To jedziemy dalej
Sewilla przy 40 stopniach trochę nas wykończyła.
Następny dzień: szatański plan: nie robić nic do południa. Leżeć w cieniu , moczyć się w basenie (a co, nawet basen mieliśmy!) a wszystko przy dochodzących z oddali odgłosach hiszpańskiej sjesty... I nikogo oprócz kóz w promieniu 0,5 km...To jest życie...
Jednak po południu jak magnes przyciągnął nas GS i ruszyliśmy w tzw. drogi gminne dookoła Rondy. Czyli wszystkie zaznaczone jako widokowe. I tu górą wrzesień: momentami czuliśmy się, jakbyśmy byli sami na bożym świecie

Wszędzie idealny asfalt i ciut bocznych, górskich szutrów:
Piękna droga 369 z Rondy do San Roque:
Zjeżdżamy w Park Narodowy Sierra de Granzalema. Las! Cień! Zielono! W końcu nieco chłodniej, i ciągle ani żywej duszy. Za to trwa zbiór korka, i wszędzie przy drodze leżą hałdy kory korkowców. Kawałek oczywiście wzięty na pamiątkę
Po wieczór zajeżdżamy do Rondy, gdzie właśnie trwa jakiś festiwal, i ilość turystów nieco przekracza nasze możliwości. Ale miasto trzeba zaliczyć, bo to najważniejsza i najstarsza arena do corridy w Hiszpanii oraz słynny most Puento Nuevo. Dziś tylko zwiedzanie corridy, postanawiamy podjechać później jeszcze raz, żeby się nie przeciskać przez roztańczony tłum na ulicy
Wracamy wieczorem naokoło przez Benaojan, wysokie góry zasłaniają słońce i nawet... jakby... trochę... chłodnawo? Czyżby temperatura spadła do znośnych 35 stopni? Ja tradycyjnie w koszulce na ramiączkach i klapeczkach (jak się kiedyś wypier... to będzie

, Przemek tradycyjnie (jako tzw. świński blondyn) długie nogawki i długi rękaw.
Czas pozwiedzać lokalne bary

Montejaque nie leży na trasie turystycznej, więc nie ma co liczyć na angielski, a nas hiszpański ogranicza się do Hola oraz Gracias... Z piwem problemu nie ma, ale jedzenie... Menu równie dobrze mogłoby być po chińsku

Wybieramy knajpę polecaną przez naszą gospodynię i najbardziej hiszpańskie danie, czyli tapas - po prostu przekąski. Talerzyk po 1 E. Istna ruletka - nie mamy pojęcia, co się trafi. A spis tapas liczy sobie kilkadziesiąt pozycji! postanawiamy próbować wszystkiego po kolei, w końcu wybredni nie jesteśmy. Nasz sprytny plan następnego dnia runął w gruzach, po menu okazało się być zmieniane codziennie... No to metodą na chybił - trafił. Wybrałam trzy kompletnie różne tapas. I dostałam trzy talerzyki krewetek. Ale każde inne

Jak dobrze, że ja lubię krewetki...
Z knajpami mamy jeszcze jeden mały problem. Nasze słowiańsko-germańskie dusze domagają się jasnego określenia, kiedy co jest otwarte. A tu wychodzi na to, że jest otwarte, jak się właścicielowi chce. Albo nie chce

Ale przynajmniej nikogo nie dziwi, że się na piwo przyjechało motocyklem

Tyle, że P. zostawia moto dwa zakręty niżej niż zwykle

Fajnie jest też z panadería, czyli piekarnią. Jest tak długo otwarta, aż wszyscy kupią chleb. W końcu piekarz wszystkich zna
Następnego dnia rano stwierdzamy, że nigdy nie byliśmy w GB, to chociaż na Gibraltar pojedziemy

Żeby nie jechać tą samą drogą co dzień wcześniej, jedziemy trochę górkami do Marbelli i dalej wybrzeżem.
Marbella i dalej wzdłuż wybrzeża to chyba najbardziej snobistyczna część Costa del Sol, więc zdjęcia rezydencji i hoteli sobie darowaliśmy
Słynna skała Gibraltaru widoczna z daleka:
Jedziemy na koniuszek Europy, żeby popatrzeć z bliska na Afrykę. Przez cieśninę wieje tak, że urywa głowę i mimo prawie 40 stopni ubieramy polary. Zadziwia trochę meczet. Do tego wszędobylskie napisy arabskimi robaczkami i się człowiek zastanawia, czy jeszcze jest w Europie.
GS na tle mewy, tankowca i Afryki:
Trzeba wjechać na tę jedną, jedyną górkę, jaką tu mają...
Płaci się jakieś straszne pieniądze, ale w tym zwiedzanie jaskiń, twierdzy itp. itd. drogi fajne, takie, jak GSy lubią najbardziej

No i jedyne małpy w Europie, oczywiście też na tle tankowców i Afryki. To w dole to Gibraltar.
No i długo będę jeszcze słyszeć uprzejmą odpowiedz każdego Giblartarczyka, we wspaniałym, angielskim akcentem: "certainly, madam". A sama muszę sobie cały czas powtarzać: R, L, R, bo inaczej mi jakiś Giblaltal wychodzi
Wracamy jak zwykle nieco naokoło, przez Tarifę, chyba najbardziej wysunięty na południe kawałek Hiszpanii. Zajeżdżamy na plaże, moczymy ciała w Atlantyku (żeby nie było, że nie), dokonujemy ekwilibrystyki, żeby piasek z plaży wytrząsnąć z kasków, rzut oka na port i promy do Afryki (to innym razem) i wracamy.
I jeszcze pamiątkowe zdjęcia z Afryką:
Wracamy oczywiście przez bar z tapas

Tym razem coś jakby rosół z małżami

Na szczęście małże też lubię.
Dziś mamy gościa w domku. Mam nadzieję, że okaże się kulturalny i będzie cicho nocą, bo wyprosić się nie da. P. twierdzi, że wyłapie nam wszystkie pająki. W każdym razie rano nie ma ani gościa, ani pająków..