić pompę (zdjąć bambetle, rozkręcić wszystko, podnieść zbiornik, wymienić kabelki we wtyczce, podłączyć drugą pompę). Błędna bo podmieniona pompa nie działała. Okazało się później (dzięki Szparag) że padł przekaźnik a nie pompa. Ale już na tyle przyzwyczaiłem się do popierdywania na grawitacji że jakoś nie miałem ochoty tego robić. Zresztą, może się złodziej zdziwi jak na zjeździe po kamieniach nagle mu silnik zgaśnie. Może sobie na przykład kulasy połamie. Po drodze mijała nas sympatyczna ekipa Holendrów w Jeepach. Rozgadaliśmy się nimi i trochę czasu upłynęło. https://lh5.googleusercontent.com/-5...o/P1000075.jpg https://lh4.googleusercontent.com/-j...o/P1000073.jpg W końcu stojąc przy rozebranej Afrze i jarając peta usłyszeliśmy Sawego (który siedział po drzewkiem obok). - Chłopaki, nie chcę się wtrącać, ale to chyba nie plastiki. Sawy wogóle był bardzo pomocny. Taka jednoosobowa loża szyderców na za wysokiej (podwyższenie) i za ciężkiej (do dziś nie wiem co miał w tym kufrze) Afryce :). Generalnie mieliśmy kupę frajdy :). W końcu po wielu "A nie mówiłem" i "Trzeba było tak od razu" zmotaliśmy grawitację. Czyli wiadomo - na krótko i bez pompy. Pobujałem zbiornikiem - styknie. O tym że nie styknie przekonałem się trochę później - przewód się załamywał i blokowało przepływ paliwa. Usztywnienie trytytką załatwiło potem temat. Od razu wtrącę się do dyskusji akademickiej - ile Afryka przejedzie na grawitacji? Moja przejechała 200 km, w tym sporo offem i jeszcze leciała dalej. Niemniej pojechaliśmy dalej. Wjeżdżamy do lasu a tu... Mateusz zjeżdża na bok. - Co jest? - Amor... Przyspawana stopka puściła na spawie. Zrywając cały gwint. Generalnie czarna dupa. W środku lasu afryka Mateusza i amor który w zasadzie był już tylko ozdobą. Nadkole w zasadzie siadało na kole i nie dało się tak jechać. To była kolejna długa przerwa tego dnia. |
Za kilkanaście dni i ja tam jadę, także tym bardziej czekam na ciąg dalszy! :)
|
Evvil - widze tylko 2 zdjęcia, tak ma być?
Fajnie się czyta :) |
Relację będę kontynuował i trochę ją uzupełniał, również zdjęciami pewnie.
W planach też zmontowanie filmiku, więc będzie opcja all inclusive :) |
W kwestii zatem amora Mateusza. Wziął i się zepsuł. W sensie gwint oberwało. Kupa. W środku lasu.
Mateusz wziął się za rozbiórkę a my pospieszyli z pomocą. Rozłożyliśmy palniki, menażki, wyciągnęliśmy zupki, pojedliśmy i jaramy. Zwiedziliśmy rzeczkę i rozkminialiśmy który pierwszy dostanie sraczki od picia wody z rzeki. Bo trzeba sobie pomagać, nie? W końcu wpadliśmy na genialny pomysł. Chrzanić amor, zrobimy ci nowy. Na wahacz poszedł kawałek drewnianej kłody. Zmotany trytytkami, podwiązany sznurkiem. Trochę mało profesjonalnie to wyglądało ale stwierdziliśmy - chyba się doturlasz jakoś do Sapanty. Dopiero potem okazało się, że Rejli Zawias wytrzymał jeszcze baaaardzo dużo jazdy. Jak to bywa - prowizorki są najtrwalsze. Ze szkodą dla kierownika który chyba musiał narzekać trochę na twardość takiej sprężyny.... Pewnym problemem okazała się kwestia "przycięcia" konara na długości. Piłki nie mieliśmy, scyzorykiem to byśmy cięli to lata. Zatrzymała się grupa jakimiś ATV. No to my klasyk: - Joł, macie może piłę? - Mamy spalinową - ..... - No to powodzenia. Zdębieliśmy. Pojechali