Africa Twin Forum - POLAND

Africa Twin Forum - POLAND (http://africatwin.com.pl/index.php)
-   Trochę dalej (http://africatwin.com.pl/forumdisplay.php?f=76)
-   -   Z Polski do Indii - 2019 lipiec - wrzesień. (http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=37079)

sambor1965 15.04.2020 14:22

Z Polski do Indii - 2019 lipiec - wrzesień.
 
Korzystając z koronawirusowych przymusowych wakacji/bezrobocia postanowiłem podzielić się z Wami kawałkiem nowego dla mnie świata. Będzie dużo literek i chyba mało obrazków. Dlatego, że już mało mnie obchodzi ile z Was to przeczyta. Postanowiłem sprawdzić czy chce mi się jeszcze pisać i w tym celu wybrałem macierzyste forum motocyklowe.

Myślałem o Pakistanie od dawna, ale jakoś nam się nie składało. Byłem na moto pewnie z kilkadziesiąt razy w okolicy: w Kirgistanie, Tadżykistanie, Afganistanie, Chinach, Indiach, ale Pakistan jakoś bardzo mi nie pasował. A to były problemy z wizą, a to zrobiło się niespokojnie, a to Karakorum Highway się zawaliło i w jego miejscu pojawiło się jezioro. Jednak Karakorum wciąż kusiło, i nawet kilka razy w ramach mojej roboty przejechałem się chińskim kawałkiem tej drogi aż do granicy w Khunjarab. I było bardzo, bardzo obiecująco. Było ognisko nad jeziorem Karakul, trochę pijackie skakanie na derce nad ogniskiem no i był poranny widok na siedmioipółtysięczną Muztagh Atę - to pozostanie w mojej pamięci aż do późnego Alzheimera. Kręciłem się też po drugiej stronie - od lat robiłem komercyjne wyprawy po indyjskim Ladakhu i Spiti. Kilka razy jechałem ze Srinagaru do Leh, i ten Pakistan wciąż był na wyciągniecie ręki. Był tuż. Za przełęczą, za górą, za rzeką. Ale zawsze za granicą.
Rok temu klamka zapadła, jedziemy. Trochę wariacki, ale wszyscy potrafią sikać z wiatrem. Pomysł sam w sobie był dość prosty: zorganizuję wyprawę z Kirgistanu przez Chiny, Pakistan do Indii. Wysyłanie motorków do Kirgistanu mam jakby opanowane, w Chinach kilka razy już byłem i papierologia jest do przejścia, o pakistańskie wizy jakby łatwiej, w Indiach mam kumpli co mi powinni resztę ogarnąć. Z Indii wysyłałem już kontener z motocyklami już w 2007 roku, nie wspominam tego wprawdzie szczególnie ciepło, ale wiem, że dam radę.
Ekipa zebrała się szybko. Uprzedzając pytania - to był najdroższy wyjazd w historii mojej firmy. Wyszło mi że nie chcę tego zrobić krócej niż w trzy tygodnie, pewnie by i się dało szybciej, ale kosztem tego co moim zdaniem było niepomijalne. Ponieważ wyjazd był drogi to i ekipa była specyficzna. Same beemki, jeden tygrys 1200, i jedna Huśka 701. Ekipa międzynarodowa, większość Polaków, ale para Anglików, Litwinów i jeden gość ze Słowenii. Większość znałem z poprzednich wyjazdów i nie spodziewałem się problemów. Myliłem się.

***

Rozejrzałem się po moim garażu i wyszło mi, że nie dysponuję rozsądnym sprzętem, którym mógłbym pojechać. Miałem trochę różnych singli hondy, kateemy, kawasaki, suzuki, nawet enfield... Z dwucylindrowych tylko Afrykę z 2000 roku, którą w dodatku zostawiłem poprzedniego roku w Kirgistanie. Wyjazd zaczynał się w sierpniu, startowaliśmy z Biszkeku i trzeba było najpóźniej w lipcu coś włożyć do ciężarówki.
Nigdy nie sądziłem, że napiszę coś takiego na tym forum: kupiłem GS1200. Akurat zostałem dziadkiem i stało się - kumpel z Niemiec sprzedawał. Sprzedawał wszystko co miał, lekarz zabronił mu jeździć. Więc płakał jak sprzedawał - kupiłem takie coś wymuskane, ociekające Touratechem i Wunderlichem. Miał nawet wszystkie osłony na osłony, kuferki, duperelki, podwyższenia, kufry, nawigacje, regulacje, deflektory, amory i amortyzatory, zmodyfikowane siedzenia etc. Na zachętę kumpel dołożył nowy silnik i stało się. Mam wała (nota bene ukręcił się dwa miesiące temu w Ameryce Południowej, ale to inna historia).
W paszporcie zaczęły pojawiać się wizy, z jednej strony było upierdliwie, bo nie możesz po prostu pójść do tych ambasad i poprosić o wizę, z drugiej jednak są biura, które dość sprawnie to robią. Oczywiście nie możesz im powiedzieć, że chcesz wjechać motocyklem do Chińskiej Republiki Ludowej, musisz odwalić tę całą ściemę: zarezerwować bez sensu drogi bilet lotniczy (najważniejsze żeby dało się bezpłatnie odwołać!), zarezerwować jakiś nocleg (na tej samej zasadzie) i z takimi papierami możesz wystartować po wizę. I ani mru mru o motocyklu. To samo z Indiami - tam jest oczywiście wiza on arrival, którą dostaniesz na lotnisku, ale Ty musisz się wystarać o normalną, wklejaną, bo nie dostaniesz takiej on arrival na granicy lądowej.
Doszło mi jednak jeszcze kilka innych wiz. Postanowiłem, że na kołach dojadę z Polski do Indii więc musiałem wystarać się jeszcze o wizę rosyjską. I znowu decyzja które kłamstwo będzie najlepsze: powinienem dostać normalną tanzytową, ale tej nie chcą wydać. Może więc biznesową? W końcu jakby jadę do pracy… Poszła normalna turystyczna, ze ściemą z hotelami. Chyba bez biletów lotniczych, ale tego już nie pamiętam. Postanowiłem też przełamać klątwę Uzbekistanu z którym mam penitencjarne wspomnienia i za radą znajomych dyplomatołków zdecydowałem poszerzyć przygodę o ten kraj.

***

W zeszłym roku obchodziłem urodziny, w zasadzie co roku obchodzę jakieś, ale te były szczególne. Moi synowie kończyli 100 lat. Cóż życie miałem jak dotąd dość niespokojne więc urodziny świętowałem sam i nie jestem nawet teraz pewien czy synowie są świadomi ile lat w sumie mają. Najmłodszy rok temu miał ich 14 i mieszkał w Wiedniu.
Co roku na moich wyjazdach motocyklowych trafia mi się ojciec z synem. Zawsze z politowaniem patrzyłem na próby naprawienia w dwa tygodnie tego co było psute przez lat 10. Trochę to jest pokraczne na początku, ale po kilku dniach ojciec z synem się poznają lepiej i coś tam zaczyna się pojawiać. Jakaś nić zrozumienia, żeby nie powiedzieć że przyjaźni. Alek ma teraz 15 lat, od pięciu lat mieszka w Austrii, a wcześniej kilka lat mieszkał w Paryżu. Mówi płynnie po niemiecku, francusku, angielsku. Oczywiście też po polsku, i nieco słabiej po hiszpańsku. A jak tam z rosyjskim? Ano pozhiviom, uvidim...
Ostatnio na dłuższym tripie byliśmy razem 7 lat wcześniej - pojechaliśmy z Kirgistanu do Chin i powrotem. Fajne trzy tygodnie, ale już dawno wywietrzały mi z głowy, a jemu pewnie tym bardziej - miał wówczas 7 lat…
Negocjacje z matką były trudne i zakończyły się kompromisem. Mamy trzy tygodnie i możemy pojechać autem. Beemka do ciężarówki, a my do Hila. W Biszkeku mam włożyć młodego do jakiegoś samolotu, z którego odbierze go matka. Bezpośrednich lotów do Wiednia stamtąd nie ma więc uzgadniamy, że wsadzę go do samolotu tylko wówczas jeśli ona będzie już na docelowym lotnisku.
Pozostaje jeszcze PZMot i załatwienie karnetu (Carnet de passage). Na Pakistan i Indie kosztował prawie 800 zł no i bagatela - kaucja. Na starą 10 letnią beemkę wyliczyli 15000 zł). Z dokumentem pani Ewa uwinęła się w tydzień.
Trzy tygodnie to całkiem dużo jak na dojazd do Biszkeku. Młody był już ze mną w Pamirze więc nie będę go tam ciągnął, zresztą niech sam wybiera. Dałem mu wytyczne i kazałem poczytać, pozastanawiać się i wybrać trasę. No i wybrał. Przez Petersburg.

