Nigdy nie wpadłbym na to, ze podróż motocyklem aż tak bardzo wzbogacają zapachy, dziesiątki zapachów na godzinę, intensywne i bezwzględnie oddziałujące, nie meczące, chociaż prócz tamaryszku, pinii, asfaltu i kwiatów, czasem owieje nozdrza kocia padlina, zdechła żaba, uryna czy spaliny ze źle wyregulowanego dwusuwowego jednoślada u schyłku swoich technicznych możliwości. Przebijam się z Umbrii do Ancony przez góry, wąskimi, choć dobrze utrzymanymi drogami. Zaskakujące jest to, że w środku tak uprzemysłowionego kraju przez dwie godziny nie spotykam zupełnie ludzi.
Wieczorem siadam jak zwykle w knajpeczce, na sałatę, bułkę i wino. Tym razem obok siadają amerykanie, widać to z kilometra. Dwie płaskotwarzowe squaw, szczupły, wysportowany stereotyp amerykanina z reklamówki, do tego potężny Murzyn. Zamawiają wino za 35 euro, a do wina... pięć porcji lodów, tak, jakby sagrantino mógł spotkać większy nonsens. Kelnerka bez przerwy strzela maksymalnie odjechane miny do mnie, nieźle się bawi.

Czerwone wina z pobliskich winnic, Antonelli, Perticaia, są tak cierpkie, że pozostawiają pieprzny posmak w ustach przez dobrą godzinę. Kontemplację psuje mi cokolwiek ostry zapach hipola 80W90, kojarzący się ze starym kamazem, który to zapach wgryzł mi się w palce gdy próbowałem naprawić na poboczu zepsutą olejarkę.
W czwartek przemieszczamy się do Chianti, serce Toskanii. Kobiety brzydkie, jak w całych znanych mi Włoszech, ale jednak światło nieco inne, niż w Umbrii, dupska trochę bardziej dyskretne, wonderbra mniej wypchane. Inne też zapachy, więcej lawendy i tego śródziemnomorskiego czegoś, co usiłuję od wczoraj po swojemu nazwać.
Uciekam z baru przed szalonym Norwegiem, ojcem trójki dzieci i jednego bambino. Najpierw wpisał sie egzaltowanymi kulfonami w księdze gości (ostatecznie może i lepszy taki ślad, niż pięć ziarenek w warstwie stratygraficznej), potem otworzył macbooka i rezerwował przez pół godziny, via skype, stolik w jakiejś, zapewne chwalonej w przewodniku, restauracji. Na cały regulator. Tyle dobrego, ze chyba mu sie udało i cala rodzinka spędzi ten czas z dala od tego doskonałego miejsca.
Lokalna mieszanka sangiovese i merlota, sześćdziesiąt do czterdziestu, w temperaturze serwowania niewiele niższej niż przyjemnie poniewierające trzydzieści parę w cieniu, atakuje brutalnie wszystkie zmysły poza słuchem. Jakby na eterycznej, oczekującej poezji maturzystce zwalił sie jak kłoda spocony traktorzysta z czerwonym nosem.
Niemcy obok wciągają zupełnie nielokalne w wykonaniu mięcho, na które nie mogę patrzeć od tygodnia. I Nudeln, psia ich teutońska mać. Pewnie przyjechali nowiutkim audi, refinansowanym przez rząd czwartej rzeszy w kwocie dwa i pół tysiąca euro. Klasyczna antyteza, braku pasji i konsekwencji w tym, co się robi. Zupełnie inaczej, niż kaletnik, którego spotkalem dzień wcześniej. Szczupły, żylasty facet, świetnie mówiący po angielsku, tłumaczył mi, jak uszył torbę, którą wypatrzyłem na wystawie butiku w ceglanym mieście niedaleko Sieny. Podniecał się tym, że można ją złożyć na płasko, że może podróżować na bagażniku klasycznego roadstera, że jest bardzo lekka a jednocześnie pakowna i postawiona bez bagażu stoi i nie składa się sama z siebie. Wytargowalem 25 euro i przygarnąłem. Człowiek ten zaprojektował też serię toreb z numerami startowymi słynnych wyścigówek; 722 – Nuvolari zwyciężył z tym numerem Mille Miglia, 20 - pierwszy sukces Porsche, nie pamiętam, gdzie...Oczy mu ożywały, gdy o tym opowiadał. Nawet, jeśli torbę kupi metroseksualny, bezrefleksyjny turysta, pochylam z szacunkiem głowę, za pasję i konsekwencję.
Matylda strzela fochy co chwilę, ale w końcu dowozi mnie do Afryki – warto się wydrapać na Via Africa, żeby z górskiego grzbietu podziwiać panoramę Umbrii.
KONIEC