Cytat:
Napisał felkowski
Albo pisz dalej natentychmiast, albo zamilcz na zawsze.
|
Tak łatwo się mnie zamknąć nie da
Po tych wszystkich perypetiach z kluczami (chyba godzinę nam to zajęło) padamy wieczorem na twarz. P. jeszcze sennie w łóżku mamrocze: "Jak myślisz, jak Xena (alarm na tarczy w GSie) zacznie w nocy wyć, to usłyszymy z tego drugiego bloku?".
Jak już wspomniałam, w Torrevieja Hiszpanów (i Hiszpanii) brak. Trochę żałujemy, no ale kto to wiedział, rezerwując nocleg via Internet. Mieszkanko jest jednak ok, klima działa, 2 pokoje na 2 osoby - rozpusta po prostu. Miała być i jest pralka, więc odkopujemy proszek do prania (czy już wspominałam, że kufry bmw mieszczą wszystko?) i robimy wieeeelkie pranie wszystkiego. Widać, że wynajmowane jest wielu różnym nacjom, bo w łazience wisi dość długi text o tym do czego służy i jak należy używać zasłony po prysznicem. Czyżby Amerykanie tu bywali
Okoliczne domy i mieszkania są w całości wykupione przez Brytyjczyków i Szwedów oraz innych "ludzi północy". Wszystkie napisy po angielsku, gazety też. Z jednej strony plus - w końcu rozumiemy, co do nas mówią i gazetę można przeczytać, ale my chcieliśmy do Hiszpanii....
Lekarstwo na powyższe jest jedno - trzeba jechać w bok

Na pierwszy rzut wybieramy skok na południe do prowincji Murcia, a dokładnie miasta Cartagena. Po drodze mijamy kilka takich fajnych budowli, charakterystycznych dla tego regionu:

Szkoda tylko, że większość w takiej rozsypce...
Po drodze lekki szok klimatyczny. Ogólnie w Walencji jest już chłodniej (czytaj 35 stopni zamiast 40). Ale nagle zjawiają się chmury. Deszczowe!!! Kondomy mamy, ale zostawione w mieszkaniu, bo z założenia miały być ewentualnie na podróż powrotną koło 15 września przez Niemcy i Polskę. A tu coś kapie na kask. I krótki rękawek. I krótkie spodenki. I klapeczki... Ale na szczęście przez jakieś 5 minut.
Cartagena to dość stare miasto. Podoba mi się jej opis w przewodniku: Założona w 227 p.n.e. przez Fenicjan, II w p.n.e. opanowana przez Rzymian, od V w. n.e. Bizancjum, VI w zdobyta przez Wizygotów, w VIII w przez Arabów, od XIV w w końcu hiszpańska

. To się nazywa zmienność losu! Zachowały się zabytki właściwie ze wszystkich tych epok.
Katakumby wczesnochrześcijańskie:
Rzymski amfiteatr, odkryty kilkanaście (!) lat temu. Był tak szczelnie zabudowany domami, że nic nie było widać...
Amfiteatr jest największą atrakcją miasta i widać go z daleka. Jak widać na zdjęciu jest na górce. Prowadzi do niego mnóstwo schodów. No to idziemy. Jak już ledwo dyszymy na górze schodów, to okazuje się, że nie tędy droga. Wysoki płot. No to na dół i z lewej. Na górze to samo. Do cholery ciężkiej, w środku są ludzie. Jak tam wleźli

Dlaczego nie ma żadnego napisu "entrada"

Jest tylko "salida" i pan ochroniarz, który krzyczy, że tu jest tylko i wyłącznie salida. No go gdzie ta entrada


Lituje się nad nami jakiś ciut-anglojęzyczny turysta i tłumaczy, że mamy iść na rynek. Ale ja nie chcę na rynek (który jest 200 m w drugą stronę) tylko do amfiteatru!!! Mamy dość. W końcu z boku też coś widać. Idziemy na ten rynek. A tam napis "anfiteatro entrada"... Wejście było przez podziemny tunel z muzeum, które było na rynku....
Do tego fajny port, fajne knajpki (paella smakuje tylko w Hiszpanii, i to tylko tam, gdzie widać morze, z którego pochodzą jej składniki). Pomnik zmartwionego marynarza (tylko czym?)
A samo miasto też klimatyczne, jako w Hiszpanii. Zdjęcie pod tytułem roboczym "Los Balcones"
Z Cartageny wracamy wybrzeżem, zaliczając największą atrakcję turystyczno - przyrodniczą Walencji: Mar Menor, czyli lagunę oddzieloną od Morza dwoma mierzejami (coś jak Hel x 2). Fajne, tylko nic nie widać spoza 20to piętrowych hoteli... wrrrrr...
Mierzeje tak wąskie, że mieszczą akurat drogę oraz 2 rzędy hoteli po bokach...
Wieczór chcemy spędzić nad basenem, który "przynależy" do naszego apartamentowca. Całkiem spory, nawet popływać się da. Kocyk, piwo, książka pod pachę - idziemy. W wodzie jakieś 5-6 chłopa mocno podpite. I język też jakiś znajomy, a w szczególności słówka na "k" oraz "ch", Jakoś nie nabieramy ochoty na polsko-polską integrację, a w zasadzie lekko wstyd się nam robi, bo inni dyskretnie basen opuszczają. Na szczęście książka, którą czytam jest po niemiecku (na wszelki wypadek trzymam ją tak, żeby okładka była widoczna) i mogę się czuć bezpiecznie
Niestety nie na długo, bo kiedy do moich uszu dochodzi pieśń "Falubaz pany", to nie mogę powstrzymać się od śmiechu i czas na ewakuację (a jesteśmy rodowitymi zielonogórzaninami...)