Fihu 15.04.2020 14:36

W końcu. Super
Czekam cierpliwie ;)

fassi 15.04.2020 14:42


Onufry22 15.04.2020 14:52

Samborze Twoje relacje czyta się chętnie:)

sluza 15.04.2020 15:55

Cytat:

Napisał sambor1965 (Post 677332)
(...) nie możesz po prostu pójść do tych ambasad i poprosić o wizę, z drugiej jednak są biura, które dość sprawnie to robią. Oczywiście nie możesz im powiedzieć, że chcesz wjechać motocyklem do Chińskiej Republiki Ludowej, musisz odwalić tę całą ściemę: zarezerwować bez sensu drogi bilet lotniczy (najważniejsze żeby dało się bezpłatnie odwołać!), zarezerwować jakiś nocleg (na tej samej zasadzie) i z takimi papierami możesz wystartować po wizę. I ani mru mru o motocyklu. To samo z Indiami - tam jest oczywiście wiza on arrival, którą dostaniesz na lotnisku, ale Ty musisz się wystarać o normalną, wklejaną, bo nie dostaniesz takiej on arrival na granicy lądowej.
Doszło mi jednak jeszcze kilka innych wiz. Postanowiłem, że na kołach dojadę z Polski do Indii więc musiałem wystarać się jeszcze o wizę rosyjską. I znowu decyzja które kłamstwo będzie najlepsze: powinienem dostać normalną tanzytową, ale tej nie chcą wydać. Może więc biznesową? W końcu jakby jadę do pracy… Poszła normalna turystyczna, ze ściemą z hotelami. Chyba bez biletów lotniczych, ale tego już nie pamiętam. Postanowiłem też przełamać klątwę Uzbekistanu z którym mam penitencjarne wspomnienia i za radą znajomych dyplomatołków zdecydowałem poszerzyć przygodę o ten kraj.

:vis: to jest temat na pracę doktorską co najmniej :dizzy:

tyran 15.04.2020 16:34

Super. Czytamy!

czosnek 15.04.2020 16:44

Widzę że kwarantanna nastraja do ojcowskich opowieści. Właśnie też się zabierałem za moje wywody.
PS:
Ale kilka zdjęć Panie literacie by nie zaszkodziło :)

Poncki 15.04.2020 16:47

2 Załącznik(ów)
Ostrzegam!
Rzućcie precz tę relację, bo z Wami będzie tak samo!

Załącznik 95641

Załącznik 95642

sambor1965 15.04.2020 17:10

Petersburg? Czemu nie, może być Petersburg.
- A właściwie dlaczego ten Petersburg?
- Bo mają tam Hard Rock Cafe i chciałbym mieć stamtąd koszulkę.

Dżizys, k..., ja prdl Hard Rock Cafe! Ermitaż, Aurora, blokada Leningradu, Pałac Zimowy, białe noce, Twierdza Pietropałowska, a choćby i most bolszeochtienskij, Oranienbaum, nie mówiąc o gmachu Sztabu Głównego. Już ja Ci gówniarzu pokażę Hard Rock Cafe, wcześniej przeciągnę trzy razy przez Newski Prospekt i będziesz znał każdy kawałek Dworcowej Płoszczadi. Będziesz Zachodni Degeneracie słuchał duszoszczipatielnych grajków, poznasz rosyjską smutę i posłuchasz historii o Piotrze Wielkim i niewyżytej Niemrze.

Młody jest bardzo zachodni. Odbieram go z Okęcia. Wysoki jak na 14 latka, ani takiego przytulić, ani wziąc na piwo... Ubrany w jaśniutkie rurkodżinsy, biały Tshirt (tak kurwa, z napisem Hard Rock Cafe skądśtam). Do tego sportowe buciki, w których kryją się skarpetki stópki. Ciemne okulary. Włosy długie. Jak idziemy razem to z tyłu to jeszcze jakoś wygląda - ot, Bruce Willis z jakąś młodą laską. Z przodu jednak nie sposób tego obronić. Zabieram go do Decathlonu, protestuje głośno, ale kupuję mu jakieś normalne spodnie. Na sandały nie dał się namówić, spodni zresztą, jak mówi, też nie założy.

Jak to się stało? Kiedy wyrósł i od kiedy ma swoje zdanie? Pewnie nie wypije wody z rzeki i będziemy musieli spać w hotelach. Wszystko prawie już gotowe: decyduję że zostawiam hiluksową budę, mam tam kawał komfortu, kuchenkę, prysznic, namiot dachowy, zlew, grilla i Bóg wie co jeszcze. Wszystko to jednak mocno chyboce całym autem. A w dodatku jedziemy na wschód i nie chcę żadnych wygód. Jedziemy do Petersburga, Moskwy, a nie na kazachskie stepy. Bo do Moskwy też jedziemy, z tego samego powodu co do Petersburga - mają tam Hard Rock Cafe.
Wizę rosyjską dostajemy w dniu wyjazdu. Albo nawet inaczej - wyjeżdżamy natychmiast jak tylko dostajemy wizę. Albo jeszcze inaczej: ruszamy spóźnieni, bo wizę dostajemy trochę później niż obiecywano. Katapultujemy się na północ drogą na Ostrołekę. Prujemy przez Litwę olewając Troki, cmentarz na Rosie i pannę co w Ostrej świeci bramie.
Nie wiem jak mu się udało sparować swojego Iphona (oczywiście X) z moim radiem, ale już na prostej wylotowej z Warszawy zrozumiałem, że nie lubię francuskiego rapu. Okazał się jednak być dużo ciekawszym gatunkiem muzycznym od rapu niemieckiego, a może austriackiego. Coś się we mnie gotowało, ale postanowiłem, że to wytrzymam. Wszystko co ma swój początek ma też swój koniec, prawda? Alek, nieco podgłośnił radio, a ja udawałem że mi to wcale nie przeszkadza. Nie myślałem wcale o 3 tygodniach, które były przed nami, nie myślałem o car Puszce, o car Kołokole, nie myślałem o astrachańskim kawiorze ani o wieży w Bucharze, z której strącono biednego Stoddarta i Connollyego. Zastanawiałem się nad tym ile pamięci ma Iphone X i ile niemieckiego i francuskiego rapu się w nim mieści. Myślałem też o małym austriackim, a może już bardziej niemieckim kapralu, który przewracałby się teraz w grobie, gdyby go oczywiście miał, słysząc prawdziwych Aryjczyków skandujących w afroamerykańskim stylu:

Du hast gedacht, ich mache Spaß, aber keiner hier lacht
Sieh dich mal um, all die Waffen sind scharf
Ey, was hast du gedacht?
Noch vor paar Jahren hab' ich gar nix gehabt
Alles geklappt, ja, ich hab' es geschafft
Ey, was hast du gedacht?
Bringst deine Alte zu 'nem Live-Konzert mit
Und danach bläst sie unterm Beifahrersitz
Ey, was hast du gedacht?


Chyba wolę gadać niż słuchać muzyki. O tak, wolę zdecydowanie. Pogadajmy.



wojtekk 15.04.2020 18:38

Czytam!

Dubel 15.04.2020 18:51

:lukacz::lukacz::lukacz:

Chudy 45 15.04.2020 19:29

Czyta się czyta :)

StrzeLuk 15.04.2020 19:58

Czekamy na więcej... daj znać w szczegółach jak pokonać chińską granicę, bo słyszałem że go ChRL nie wjedzie się pojazdem zarejestrowanym w EU.

Sub 15.04.2020 21:21

Pysznie...:Thumbs_Up: >>> 🅿🅰🅺🅸🆂🆃🅰🅽 - nasz plan na ten rok ;)

trzykawki 15.04.2020 21:33

Panie Sambor , Pan się nie o..., znaczy nie ociąga tylko Pan niech pisze. Obśmiałem się już parę razy i liczę na więcej.

Gończy 15.04.2020 22:07

Długo wytrzymałeś z tą niemiecką muzą?:D
Czyta się.

matjas 15.04.2020 22:16

Cytat:

Napisał Poncki (Post 677346)
Ostrzegam!
Rzućcie precz tę relację, bo z Wami będzie tak samo!

Załącznik 95641

Załącznik 95642

Moja z ulubionych książek.
Polecam również Kosmolot i Czółno.

A Wy, Samborski, piszcie! ;)

M

Artek 15.04.2020 23:25

"...ani takiego przytulić, ani wziąć na piwo..."

Kurka wodna. Znam to uczucie.

nicek27 16.04.2020 00:35

Nie bylo mnie dawno na forum. Wracam a tu takie historie! Czekam na nastepny wpis!

Ja niestety na codzien w pracy musze podobnego sluchac - demokracja przy wyborze czego sluchamy.. Nie nazywam tego muzyka!


