Wieczór spędzamy na balkonie, "delektując" się polskimi śpiewami dochodzącymi znad basenu. Do tego krótki spacerek nad morze. W Torrevieja mamy tylko 4 noclegi, więc za dużo czasu nie zostało. Ale w zasadzie okolica nie bardzo nadaje się do wycieczek, więc nie ma za bardzo czego żałować. Niestety z 16 dni urlopu aż 6 to przeloty... Że też człowiek musi mieć takie a nie inne hobby...kupiłoby się wycieczkę samolotem i byłoby się w Alicante po 4 godz...
Postanawiamy jeden dzień pojeździć, a drugi, zgodnie z ogólnie panującymi tendencjami, pobyczyć się na plaży. W dodatku znaleźliśmy na balkonie maty plażowe - grzech nie skorzystać (BTW : poprzedniego lata kupiliśmy takie mini- maty w Grecji i wróciły z nami do kraju. Doskonale się wpasowały pod tylny kufer

ale oczywiście zostały w domu

)
Wybieramy obiekt z listy Unesco (nie wiem już który z kolei) - ogrody palmowe w Elx, czyli Huerto del Cura. Jak ogród, to może będzie cień? P. się pyta, czy będą kury
Ogród imponujący rozmiarami nie był, ale ogólnie cały gaj to podobno największe skupisko palm w Europie:
zawartość owszem, owszem, przynajmniej dla mnie. P. się chyba lekko nudził:
a ja rozpoznawałam kaktusy z domowej kolekcji, tylko duuużo większe

:
Ogólnie dopadło nas lekkie zmęczenie/znudzenie i kolejne 2 godziny spędziliśmy nad kawą na rynku w Elx (albo Elche, bo tu nazwy były dwujęzyczne, po hiszpańsku i walencku? walencjańsku?)
Podjechaliśmy jeszcze do Parque Natural de La Mata y Torrevieja , czy słonej laguny. Fajnie to wygląda, ale raczej z lotu ptaka. Podejść za bardzo nie można, bo podobno się flamingi wystraszą. Parking hen, hen od laguny, wstęp pieszo lub rowerem. Szybki test szerokości bramki wjazdowej (jak przejdzie kierownica, to przejdzie i silnik (boxer!), czyli całe moto) , nikogo nie ma, jedziemy.
Niestety ścieżka biegnie dość daleko od samej wody, i tylko się domyślamy, że te różowe plamy na horyzoncie to flamingi... Nie decydujemy się na jazdę "na szagę" bo to w końcu rezerwat a my i tak już chyba mocno przepisy łamiemy
Jeździmy jeszcze trochę "dookoła komina" , ale jakoś nic szczególnie interesującego się nie trafia.
Następny dzień do południa spędzamy na plaży (wybaczcie brak zdjęć, ale to niestety typowa plaża z hotelami dookoła)
usiłując znaleźć jak najmniej zaludniony kawałek. Ech, greckie plaże... Kilometry piachu (albo kamieni) były tylko nasze...
Po obiadku ostatnie zakupy (czyli ile puszek z małżami, ośmiornicami itp. można wrzucić do kufra ponad to, co przewidział producent), ostatni rzut oka na miasto (w sumie nasz apartamentowiec stoi daleko od centrum), snobistyczną z lekka marinę o zachodzie słońca:
Ostatnie zdjęcia w temperaturze ponad 30 stopni na rok pański 2009:
i powoli trzeba się pakować. Przed nami ok. 2600 km do domu. Ale jeszcze kawałeczek Prowansji chcemy zobaczyć przy okazji. O ile się dogadamy po francusku