Towarzyszył mi śpiew ptaków, granie cykad – tak mogę odpoczywać! Z widokiem na wulkan, schronienia ludzi służące im przez setki lat i mój motocykl. Na liczniku 107300 – jestem niecałe 2800 km od startu w Krakowie.
Wtorek rano (przestałem przejmować się godziną, odkąd w Stambule urwał mi się pasek – okazało się, że to jest mi zupełnie nie potrzebne) – leniwe pakowanie w promieniach słońca wyglądającego zza skał i jazda dalej. Wyjechałem na asfalt, po drodze oglądając, jak można zintegrować swoje mieszkanie z naturą. Napotkałem drogowskazy na wąwóz Ihlara – jako, że przewodnik po Kapadocji przeczytałem dokładnie – wiedziałem, że warto się tam skierować.
Pod ogromnym wrażeniem wszystkiego dookoła byłem już od poprzedniego dnia i uczucie to nie opuściło mnie aż do wyjazdu z Turcji. W Wąwozie Ihlara jest dróżka dla zwiedzających – z niej widać mnóstwo wejść do skalnych mieszkań, kościołów i innych pomieszczeń, których przeznaczenie pozostanie pewnie tajemnicą. Oczywiście starałem się wchodzić, gdzie tylko się dało. Nikogo naokoło nie było, więc nie miałem z tym żadnych problemów. Zadziwiające jest to, że z takiego ogromu miejsc interesujących w tym wąwozie opisanych jest kilka. Można wejść od paru kościołów, pooglądać freski okaleczone przez ikonoklastów i wrócić z poczuciem, że widziało się prawie wszystko, ponieważ więcej tabliczek nie było. Ja eksplorowałem takie miejsca, w które dałem radę dotrzeć w motociuchach z kaskiem przypiętym do kurtki. Przekonany jestem, że tu też byłem w miejscach, których prawie nikt z milionów turystów w zorganizowanych grupach z przewodnikiem nie odwiedza.
|