:)

nabrU 16.04.2020 01:04

Dołączam i ja...

Wojtkuuu 16.04.2020 07:59

Przyłączam się do czytania. Świetny styl. Mam nadzieje autorze, że nie poczujesz się urazony, ale czytając relację, przed oczami mam klimat książek podróżniczych Wojtka Cejrowskiego. Nie wiem czy dla Ciebie to komplement czy wręcz przeciwnie :confused:

CzarnyEZG 16.04.2020 08:36

Czytamy :)

sambor1965 17.04.2020 00:12

Zanim zaczęliśmy na poważnie gadać sprawdziłem jakie ja mam atuty w moim Xiaomi. O dziwo zawartość okazała się niemal równie toksyczna jak niemiecki rap. Młody zniósł spokojnie Wish you were here, ale jak pociągnąłem z Ummagumma to dyskretnie szarpnął grzywą i w jego uszach pojawiły się Airpodsy, bezprzewodowe słuchawki, które kosztują chyba więcej niż mój Xiaomi. Cóż, siły się wyrównały.

Nie przepadam za gadaniem na motocyklu, rozprasza mnie i zabija przyjemność z jazdy. Pewnie ma sens w takiej pitu-pitu turystyce, gdzie jedziesz sobie czymś chromowanym i gadasz z kumplem o dupie Maryni, ale jak chcesz jechać po czymś co jest jakimś wyzwaniem, przez tereny, które mają Ci zapaść w pamięć na lata to gadanie rozprasza i wybija z rytmu. A może ja po prostu się do tego gadania zraziłem? Zacząłem używać Packtalka przed kilkoma laty, akurat byliśmy w Kolumbii. Bogota, parę milionów ludzi na ulicach, trzeba uważać. Prowadziła akurat ona, gdy rzuciłem do siebie: Jak kurwa jedziesz!. Niby do siebie, ale słychać było w kasku 30 metrów dalej. I na szczęście nastały ciche dni. Packtalka wciąż zabieram ze sobą na wyprawy, ale jakoś nie pamiętam bym go kiedykolwiek z kimś sparował.

No, ale w aucie? W aucie jest inaczej… Nie da się nie rozmawiać przez trzy tygodnie. Dawno, dawno temu jechałem w Chinach przez Taklamakan z Czarną Żmiją i mieliśmy dwudniowego focha. Żadnej muzyki i żadnego gadania. Wtedy zrozumiałem, że cisza potrafi boleć. Bolało nas oboje. Dookoła pięknie, wydmy jednej z największej piaskowych pustyń, kolory jakich żadne z nas nigdy i nigdzie nie widziało. Serce aż się wyrywa, by podzielić się wrażeniami, ale oboje ukaraliśmy się milczeniem. W aucie się gada i ja bardzo za to auta lubię. Nie sposób uciec przed trudnym pytaniem – wprawdzie nie trzeba patrzeć drugiej osobie w oczy, ale i tak tworzy się atmosfera szczególnie sprzyjająca rozmowie.
Cenię jednak w podróży ludzi z którymi się dobrze milczy. Tak się składa jakoś, że z wiekiem coraz więcej mam tych kilometrów w samochodzie, a coraz mniej na motocyklu. W tym roku, w styczniu i lutym nakręciłem grubo ponad 20 tys. km po Ameryce Południowej. Motorkiem z tego może jedna czwarta. Większość czasu w aucie, jakieś przeloty po 2-3 tysiące kilometrów. Ważne jest, by mieć w aucie kogoś z kim dobrze się milczy. Jechałem tym razem z Jankesem, z którym byłem już w Maroku, Afganistanie, Chinach. Dwa miechy bez żadnego konfliktu. Ten typ rzadko występuje w żeńskiej wersji, ale się zdarza. Wśród dzieci nie występuje nigdy. Bo dzieci pytają czy daleko jeszcze.
Alek nie jest już dzieckiem, bo nie pyta. A może wie, że bardzo daleko. Że nie wiadomo jak daleko, bo nie wiadomo, którędy pojedziemy. Przez pierwsze dni trochę się obwąchujemy i poznajemy. Jesteśmy podobni, ale całkowicie inni. Tak samo uparci, ale w zupełnie innych sprawach. Młody przysypia, a ja knuję co będziemy robić po drodze. To tak naprawdę nasz pierwszy dłuższy wspólny wyjazd. Bez żadnych żon, matek i innych besserwiserek. Śmieję się ze swoich pomysłów i przestaję się napinać. No bo co ja niby chciałbym w te trzy tygodnie osiągnąć? Czy da się w trzy tygodnie z austriackiego bubka zrobić normalnego faceta co żuje pszczoły jak chce miodu?
Spróbujemy zakazanych owoców nieco dalej, jak wyjedziemy z internetów i zasięgu mamusi. Zaczniemy małymi kroczkami. Jakoś źle znosiłem te jego rurki, ale załatwiliśmy to pierwszego dnia. Zatrzymaliśmy się na Łotwie nad Bałtykiem – wiadomo namiot. Kazałem mu sprawdzić czy z auta nic nie cieknie – wytłumaczyłem gdzie jest tylny most i gdzie reduktor. Było sucho, ale na jego błękitnych dżinsikach pojawiła się kreska. Przyniosłem trochę drewna i rozpaliłem ognisko. Wiele razy paliliśmy ogniska i wiedziałem, że lubi bawić się ogniem. Po godzinie spodnie były błękitnobrudne. Nie szkodzi. Rano zachęcałem do założenia kolejnej błękitnoszarej pary, ale zdecydował się założyć te ode mnie. Z Decathlonu.

Hilux przemieszczał się z godnością i jechaliśmy zgodnie z przepisami - w myśl rosyjskiego powiedzenie tisze jedziesz dalsze budiesz. To był mój nie wiem już który już tranzyt przez Rosję i znałem panujące tu zasady. Zabuliliśmy tylko u przyjaciół Litwinów wyłowieni bez pudła przez policjanta, który sprawdził że jesteśmy ciężarówką i winieta potrzebna. Osztrafował i puścił. Granica w Narwie poszła aksamitnie i aż do końca naszego rosyjskiego tranzytu nie mieliśmy żadnej okoliczności z policją rosyjską.
Nie będę Wam pisał o Petersburgu, byliśmy zobaczyliśmy co trzeba, kupiliśmy koszulkę i pojechaliśmy do Moskwy. To niemały dystans, ale machnęliśmy to w jeden dzień, droga jest właściwie idealna. Moskwa tak jak i Piter, jazda obowiązkowa, Hard Rock Cafe i heja na południe. Dwupasmówką w stronę Wołgogradu. Jakoś ten Stalingrad nie był mi do tej pory po drodze. Tym razem był moim wyborem i zaplanowaną lekcją historii dla Młodego. Tam mieliśmy zdecydować którędy dalej.

Nie będę Wam opisywał o czym gadaliśmy, bo to są sprawy między ojcem i synem i takimi pozostaną, rozmowy bywały ciężkie i były momenty, że marzyłem o niemieckim rapie. Za oknami przesuwały się najpierw setki kilometrów lasu, a setki nadwołżańskich pól. Przez te kilka dni jazdy do Wołgogradu zrozumiałem, że mój syn nie jest ani Polakiem, ani Austriakiem ani tym bardziej Francuzem. Jest takim eurokundlem. Czy to źle? Chyba nie, ale czy dobrze?
Nie wiedziałem, że można dwie godziny gadać o butach. Nie wiedziałem, że są limitowane serie, że ustawiają się po nie kolejki, że ich się właściwie nie nosi, bo one są kolekcjonerskie i że z czasem można je sprzedać z grubym zyskiem. Normalnie jak kiedyś znaczki. Wiedzieliście? Mój syn o butach wie sporo i dziwił się, że ja wiem tak mało. W końcu zapytał mnie ile najwięcej dałem za buty.
- Nie wiem, pewnie z 500 Euro.
Zaimponowałem gościowi. Co za marka?
- Foxy, no i Gaerne SG12.
Nie słyszał o nich. I tak przez kilka dni opowiadaliśmy sobie o światach, które istniały równolegle, które nigdzie się nie przecinały i nie spotykały, Dowiedziałem się co nieco o jutuberach, a Młody zrobił duże oczy, gdy zapytał ilu mam znajomych na fejsie. Zaraz jednak prychnął, że fejs jest dla staruszków. I tak przekomarzając się dojechaliśmy do Wołgogradu.
Na dobranoc zapodaję Wam moją ulubioną piosenkę o milczeniu. Nie jest po rosyjsku, ale któż to zauważy...


Poncki 17.04.2020 01:33


ArtiZet 17.04.2020 01:50

Cytat:

Napisał sambor1965 (Post 677582)
Nie jest po rosyjsku, ale któż to zauważy...


