Kulinaria.
Właśnie posiłki były najczęstszym powodem opuszczania hotelu. Oczywiście hotelowa restauracja oferowała posiłki ale jaja na bekonie to chyba drwina z nas, gotowych spożyć najbardziej wyrafinowane wschodnie przysmaki.
Codziennością były wyjazdy w takcie pracy do miejsca przypominającego stołówkę. Wsiadaliśmy zatem koło południa w ten sam autobus, który nas woził co rano. Kilka minut jazdy i byliśmy na miejscu. Dość spory budynek zdawał się być niewykorzystany oprócz jednej sali w której serwowano posiłki.
Na dwóch stołach rozkładano kilkanaście dań oraz miseczki z ryżem. Stoły były okrągłe a na nich dodatkowy blat obracający się popychany przez biesiadników (co dawało spore możliwości w utrudnianiu współbiesiadnikom chwycenie co lepszych kąsków

). Dania przeróżne. Oczywiście tradycyjne smażone warzywa, tofu, kawałki mięsa. Moim ulubionym daniem była baranina podawana w gotujących się kociołkach w kawałkami świeżych pomidorów. Ciekawostką były małe smażone rybki wielkości dłoni. Nawet sprawnym tambylcom nie udawało się zjeść choćby dwóch w czasie posiłku. Ja, świadom swojej odmienności, chwytałem je w ręce i obgryzałem w tempie ekspresowym ku mocnemu zdziwieniu Chińczyków. Pozostali jedli oczywiście pałeczkami. Wszystko ze wspólnych garnków, miseczek i woków. Trochę na początku nas to raziło ponieważ Chińczycy wkładali pałeczki głęboko do buzi mocna i głośno je "wysysali". Tu należy dodać, że szanujący się chińczyk zawsze ma na zębach ślady poprzedniej kolacji. Szczoteczka to ich wróg. Właśnie przypomniał mi się znajomek z Mongolii którego zgodnie nazwaliśmy "Duszący oddech". Na cały posiłek przeznaczony był kwadrans. Potem obowiązkowy papieros przed autobusem, oraz wyrzucenie przez kierowce na parking butelki po napoju. I powrót do fabryki. Przez pierwszy tydzień bolała mnie dłoń od trzymania pałeczek.
Pod wieczór coś o jedzonku "na miescie".