w pizdu. Po chwili pojawiła się kolejna grupa ATV. Belgowie (emeryci!) pod wodzą Polaka. Tutaj problemu nie było. W minutę dostaliśmy piłkę przeprawówkę i amor został docięty na wymiar. No to pajechali. Zaczęło padać. I wtedy nasze nastroje podzieliły się. Doświadczeni mieli banana na gębie. Ja i co poniektórzy - walczyliśmy o życie. Koleiny głębokości tak z pół metra, kamienie o które wgniotłem piknie osłonę silnika. Błoto, woda, ślisko. Jakimś niewiarygodnym cudem nie trafiłem nawet paciaka, chociaż było blisko. Tak tak, wiem, nie podpierać się nogami i spierdalać z motocykla. Prawda taka że niestety odruchy podpowiadały co innego i...... dałem radę. Jak leciało ratowałem się nogami i obeszło się bez najmniejszego siniaka. Przynajmniej przez jeszcze jeden kawałek :). Tymczasem w mojej afryce coś zaczęło konkretnie stukać w silniku. Taki odgłos panewek, porządne napierdzielanie. Zatrzymałem się, wrzuciłem luz. Było to po uderzeniu osłoną silnika o głaz. Krzysiek podjeżdża i nasłuchujemy. No panewki chyba. Krzysiek to wogóle jest cudotwórca. Obchodzimy motocykl na około - napierdziela konkretnie. Im wyższe obroty tym wyższa częstotliwość. No co jest!. Krzysiek dotknął ręką cylindra i..... przestało. Zapadła cisza a silnik pracował cichutko i miarowo. Do dziś nie wiem co to było i pewnie z racji zakończenia tej historii już się tego nie dowiem. Anyway - lecieliśmy dalej, pogoda coraz gorsza. Mokrzy i przynajmniej ja, zmęczeni jak cholera. Zaczęły się ostre zjazdy. Pierwszy może nie był aż taki ciężki bo z lekką asekuracją chłopaków zjechałem. Na dole zjazdu (który trzeba było pokonać koleiną) było spore błotniste coś. No jakoś przeleciałem. Najciekawiej to miał Sawy którego Afryka ważyła z pół tony. Śluza wsiadł na jego motocykl i.... no, powiedzmy że zjechał :). Summa summarum byliśmy wszyscy na dole :). Kolejny też jakoś poszedł i mieliśmy nadzieję że to już ostatni. "Lekki szuterek, lajtowo będzie" - każdy z nas już miał to wyryte na języku. Wcześniej spotkana grupa Belgów powiedziała nam, że przed nami tylko jeden ostry zjazd pięciometrowy i potem już luz. Naliczyliśmy już ze 4 zjazdy po drodze, więc nie wyglądało to za ciekawie. Mieliśmy kierować się wzdłuż strumienia to się kierowaliśmy... Jedziemy przez las. Chłopaki z przodu zatrzymali się i czekaja na nas. - Włączcie lepiej kamerę i nagrajcie minę Sawego jak to zobaczy. Podszedłem bliżej i załamałem się. To nie był zjazd. To był spadek. 5 metrów. Błoto. Nie było szans przejechać tego. W górę wracać też nie było sensu - piąć się pod górę z powrotem po 3 zjazdach i szukać innej drogi nie bardzo nam się usmiechało. I wtedy wybawienie - Śluza zabrał pasy transportowe. 8 motocykli, jeden po drugim spuszczaliśmy z tego zasranego zbocza. Jeden trzymał linę zahaczoną o drzewo, 4 asekurowało motocykle ślizgając się po błocie. Maramuresz pokazał nam kły. Na szczęście potem czekał na nas już tylko.... wyjazd z lasu. Wyszło słońce, na horyzoncie pojawiły się dzwonnice kościoła w Sapancie. (zdjecia zostaną doklejone) |
:d
:d . |
Dalej tzw. Wesoły Cmentarz w Sapancie. W zachodzącym słońcu prezentował się naprawdę pięknie. Zdjęcia nie są w stanie tak naprawdę tego oddać, natomiast klimat tego miejsca ma coś sobie.