Na pewno każdy Rosjanin ;) I pewnie z połowa z
Polaków ktorym kazano za młodu uczyc się rosyjskiego :)

P.S. Sam nie wiem czy bardziej bede śledził relacje miedzy ojcem a synem czy te z podrozy...zbyt wiele bym chciał zacytowac z ostatniego wpisu dlatego jako ojciec 2 córek nie zacytuje nic...

Pawel_z_Jasla 17.04.2020 07:31

Jak zwykle SZACUN:bow: i czekam na kolejne "odcinki".

wezyr 17.04.2020 09:28

"Zaimponowałem gościowi. Co za marka?
- Foxy, no i Gaerne SG12...."


:D:D:D:D:D:D:D:D:D:D:D:D:D

sambor1965 17.04.2020 11:24

1 Załącznik(ów)
Wołgograd był dla mnie ważny. Widziałem dziesiątki filmów, ale czymś innym jest stanąć na wzgórzu 102 i spojrzeć na Wołgę. Matka Ojczyzna była wprawdzie cała w rusztowaniach, ale świeckie sanktuarium otwarte i naprawdę robiące wrażenie. Nie masz wątpliwości, że jesteś w świątyni. Bez krzyża, Buddy czy półksiężyca, ale czujesz sacrum miejsca. Cisza, warta, półmrok i wiszące sztandary.
Nawet jeśli jesteś 15 latkiem z Austrii.
Bardziej jednak do wyobraźni przemawiają ruiny młynu Gerharda z kopią słynnej fontanny Barmalej. Muzeum takie sowieckie w swojej narracji. Nie tak bardzo jak muzeum Stalina na Kurhanie Mamaja, ale jednak...
Alkowi zaś zapaliła się lampka przy domu Pawłowa, reducie radzieckich obrońców miasta. Dla niego to był Pavlov’s house z Call of Duty. O tempora, o mores…
Stalingradzkie muzea nie są przygotowane na turystów spoza dawnych Sowietów. Tylko rosyjski. To był kolejny moment kiedy mogłem błysnąć i spróbować młodemu zaimponować. Znam historię i znam język. Jego rosyjski był „śladowy” i również pochodził z gry komputerowej. Tym razem z GTA. Hm, jak dla mnie to mocno patologiczna rozrywka. Szczególnie dla 14-latka. No, ale w Austrii „wszyscy w to grają”. Za jakimś patobohaterem z tej z gry potrafił powtórzyć „suka, bliad”. Mało przydatne, ale za to bez akcentu. Może to i gorzej…
Spaliśmy nad Wołgą. Ach co to za rzeka, jedyna taka w Europie. No, powiedzmy, że w Europie, mnie ta rzeka bardziej przypomina mi syberyjską Angarę czy Witim. Ta rzeka ma olbrzymi majestat i podobno równie wielkie komary. Komarów tego wieczoru nie było, był sam majestat. Nie rozłożyliśmy namiotów, rzuciłem tylko karimaty na pakę hila. Leżeliśmy obok siebie i patrzyliśmy w gwiazdy. Mam tylko czterech synów i nie wiem na pewno, ale wydaje mi się, że właśnie w tekie noce buduje się więź między ojcem a synem. z wolna dopalało się ognisko, a statek za statkiem nie zważając na ciszę nocną buczały na zakolu rzeki.
- Te trzy gwiazdy koło siebie to Pas Oriona. Widać je także z południowej półkuli, kiedyś Ci pokażę. W Argentynie albo w Chile. I Krzyż Południa też.
- Mogę się przytulić?
Hm, a może można już napić się razem piwa i jeszcze przytulić?

Musimy podjąć decyzję. Rozsądek podpowiada dwie drogi. Pierwszą przez Kazachstan, 22 lipca mają tam strzelać z Bajkonuru rakietę. Wiem jednak, że szansa na fuckup jest duża, często te starty przekładają z powodu pogody czy problemów technicznych. Druga opcja to Uzbekistan. Kusi mnie Nukus w którym nigdy nie byłem. No i południe jeziora Aralskiego. W Nukusie jest jedno muzeum do którego przyjeżdżają ludzie z całego świata. Igor Sawicki ( z polskimi korzeniami) przez całe życie zbierał prace awangardzistów świata radzieckiego, Zakazana sztuka wrogów ludu znalazła sobie oazę w Nukusie na radzieckiej pustyni socrealizmu. Cóż, wiedziałem, że pojedziemy przez Nukus, bardzo chciałem zobaczyć Byka namalowanego przez Łysenkę… Widziałem go dawno temu w jakiejś gazecie. Gość podobno był zwykłym szewcem i nikt nie wiedział, że coś maluje. Skończył w psychuszce.

apex 17.04.2020 11:58

Czekamy na więcej, Czyta się:)

consigliero 17.04.2020 11:58

Subiektywnie dla mnie mocno depresyjne, przypomina o niespełnionych marzeniach oraz popełnionych błędach których już się nie da cofnąć. Oczywiście będę zaglądał nie wczytując się w przerywniki, takie jak nie przymierzając mój wpis. Może jednak powinienem sobie jednak kupić hiluxa?!?

sambor1965 17.04.2020 12:12

Cytat:

Napisał consigliero (Post 677647)
Subiektywnie dla mnie mocno depresyjne, przypomina o niespełnionych marzeniach oraz popełnionych błędach których już się nie da cofnąć. Oczywiście będę zaglądał nie wczytując się w przerywniki, takie jak nie przymierzając mój wpis. Może jednak powinienem sobie jednak kupić hiluxa?!?

Wszyscy popelniamy błędy. Oczywiście grubym błędem jest dowiadywanie się czym jara się 15-latek z Austrii, który w dodatku jest Twoim synem. Ale czy dużo więcej o swoich dzieciach wiedzą rodzice, którzy mieszkają z nimi na co dzień i zadowalają się standardowym "dobrze" na równie standardowe pytanie "jak tam w szkole"? Marzenia? Jakoś powoli się z nimi rozliczam. Łatwiej, przynajmniej do niedawna, było rozliczać się z tymi związanymi z wyjazdami. A co do hiluxa - nadchodzi kiedyś czas, by spoważnieć. Ja postanowiłem właśnie sprzedać swoje 19 motocykli i zostawić tylko trzy. Hilux póki co zostaje.

GregoryS 17.04.2020 12:17

Wchodzimy chwilo w tematy filozoficzne - takie katharsis, zauwazenie popelnionych bledow to pierwszy krok "ku lepszemu". To jest dobra rzecz :)

Swietna relacja, pisz pisz !

sambor1965 19.04.2020 20:01

1 Załącznik(ów)
Najpierw jednak po kawior, do Astrachania. Wszystko tam nam poszło po rosyjsku. Mój hil na 33 calowych kapciach nieco się wyróżnia, turystów na południu Rosji jak na lekarstwo więc zagrannomier wzbudził zainteresowanie, pozdrawiano nas co i rusz. Wjeżdżaliśmy do miasta kiedy zrównało się z nami jakieś Pajero. Na światłach za nami trochę trąbili, ale chwilę pogadaliśmy. Za kierownicą starszy gość. No, przynajmniej starszy ode mnie. Zaprasza na jedzenie - pojechaliśmy. Ja w Astrachaniu pierwszy raz i nie zwykłem będąc zapraszanym odmawiać. Nie byłem też zdziwiony bezinteresownością zapraszającego. Doświadczyłem Rosji z wielu stron, częściej z tej dobrej niż złej. Tradycyjnej "polskiej gościnności" prędzej doznasz na w Jekaterynburgu niż w Kaliszu. Był rok 2009, z Izim i z Miro jechaliśmy przez Kirgistan. Była sobota. Do Biszkeku wjechaliśmy już pod wieczór, rano mieliśmy samolot. Nie miałem wówczas w Kirgistanie nikogo, gdzie moglibyśmy zostawić motocykle. Izi i Miro nieco byli zaniepokojeni sytuacją, a ja rzeczywiście nie przejmowałem się zbytnio. Po prostu stanęliśmy na Centralnej Płoszczadi i czekaliśmy. Po 10 minutach podszedł chłopak i zagadał do nas. Ma BMW 1200. 15 minut temu już pakowaliśmy motocykle do jego drewutni. Tak poznałem Igora, z którym jesteśmy dobrymi kumplami do dzisiaj. Wciągnąłem Igora do turystyki i dziś ma chyba 8 Delik, które pożycza turystom. Kocham Rosjan, ale jako jednostki, niestety jako naród są beznadziejnymi kacapami.
Oleg jest po sześćdziesiątce, siedzimy w knajpie w stylu dobre, bo tanie. Facet organizuje rajdy terenowe, dla samochodów i quadów. "Złoto Kagana", zanim zaczęli Silk Road, była to najważniejszą imprezą terenową w Rosji, poligonem dla Kamaza i białoruskiego Maza. Zresztą zobaczcie sami



