Myjnia dobrze mi zrobiła, więc z przyjemnością i zapałem wyruszyłem na dalsze zwiedzanie kraju. Wiedziałem już, że do Kapadocji wrócę z jakimś towarzystwem, więc zostawiłem sobie parę kąsków na następny raz i pojechałem dalej.
Chciałem zobaczyć turkusową kopułę na klasztorze wirujących derwiszów w miejscowości Konya– tę, która występuje na większości folderów o Turcji. Jechało się tam dość monotonnie, akurat centralna Anatolia to rolnicza część Turcji, więc mijałem nawadniane pola poprzedzielane pięknymi stepami. Okazało się, że to, co z daleka wyglądało apetycznie z punktu widzenia jeźdźca, to z bliska okazywało się łąką usianą tak dużymi kamieniami, że nie podjąłem się wjazdu w taki teren.
Chciałem dojechać jak najdalej, więc po drodze zastała mnie ciemność. Nauczony doświadczeniem z Kapadocji, że wystarczy zjechać paręset metrów w bok i z pewnością znajdzie się urokliwe miejsce na nocleg, nie przejmowałem się zbytnio. To był błąd. Tam nie było żadnego nadającego się miejsca na biwak, zwłaszcza, że od kilkudziesięciu kilometrów śmierdziało nawozem z pól, i o w dodatku nie naturalnym, tylko jakimiś słodkawymi chemikaliami przyprawiającymi o mdłości. W końcu zjechałem gdzieś w jakąś boczną asfaltówkę, potem w trawę i, kąszony przez dorodne insekty, zabrałem się za rozbijanie namiotu. Rano okazało się, że jestem w jakimś koszmarnym miejscu niewyszukanych schadzek, pijackich ognisk itp. Dramat, syf, jakieś rowki melioracyjne ze śmierdzącą wodą, fundamenty po zrujnowanym domu i inne atrakcje przynależne do miejsc tego typu. Miałem ochotę zwijać obóz w kasku, żeby nikt nie widział, jaki idiota stacjonuje w takich „okolicznościach przyrody”.
Pozbierałem się szybko i pomknąłem do Konya.
|