Nie ukrywam, że w tym miejscu byłem naprawdę pod dużym urokiem Maramureszu. Z jednej strony region turystyczny i dość znane miejsce. Z drugiej - cisza i spokój. Po prostu spokój. Babinki przechadzające się po ulicach, stragany, dzwonnica. Sympatyczny sprzedawca biletów na nasz widok zawezwał nas do siebie celem prezentacji cennika. Wstęp 4 leje, foto 5 lejów. Ale my mamy foto gratis. Wyłożyłem 4 leje i czmychnąłem pstrykać fotki. Sam cmentarz wiruje wokół następującej koncepcji - śmierć jest smutna sama w sobie, ale cmentarz wcale smutny być nie musi. Każdy nagrobek jest takim dadaistycznym mini-dziełem sztuki. Intensywne, kontrastujące kolory. Na każdym nagrobku inskrypcja i grafika pokazująca w jaki sposób ktoś zmarł. Zatem czas na taki mały rebus: Poza tym cóż. No pięknie. Naprawdę warte odwiedzenia miejsce i szczerze... szkoda że tak mało jest cmentarzy o takim charakterze. Dalsza eskapada to eskapada do sklepu. Wogóle każdego dnia ostatnim punktem programu był sklep celem zanabycia trunków wysoko lub nisko oktanowych połączona z poszukiwaniem czegoś rozsądnego do zjedzenia. Nakupiliśmy kiełbasy i piwa. I powiem tak - jeśli tak mają smakować "unijne" kiełbasy niewędzone sporzadzone z czegoś zmielonego razem z oborą, to ja dziękuję. Nauczka - na Rumunii kupować droższe wędliny i nie oszczędzać na takich rzeczach. Nie ważne jak byłaby przyprawiona smakowała potwornie. Wieczorem standardzik - rozbijanie obozowiska na polance nad rzeczką, co rzecz jasna połączyć trzeba było z oblucją w lodowatej wodzie. Dzień zakończony. Można było pójść spać. |
2 Załącznik(ów)
Hm... niedawno jechaliśmy z Banditosem od Sapanty na południe i zablokował nas taki podjazd, oznaczony przez kogoś uszczelką rozwieszoną w poprzek ;) tak się zastanawiam, czy to nie ta sama droga? Przypomina Wam coś?
Załącznik 48532 Załącznik 48533 Gdyby patrzeć od góry zaraz za motorkami był mostek nad rzeką i ostry zakręt w prawo. Miło się czyta. Trzymam kciuki za pomyślne zakończenie wakacji Afryki i powrót do domu. Mi też pół roku temu zniknęło moto sprzed okna. Ale się odnalazło! :) Głowa do góry. |
Tak!. To to!. Uszczelka też była :). Dodaj do tego błoto wszędzie wychodzi nasze małe piekiełko. Na zdjęciu nie widać tej stromizny, ale musicie uwierzyć że tam było nietęgo.
|
Cytat:
|
a cmentarz w Sapancie rzeczywiście wesoły, boki zrywać z tej obciętej głowy :)
|
1 Załącznik(ów)
hehehe, potwierdzam, byliśmy na relatywnie lekkich motorkach, też było po deszczach, na chwilkę wyszło słonko, fotki nie oddają grozy. Może uszczelka ;) Zahaltowało nas i musieliśmy zawrócić. Nawet na sucho mielibyśmy opory, żeby próbować sprostać temu podjazdowi. Kąt miał z 50-60 stopni. Plus mega śliska nawierzchnia. Popas, pompowanie przedniego koła banditosowego, pamiątkowa fota i z powrotem pod cmentarz :)
Załącznik 48534 Hm, byliśmy w tym samym miejscu :) śmiesznie. Czuję się prawie jakbyśmy się tam spotkali ;) |
Cytat:
:beer: |
Cytat:
|
chyba brązowe...
|
:D Oj, było brązowo i mokro. A Banditos złapał kapcia. Może na którymś z Waszych zębów? ;)
|
Evil się zapchał, no to może ja pomogę
"Następnego dnia olaliśmy śpiocha i pojechaliśmy....." i dalej już sam, no |
Czekaj, czekaj pojechaliśmy a pózniej i tak przejechał nas nie zauważywszy ;)
|
Trochę żałuję, że tam nie zjechałem ;)
Za to równie spektakularny lot zaliczyłem później, tylko nikt nie nagrywał :) Evvil, pisz! |
Tak tak, relacja będzie dalej. Dajcie mi tylko chwilę. Niestety wracam do rzeczywistości a rzeczywistość jest okrutna.
|
Cytat:
https://lh5.googleusercontent.com/-s...0/SAM_0429.JPG Koledzy, na nich zawsze możesz liczyć |
Koledzy widać zabezpieczali front, co byś w krzoki za drogę nie poszedł w razie ostrego startu :D
|
Ugniatają błoto żebyś miał przyczepność NIEWDZIĘCZNIKU!
|
Narażali własne życie jak byś nagle złapał przyczepność :D.
|
i weź tu pomóż człowiekowi... :dizzy:
|
A może by już dalszy ciąg...? :bow:
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:44. |
Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.