Oleg zawiózł nas do hotelu Azimut, który jest bazą rajdu, zapłacił za nasz nocleg i powiedział, że przyjedzie rano. Astrachań nie zawiódł, to było niegdyś najbardziej na południe wysunięte miasto Rosji. Wołga zaczyna się rozlewać w swoją wielką deltę i wpada to wszystko ze 100 kilometrów dalej do Morza Kaspijskiego. Było gorąco, wzdłuż nabrzeża stały rzeczne statki pasażerskie, którymi można dopłynąć hen do Moskwy, a nawet dalej do Pitera. Taki rosyjski odpowiednik statków wycieczkowych co pływają po Karaibach. Pewnie z kaowcem na pokładzie. Na brzegu stado wędkarzy, a właściwie żyłkowców, bo ich wędki pozbawione były wędziska. Trudno powiedzieć czy łowią dla zabicia czasu czy marzy im się wielka ryba. W Wołdze żyją bieługi, największe ryby słodkowodne. Podobno największe osobniki miały po 2 tony i 6 metrów długości. Teraz takich ryb już nie sposób spotkać. Powód jest prosty: kawior. 30 gram kawioru kosztuje na zachodzie 90 Euro. Ale to cena za kawior z ryb hodowlanych, z dzikich bieług jest wielokrotnie droższy. A naprawdę wielkie ryby mają w sobie do 200 kg kawioru. Aż się boję mnożyć, ale taka rybka w detalu to jakieś pół miliona Euro. Młodemu, który pewnie przelicza kawior na buty bardzo te liczby imponują.

Rano Oleg czekał pod hotelem, pojechaliśmy w astrachański step. Jego autem. Nie chciałem ryzykować mojego hila, bo byliśmy gdzieś w połowie drogi do Biszkeku. Jechał zdecydowanie za szybko, ja rozuiem, że zna ten step dobrze, ale są jakieś granice. A on je cały czas przekraczał. Generalnie bajkowo-ofroadowo wszędzie – jedziesz jak chcesz. Tylko gór mało, ba jedziesz cały czas w w depresji. Astrachań leży w depresji, chyba ze dwa dni jechaliśmy poniżej poziomu morza, dopiero gdzieś w Kazachstanie wychynęliśmy ponad zero. Oleg trochę się popisywał, pytałem czy daleko jeszcze bo młody z tyłu robił się coraz bardziej zielony. W końcu dojechaliśmy do barchanu Wielki Brat. Merzouga to to nie była, ale całkiem duża wydma i pachniało mi już problemem. Zasięgu telefonicznego nie było, robiło się nieznośnie ciepło, a do najbliższej ludzkiej siedziby było pewnie ze 30 kilometrów. Ale na szczęście Oleg odpuścił i na górę poszliśmy na nogach. Siadamy i opowiada o Czaginie i innych gierojach, co przyjeżdżają tu potestować ustawienia. Wspomina zdarzenie z ubiegłego roku kiedy to dzienikarzyna dostał się na barchanie pod koła ciężarówki..



Zaprasza na rajd, gadamy o możliwościach otwarcia tego terenu dla turystki motocyklowej. Słabo to widzę, ale może się nie znam. Jakoś gości na beemkach bym tu nie zabierał.

Po południu pojechaliśmy dalej. Na wschód. Do granicy było nieźle, Kazachstan przywitał nas drogą tak dziurawą, że trasa z Krościenka do Sambora wydaje się być niemiecką autostradą. Na początku próbowałem to omijać, później brałem to czołowo, upuściłem nieco powietrza w kapciach i z podziwem patrzyłem na matizpodobne pojazdy na kołach 13 calowych. Znikało to na chwilę niemal do połowy. Tym niemniej za 2 tygodnie poradziłem tamtędy jechać Darkowi K., który wraz z synem wybrał się maluchem do Mongolii.
Zmierzchało. Nie było sensu katować się tą drogą po nocy do Atyrau. Nigdzie się w końcu nie spieszyliśmy. Skręciłem w prawo i pojechałem jakąś piaszczystą drogą w stronę morza. Dziwne to morze, właściwie jezioro przecież. Największe na świecie, z tymi rybami co żyją tu od 200 milionów lat i ludźmi, co przyszli niedawno i kłócą się między sobą, kto może ryć po dnie i czerpać płynne złoto. Północna część jes nieciekawa, brzydka, płytka. Będzie jeszcze płytsza, bo woda systematycznie opada. Zasnęliśmy znowu na pace auta, podjechała jeszcze policja kazachska, zainteresowała się nami, spisała i życzyła spokojnej nocy. Znów pojawiły się miliony gwiazd i nieco tylko mniej czegoś co latało i przeszkadzało w kontemplacji.

Zaletą spania na pace jest to, że poranne zwijanie obozu trwa krótko. Po półgodzinie byliśmy już w aucie, młody się obijał z toaletą więc pierwszy zająłem miejsce w samochodzie. Po prawej stronie. Trochę się zdziwił, ale zapytał czy naprawdę chcę to zrobić. To było idealne miejsce na rozpoczęcie kariery kierowcy. Plaża miała pewnie z kilometr szerokości, było równo jak na stole. Instruktaż był prosty, bo chłopak jednak na co dzień jeździ w GTA. Musiałem mu tylko wytłumaczyć, że tutaj nie możemy niczego, a tym bardziej nikogo przejechać. Za to są punkty karne, a więzienia w Kazachstanie są słabym pomysłem.
- Na razie interesuje Cię tylko lewa noga. To sprzęgło. Wciskasz do końca i wrzucasz jedynkę. A później puszczasz najwolniej jak potrafisz, a jak ruszy to puszczasz szybciej.
Mina 14 latka ruszającego Hiluxem w depresji Morza Kaspijskiego jest bezcenna. Mam ją gdzieś na zdjęciach. Wrzucę.

Melon 19.04.2020 20:27

Ten gościo co go kamaz przejechał,żyje?

StrzeLuk 19.04.2020 20:50

Cytat:

Napisał melon1968 (Post 678055)
Ten gościo co go kamaz przejechał,żyje?

Tak, już zdążyłem namierzyć artykuł na ten temat:

"Ofiara nadal przebywa na oddziale intensywnej terapii w regionalnym szpitalu klinicznym Aleksandra Maryjskiego z pękniętymi płucami i innymi narządami wewnętrznymi, złamaną klatką piersiową i wstrząsem mózgu 2-go stopnia. Jego stan oceniany jest jako stabilny."

sambor1965 19.04.2020 20:54

To chyba MAZ. Tak, żyje i skarży organizatorów.

jagna 19.04.2020 21:11

Pamiętam, jak na mojej garażowej imprezie pokazywałeś slajdy z wyjazdu z Alkiem do Chin.
Był wtedy małym chłopcem, a Ty martwiłeś się, że wyjeżdża z Polski...

Pisz.
Jak dla mnie może nawet nie być obrazków.

teddy-boy 20.04.2020 00:41

kurde, pisz! :D

sambor1965 20.04.2020 19:22

10 Załącznik(ów)
Troche fotek

sluza 20.04.2020 22:19

Samborze, ciesz się, że chłopak pozwala sobie robić zdjęcia :) Ja córce (15) mogę tylko "z partyzanta"

sambor1965 21.04.2020 00:07

5 Załącznik(ów)
Atyrau leży na granicy Azji i Europy, granicą jest rzeka Ural. przejechaliśmy mostem tam i z powrotem kilka razy, trochę by sobie to utrwalić w głowie, a trochę, by znaleźć coś rozsądnego do jedzenia. Trochę byliśmy wytrzęsieni drogą od granicy i należało nam się małe co nieco. Warunki jakie lokal musiał spełniać wg Alka:wifi, dobra toaleta, żarcie. Dokładnie w tej kolejności. Cóż mieszkaniec zgniłego zachodu, nie wysra się w krzakach. Zresztą krzaków też nie było przez kilka dni. Ciągnął mnie do KFC, ale namówiłem go na jakiś wypas lokalny.

Po zaspokojeniu wszystkich trzech potrzeb ruszyliśmy w stronę Uzbekistanu. Spodziewałem się najgorszego, ale te 500 km pokonaliśmy łatwiutko w niecałe 6 godzin. Zatrzymywać się nie było po co, Przelotowa stówka i gadanie. Proste drogi nie są bezpieczne, zwłaszcza te pozbawione dziur. Monotonia zabija, oczy się kleją i o wypadek nietrudno. Z Bejneu droga już była trochę gorsza, zaczęło się ściemniać, więc odbiłem w step i machnęliśmy się gdzieś między drogą, a linią kolejową. Znów były gwiazdy sypiące się na głowę, poczucie bliskości i dalekości zarazem. Byliśmy blisko tak jak może być blisko ojciec z synem i byliśmy tak blisko między innymi dlatego, że byliśmy dostatecznie daleko od wszystkiego co nas oddaliło.

Wiecie jakie wielbłąd ma wielkie oczy? Chyba większe niż strach. Jeszcze świadomość mi nie zlokalizowała kontynentu w którym byłem, gdy nad sobą ujrzałem wielki wielbłądzi łeb. To nie było najmilsze przebudzenie, było jeszcze szaro, więc pognałem precz bydlaka. Spaliśmy znowu na hilu, spanie na stepie bywa groźne. Trochę tu jednak jest skorpionów i jadowitych węży z kobrą kaspijską na czele.

Przez wszystkie moje lata środkowoazjatyckiej wędrówki miałem z nimi do czynienia kilka razy. Dwa razy były to skorpiony i kilka razy węże. Najbardziej przestraszyłem się pewnego ranka nad małym jeziorkiem w pobliżu Issyka. Namiot rozbijałem po ciemku, po wypiciu z towarzystwem kilku flaszek. Gdy składałem go rano znalazłem pod nim kilka syczących stworzeń. Nie wiem czy rozbiłem im się na gnieździe czy wpełzły, bo było tam w nocy cieplej. Za wężami przepadam jak Indiana Jones. Nie wiem i nie chcę wiedzieć czy były jadowite. Ale najgorsze są pająki. Wcale nie takie wielkie karakurty, są krewniakami czarnej wdowy i potrafią narobić niezłych problemów. W dawnej Sowiecji szpital jest w każdym miasteczku. Tutaj nie jest inaczej, ale najbliższe może oznaczać kilka godzin jazdy. Może zabraknąć czasu. Tak czy owak namioty zapinamy zaraz po rozbiciu, śpiwór rozkładamy tuż przez wejściem do niego, a buty wytrzepujemy każdego ranka. W ubiegłym roku zatłukłem skorpiona w hoteliku nad Toktogulem. Pewnie można go było wyrzucić, ale prościej było zabić. Użyłem do tego miotły, a w zasadzie trzonka, którym posłużyłem się jak kijem bilardowym.

Po wschodzie słońca nie da się spać, słońce zaczyna piec i trzeba się szybko zbierać. Granica poszła gładko. Zostaliśmy przez pograniczników wyłowieni z tłumu lokalnych przemytników i przepuszczeni na czoło kolejki. Po uzbeckiej stronie było jeszcze łatwiej. Duża zmiana w stosunku do tego co pamiętam z przeszłości. Tak czy owak zeszło nam kawałek dnia na formalnościach z wriemiennym wwozem. Grzało niemożebnie, no ale w końcu szwendamy się gdzieś pomiędzy Kara kum a Kyzyl Kum. Sucho i gorąco, powyżej 40 stopni. Droga wygląda jak po bombardowaniu, ale nie jest to najgorsza droga którą jechałem. Mówimy oczywiście o drogach "głównych". Takich, którymi odbywa się normalny ruch tranzytowy. To zaszczytne miano najgorszej z dróg rezerwuję dla trasy, którą z roku 2009 roku. To droga z Aktobe do Aralska. Jechałem nią wcześniej i jechałem później, ale nigdy ta droga nie była w takim stanie jak wówczas. Asfalt był jak moskiewski Arbat z piosenki Okudżawy, tyle że bezpośrednio po nalocie Stukasów. Droga owszem istniała, ale nawierzchnia już absolutnie nie. Po prawej i lewej stronie istniały dziesiątki stepowych wariantów, którymi poruszały się samochody. Tam jest piaszczyście, ciężarówki podnosiły nieprawdopodobne ilości kurzu i trochę dawało się to nam we znaki, ale i tak było to lepsze niz deszcz, bo ten potrafił zatrzymać wszystkich na kilka dni. Jechaliśmy wówczas tamtędy z Izim i Krystkiem i zgubiliśmy się natychmiast. Odnaleźliśmy się po przejechaniu dobrych stu kilometrów. Tak więc na drogę do Nukusu nie narzekam, bo pamiętam gorsze. Poza tym jechałem autem, które miało i zawieszenie i duże opony, a w dodatku klimatyzację.

Temperatura mocno przekraczała już 40 stopni, gdy na drodze spotkaliśmy dwa Simsony. Chłopaki z Holandii i Niemiec - jadą do Biszkeku. Trochę się zdziwili, że znałem ich imiona, ale po chwili zajarzyli, że prosili mnie o transport ich mopedów z powrotem do ojczyzny, Wszyscy, łącznie z właścicielami, mamy wątpliwości czy to ma szanse się udać. Chłopaki łatają dętkę po raz "nasty". Jest gorąco i co rusz klej puszcza i łatka odpada. Proponuję, że podrzucę ich do Nukusu na pace, ale odmawiają. Cóż, szczęśliwej drogi.

Odbijamy w lewo, jedziemy do Mujnaku, nad jezioro, którego już nie ma. Dorzecza żadnej rzeki nie poznałem tak dobrze jak Amu darii. Powstaje daleko stąd w afgańskich górach. Rzeka Wachan schodzi się W Langarze z Pamirem i zaczyna się Piandż, do którego dobija Bartang. Wszystko to płynie dalej aż do Niżnego Piandżu gdzie dopływa Wachsz. To rzeka znana wszystkim, którzy byli w Sary Tasz. Tylko że tam ona nazywa się Kyzyl Su, Z Każdą z tych rzek mam wiele wspomnień, każdą widziałem gdzieś blisko jej początku, gdy była łatwa do przejścia czy przejechania. Wachan przechodziliśmy z Izim i Mirem na nogach, Pamir Deliką nielegalnie do Afganistanu z tadżyckimi pogranicznikami. Rzeka Murgab przed miastem Murgab nazywa się Aksu. Burgab za Sarezem to Bartang. Tam też trochę przygód było. Zawsze gdy siedzę w knajpie w Khorogu w miejscu, w którym Gunt wpada do Piandżu, tam obie rzeki płyną niezwykle szybko, łączą się i niosą ze sobą olbrzymie ilości wody, nie mogę uwierzyć, że to wszystko co płynie nie dopłynie tam, gdzie płynęło przez wieki.

A teraz jadę właśnie do Mujanku, po prawej stronie powinna być delta Amu Darii, gdzie wszystkie krople rzek o których pisałem powinny znaleźć swoje ujście, ale nie ma tam żadnej wody. Trochę zieleni tylko. W Mujnaku trwa akurat remont generalny, remontują i budują dosłownie wszystko.. Ktoś tu postawił na turystów. Próbują zrobić atrakcję z morza, którego już tu nie ma, które jest stąd 200 kilometrów. Kilka rdzewiejących kadłubów stoi zaryte w piasku. Łazimy i podziwiamy człowiecze dzieło. To bynajmniej nie robota Sowietów, wszystko już się zaczęło za carskich czasów. Grąbczewski pisał, że już wtedy rzekę puszczono przez kanały Uzbekistanu i że coś przy tym spieprzono.
Cóż czas na lekcję numer 2. Tym razem ze zmianą biegów i prawdziwym offroadem po dnie jeziora, którego nie ma. Ma chłopak dryg do jeżdżenia. Albo dobrego nauczyciela. Zazdroszczę mu tego, że będzie mógł powiedzieć, że uczył się jazdy z ojcem na plaży morza Kaspijskiego i dnie Jeziora Aralskiego.
Mnie ojciec uczył UAZem. Nie umiał ani jeździć, ani uczyć. Ale nauczył. Chwała mu za to.

Emek 21.04.2020 01:13

Powiem ci Sambor, że zabrać nastolatka w te rejony na kołach to świetny pomysł . Żałuję że na to nie wpadłem i nie pojachałem na kołach. To byłoby ciekawsze. 👍

graphia 21.04.2020 12:59

Oj czytam czytam. Masz Panie pióro. Człek taki jak ja chciałby mieć tysiąc talentów a nie ma ani jednego. Za to ma takich kolegów którzy mu to wynagradzają i na chwilę można zapomnieć o swoich małych i nikomu niepotrzebnych problemach. Ufff.... Chyba zrobię sobie z Twojej opowieści jakąś książeczkę i będę czytał ponownie i ponownie... mogę? ;)

matjas 21.04.2020 13:19

Się czyta. Ciekawe czy mi się uda kiedyś tak zabrać młodego. Planuję - zobaczymy.

Elvis 21.04.2020 13:25

Czyżby szykowała się nowa książka po 'Zjadłem Marco Polo'? Oby! Relacja z wyprawy do Indii jest rewelacyjna! Dziękuję i czekam na kolejne odcinki

sambor1965 22.04.2020 12:08

Nukus jest ewidentną ludzką pomyłką, nikt zdrowo myślący nie zakładałby tu miasta. No ale powstał i już trwa, powstał z tego samego powodu co Murgaby i Narynie. Pojawiała się granica, której trzeba było strzec, więc postawał garnizon, pojawiali się oficerowie z rodzinami, dzieci, szkoły, sklepy, kolej, powstawało miasto. A teraz? Teraz Nukus to stolica Karakłpaków, ludu który sowieckim zrządzeniem losu znalazł się w Uzbekistanie, choć równie dobrze mógłby być przyłączony do Kazachstanu czy jeszcze lepiej (a może dla ludności gorzej) do Turkmenistanu.
W latach 20. przez chwilę nawet istniała Chorezmska Autonomiczna Republika Radziecka, ale to były czasy w których władza radziecka dopiero się ogarniała i nie miała czasu na szczegóły. Wówczas istniała też Turkiestańska Republika Radziecka (dzisiejszy Kirgistan, Tadżykistan i Uzbekistan). I żeby było śmieszniej to istniała też Kirgiska Autonomiczna Socjalistyczna Republika Radziecka, którą był obecny Kazachstan. Dzisiejsi Kirgizi byli zaś nazywani Kara Kirgizami (kara – czarny). No, ale towarzysz Stalin jako ludowy komisarz do spraw narodowościowych wszystko to wyrównał i teraz wszyscy są na swoich miejscach.
Karakałpacy - tradycyjnie pasterze i rybacy i nie bardzo pasują do reszty Uzbekistanu, który ma tradycje rolnicze, rzemieślnicze i mocno kupieckie. Ale cóż, Karakałpakom przypadły ziemie podłe i pustynne. Kiedyś, w czasach starożytnego Chorezmu prawdopodobnie wszystko wyglądało tu inaczej, Amu daria była rzeką żeglowną dopływającą do Arala, a ziemia była żyzna. Po okolicy rozlokowano wiele twierdz, których szczątki wciąż można zobaczyć na wzgórzach. Trzeba się jednak spieszyć, bo ruiny znikają w oczach - Uzbekistan stawia na turystykę i… odbudowuje je jedna po drugiej, nie zważając na protesty historyków.
No, ale wracajmy do Nukusu, obecnej stolicy Autonomii Karakałpackiej. Z nieba waliło nieprzytomnie słońce, dosłownie trudno się oddychało. Schowaliśmy się w przepastnym muzeum im. Sawickiego i spędziliśmy w nim dobre trzy godziny. Trochę na złość Młodemu, który był w stanie udawać zainteresowanie sztuką radziecką przez prawie godzinę, a trochę bo naprawdę mi się podobało.
Sztuka alternatywna delikatnie nazywając nie pasowała Związkowi Radzieckiemu. Awangarda była burżuazyjna, dekadencka, a władza radziecka propagowała realizm socjalistyczny. No a tu taki obywatel Łysenko maluje niebieskiego byka. Przyznacie, że dostateczny to powód, by go zamknąć w psychuszce… Zbiorów muzeum pilnuje sztab cerberek, które ziewają na każdym piętrze. Na parterze jest Kofie, ale nie rabotajet. Muzeum szacowne, ale pomimo awangardowej zawartości jest bardzo radzieckie, przewymiarowane i nie pasujące do Nukusu co najmniej tak bardzo jak Nukus nie pasuje do otaczającej go pustyni. Ale co pasuje do tego miasta? Może najbardziej „nowiczok” radziecka broń chemiczna, nad którą pracowano w miejscowym instytucie. 2 gramy wystarczą, by zabić 500 osób. Brytyjczycy oskarżali niedawno Rosję o serię zamachów w UK przy użyciu tego środka. Tak, nowiczok pasuje do niegościnnej pustyni podobnie jak Wyspa Odrodzenia na jeziorze Aralskim, gdzie produkowano broń bakteriologiczną. Wyspy zresztą już nie ma, stała się już półwyspem. A wąglik podobno wciąż tam straszy,
Muzeum jest ogromne, ale zwiedzających było pięcioro. Prócz nas pętały się jeszcze jakieś trzy Niemki, które poprzedniego dnia spotkaliśmy w Mujnaku. Karakałpakstan to pustynia i widać wszyscy podążają podobnymi ścieżkami.
Tej pustyni przybywa, bo właśnie pojawia się nowa, pustynia Aralska, z każdym rokiem coraz większa i większa.
Wysychające jezioro Aralskie podzieliło się na dwa mniejsze. W tym północnym, leżącym w Kazachstanie ostatnio nawet przybywa wody, ale dla południowej części nie ma ratunku. Południowa część należy do Uzbekistanu, a tu bawełna jest najważniejsza. Bawełna zaś potrzebuje wody, a woda jest w Amu Darii. Amen.

Kolejne dni są podobne. Zwiedzamy Chiwę, Bucharę i Samarkandę. Trzy oazy na uzbeckiej pustyni. Chiwa i Buchara mocno odpacykowane, wyglądają jak z bajek Sindbada. Alek zachwycony, bo nie przypomina to niczego co zna z miast europejskich. Wszystko to na listach UNESCO, ale Uzbecy tak bardzo się przyłożyli do restaurowania tych zabytków, że podpadli tej organizacji, bo skala ingerencji była zbyt wielka. Wszystko to kolorowe, podświetlone, z przewodnikami i autokarami. W dodatku bez wiz dla „cywilizowanego” świata. Warto wciąż jednak jak diabli. Nam najbardziej spodobała się Chiwa. Buchara wydaje sie zbyt cukierkowa, a Samarkanda nie ma takiej starówki jak pozostałe dwa miasta. Perełki jak Registan, mauzoleum Bibi Chanum, grobowiec Timura otoczone są czystosowieckim architektonicznym badziewiem.

Wymieniamy kasę, ma z pół kilo banknotów, winszuje sobie fotkę z milionami, którą wrzuca na Insta. Za Bucharą droga już lepsza, a za Samarkandą wręcz bardzo dobra. Jedziemy naprawdę sprawnie – nie poznaję tego kraju. W przeszłości zatrzymywany byłem co kilkanaście kilometrów, sprawdzano dokumenty, przetrząsano bagaże, konfiskowano pieniądze, których nie było w deklaracjach, a z komputerów wykasowywano co bardziej podpadające tytuły z Seksmisją na czele. Teraz wygląda na to, że zmieniono wszystko. Począwszy od granicy, gdzie obsłużono nas w najlepszy sposób znany na wschód od Bugu, przez tworzącą się infrastrukturę toaletowo-hotelowo-knajpianą. Wciąż jest obłędnie tanio, drogi w niepustynnej części są dobrej jakości a ludzie się uśmiechają. Oczywiście lato i Uzbekistan to poroniony pomysł, ze względu na temperaturę.

Zatrzymujemy się i poimy rowerzystów, podajemy wodę motocyklistom, Alek sam zaczyna pilnować tych zakupów i zachęca mnie do zatrzymywania się przy turystach. Początkowo dziwił się i zżymał na moje przy nich przystanki. Teraz jest ciekaw mijanych ludzi, przydają się jego języki. Jest Irlandczyk w Prado, którego spotkamy później w Biszkeku, jest Czech co favoritką jedzie nie wiadomo dokąd. Anglik i Włoch na rowerach i wielu, wielu innych.
Zaopatrzenie jest przyzwoite, stacji przy drodze bardzo dużo, ale cały ten kraj napędzany jest gazem. Soliarki niet, albo tylko po tałonam, dla państwowych maszyn. Oczywiście jestem Polakiem i znajduję sposób, ale to wciąż wkurzające.

Niestety nie mamy już czasu na Shahrisabz ani na Penjikment, wjeżdżamy d Kirgistanu przez Andiżan.

Byłem tu pierwszy raz w 1993 roku i przymknięto mnie wówczas w uzbeckim pierdlu. Były to dziwne czasy w tej drugiej połowie XX wieku. Byłem dziennikarzem, chyba poczatkującym, chociaż na pewno tak o sobie wówczas nie myślałem. Odłączyłem się od konwoju Janki Ochojskiej w Ałmaty i ruszyłem na podbój Azji Centralnej śladami Ryszarda Kapuścińskiego. Nie było wówczas jeszcze drogi z Dżalalabadu do Osz przez Urgencz i wszyscy jeździli na wprost przez Uzbekistan, jak za Sojuza. Była granica, ale nikt sobie głowy nią specjalnie nie zawracał. Pogranicznicy ledwie patrzyli na przejeżdżających. Dla pewności ukryto mnie jednak w bagażniku moskwicza, którym podróżowaliśmy. Poszło gładko i po godzinie byliśmy w Osz. Kilka dni później wyłowiono mnie w ANdiżanie, podpadałem krótkimi spodenkami. Mój paszport wzbudzał wątpliwości. Wizy nie miałem, a zamiast niej pieczątkę AB potwierdzającą wówczas służbowy charakter wyjazdu. To co działało przez tyle kilometrów w Uzbekistanie nie wystarczyło. I tak trafiłem do uzbeckiego pierdla.

Ale teraz poszło gładko. Kirgistan, jak to Kirgistan – 660 kilometrów do Biszkeku machnęliśmy jednym ciurem. Młody cieszył się kirgiskim internetem, ja trochę widokami, choć bardziej mnie chyba już rajcuje droga z Olsztyna do Pisza niż objazd jeziora Toktogulskiego. Od Kara Bałty remont drogi, przykleiłem się do jakiegoś terenowego leksusa i naruszajem razem. W końcu trafia się policja, jego puszczają od razu, a ja muszę wykonać serię piruetów, by mnie puścili. W tym jestem jednak naprawdę fachowcem i po raz kolejny udaje mi się zdobyć uznanie syna. Odjeżdżamy po dwóch minutach nie płacąc.

W Biszkeku pod hotelem Salut stoi ciężarówka z naszymi motocyklami, jesteśmy na czas. Do imprezy zostały jeszcze cztery dni, ale mam tu mnóstwo rzeczy do pozałatwiania, a tu jeszcze trzeba wysłać Młodego na zachód.

sambor1965 23.04.2020 10:06

Biszkek dobrze mi się kojarzy, to zawsze będzie miejsce, w którym spotykam znajomych, tych których spotykam co roku i takich co nie widziałem od lat. Jest Maja, pozytywna wariatka z Polski. Trochę się włóczyła lokalnymi motorkami po Indiach i Mongolii, aż wreszcie kupiła Deerkę i ruszyła w świat. Przez Maroko, Algierię, Włochy, Grecje, Turcje i inne Gruzje i Irany dobiła się w końcu do Kirgistanu. Wysypuje ze schowka wszystkie swoje narzędzia: kombinerki i jakieś dwa śrubokręty na krzyż.
- A po co mi więcej? I ta nie umiem nic nimi zrobić.
W Tadżykistanie złapała swoją pierwszą w życiu gumę. Deerka zrobiła z nią ponad 40 tys. km.

Chrisa spotkałem ostatnio w Chile w Valparaiso, trochę Anglik, trochę Niemiec. Moto zarejestrowane w USA, mieszka w Bułgarii. Skomplikowane trochę, ale mało tu ludzi całkiem normalnych. Przylatuje też Steven, Australijczyk, z którym mieszkam. Przyleciał właśnie z Islandii i poprowadzi naszą grupę po Tadżykistanie. Za tydzień będzie miał wypadek w Pamirze, złamie miednicę i kolejnych 8 miesięcy spędzi w łóżku. Znają się i lubią z Alkiem, chociaż Młody 8 lat temu niósł przez pół dnia po górach plecak dodatkowo obciążony przez Stevena znalezionym kamieniem.

Są i moi kirgiskoruscy kumple. Denijar, który z oficera politycznego Armii Radzieckiej z czasem przeistoczył się w muzułmanina z aplikacją przypominającą o modlitwie. Jest Stas półkoreańczyk, w dodatku z polskimi korzeniami. Jest Liosza, którego bardzo lubię, nie tylko dlatego, że handluje lodami. Są i dziewczyny z recepcji „naszego” hotelu, które są dla mnie bardzo miłe i mówią. Że świetnie wyglądam. Rok temu zapytany ile mam lat odpowiedziałem, że 64 i od tego czasu moja popularność wzrosła. Jest i stary znajomy Alij, mistrz sportu ZSRR w motokrosie, teraz najlepszy motomechanik w mieście. Są dziesiątki Włochów, Hiszpanów, Niemców. Z każdym trzeba zagadać i czasem wypić.

Zjeżdżają się też uczestnicy mojej imprezy. Większość dobrze znam, kilku gości z którymi jeździłem po Ameryce Południowej, kilku ze mną było tu w Azji, a z niektórymi widzieliśmy się na mało dla mnie szczęśliwej Kubie. Wszyscy się przepakowujemy, szukamy czegoś w kufrach, to będzie chyba mój pierwszy wyjazd motocyklowy bez namiotu. Taki gieesowy bardzo. W Kirgistanie mamy tylko jeden nocleg, w Chinach trochę się pozmieniało od moich poprzednich wyjazdów i teraz campowanie jest zabronione. W Pakistanie i w Indiach z kolei jest tanio bardzo. Jedziemy bez namiotów, materacy, kuchenek etc.

Dobrze się czuję w tym kraju. Pewnie. Idę wymienić kasę na bazarze do gościa, co zawsze mnie próbuje oszukać w ten sam sposób. Śmieję się głośno, gdy dwóch gości podchodzi, macha legitymacją i przedstawiając się jako policja chce sprawdzić czy nie mam narkotyków w portfelu, gdy taksówkarz rzuca mi chorą kwotę za przejazd. Poszli wy na tri bukvy. To jednak też i moje miasto. Nie jestem stąd, ale jestem trochę tutejszy. Nie płacę sztrafów i nie płacę frycowego.

Przylatuje Wojtek z Markiem, którzy pojadą za nami hiluxem. Z Markiem jeździłem już po Maroku, Chinach, Boliwii. Wojtka znam od ponad 20 lat, ale nie byliśmy razem dalej niż w Myślenicach. Ale pamiętam, że pierwszy raz pod tyłkiem miałem Afrykę należącą do niego. Są i moi inastrańcy. Andrej ze Słowenii pojedzie na 701, David, rolnik spod Londynu, wraz z partnerką jada na dużym Triumphie, a Zanas z Atillją dostarczy nam wielu wrażeń. Zresztą zaczyna się już w Biszkeku. Moi hinduscy partnerzy, co mają pomóc w wysyłce motorków do Polski, proszą o przesłanie skanów karnetu CDP.
- Jakiego karnetu? - żartuje Zanas.
Nie kurwa, nie żartuje... Nie ma kurwa karnetu, jedziemy do Indii przez Pakistan, a gość nie ma karnetu! A jutro ruszamy!
- Jak nie było w mailu jak wszyscy mają!
Robi się nerwowo. Na Litwie nikt karnetów nie wystawia. Panie Ewa nie załatwi, Pzmot nie wystawia karnetów obcokrajowcom. W końcu w firmie Zanasa zajmą się tym. Wystawi niemieckie ADAC i wyślą nam skan. Oryginał do polskiej ambasady w Islamabadzie. Jakoś to będę musiał na granicy pakistańskiej wytłumaczyć. Okazało się później, że nie tylko to...

Alka wsadzam do samolotu lecącego do Istambułu, leci z moimi znajomymi - Włochem i Francuzem. Na lotnisku odbierze go mama. To były moje najlepsze trzy tygodnie na kołach. Dzięki chłopaku!

Ruszamy jakoś z rana, kiedyś droga na Torugart, graniczną przełęcz z Chinami, zabierała półtora dnia, droga była straszna, asfalt dziurawy, a w dodatku po drodze jeszcze gruba trzytysięczna przełęcz. Teraz jest droga gładka jak stół, wybudowana za chińskie pieniądze przez chińskie firmy. Umawiamy się na nocleg w jednym z obozów jurtowych pod Tasz Rabat. Nie ma sensu jechać rzem w grupie. Nigdy tak nie prowadzę grupy. Z przodu jedzie mój motocykl, a po godzinie rusza hilux. Jak ktoś chce to się mnie trzyma, jak nie to może sobie jechać sam, byle nie opóźniał samochodu. Nie robimy przedszkola i nie trzymamy się za ręce.

Wieczorem biba na wysokości. Jest ponad 3000 metrów i niektórzy to czują. Dla wielu to pierwsza noc w jurcie, ale dla nikogo alkohol to nowość. Ostrzymy sobie zęby na te Chiny i Pakistan. Rano jedziemy na granicę.

sambor1965 23.04.2020 10:49

9 Załącznik(ów)
Trochę fotek przedchińskich

Emek 23.04.2020 10:58

http://africatwin.com.pl/attachment....1&d=1587628136
To chyba Chris z Alim? Fajne chłopaki. A co mu się w nogę stanęło?

sambor1965 23.04.2020 11:01

Tak, Chris chyba postanowił zaoszczędzić trochę grosza i dłubał sam przy swoim motorku. Miał przy czym dłubać, bo ruszył nim z USA i oddał mi go w Chile - przetransportowałem mu go do Kirgistanu - coś tam grzebał i moto spadło mu na nogę. Obdarł ją porządnie, a w butach słabo się goi. Chris skoncentrował się więc na piwie, a robotą zajął się Alij. Opatrunek przy pomocy taśmy izolacyjnej założył Steven.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:39.

Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.