Rano rozstajemy się z połową uczestników. Po śniadaniu my ruszamy w Masyw Olimpu, oni na prom do Salonik. Trochę się boimy tłumu turystów, ale okazuje się, że Olimp nie należy do punktów w programie wycieczek. Jedziemy kawałek autobaną (znowu machanie ręką, że mamy jechać, a nie płacić), zjeżdżamy na Litihoro i dalej już znaki na park narodowy Masyw Olimpu. Można dojechać asfaltem do ostatniego parkingu (ok. 2000 m n.p.m.) , a dalej już tylko szlaki piesze. Jest las i chłodno, nawet długi rękaw wskazany (ale sandały jak zwykle):
Olimp słynie ze szczytów osnutych mgłami, ale akurat nie trafiliśmy…
Trochę się pokręciliśmy dookoła, nawet ładne szuterki
Zwiedziliśmy jeden prawosławny monastyr (św. Dionizosa chyba)
i zjechaliśmy do Litohoro. mniej więcej 2 km niżej …. I tu już opał był standardowy, posiedzieliśmy trochę w cieniu i stwierdzamy, że w górach jednak lepiej.
No to szybka analiza mapy i jedziemy. Z mapami w zasadzie codziennie mamy jakiś problem. Na lokalnych skrzyżowaniach sytuacja wygląda najczęściej tak: mapa papierowa każe w prawo, GPS w lewo, a znaki prosto. Mapie papierowej przestajemy ufać pierwszej, jak tylko znajdujemy datę wydania (2000), no cóż, nowszej nie było w domowej bibliotece

Ale mapy na Tom Toma niby aktualne… Jak już kompletnie nie wiemy co robić, to się pytamy. Ale konwersacja niestety dość często wygląda tak: „Excuse me, do you speak English?” „Yes, of course” „Could you tell us how to get to ….” “Eeeee…” I dalej po grecku…
Siedzimy w Litohoro i widzimy jakąś pięknie wijącą się lokalną drogę “ode wsi do wsi” przez cały Masyw Olimpu. Tylko czy asfaltowa? Na mapie papierowej nie ma ani tych wsi, ani tej drogi. Tankujemy, pytamy. Konwersacja jak wyżej. No nic, do odważnych świat należy. Początek fajny, winkielki asfaltowe pną się w górę. Nagle z krzaków wyskakuje jakiś gość w kamizelce i macha. Wygląda jak członek lokalnego OSP

Pyta się po co i gdzie jedziemy (po angielsku) ale odpowiedzi najwyraźniej nie rozumie. A my nie wiemy o co chodzi. Droga nieprzejezdna? Pożar lasu? Usiłujemy się dowiedzieć, czy przejedziemy. A ten duka tylko „water, water” No chyba nie powódź, jak wszystko dookoła wyschnięte na wiór

? W końcu, nie patrząc na dalsze machanie rękoma, jedziemy. I znowu winkielki piękne. Ludzi brak, raz na godzinę mija nas jakieś auto, pięknie jest. I do dziś nie wiem, o co z tą wodą chodziło :?
GPS pokazuje nagle drogę w bok, która składa się z samych serpentyn, takich 180˚, i kończy na szczycie. Oczka się kierowcy zaświecają, mi nieco mniej, bo jakoś wykończona powoli jestem tym upałem. Ale jedziemy. Asfalt jak wczoraj położony, żywej duszy (no dobra, konie były) fajny chłodny wiaterek.
Droga kończy się bramą z greckim napisem, czort wie co to było, z daleka widzimy tylko strażnika z długą bronią. Ośrodek wojskowy? Bardziej wyglądał na narciarski… W każdym razie wiatr, że głowę urywa, widoczki rewelacja.
Czas wracać po śladach. Jedziemy przez biedniutkie wioski, drewniane mosty nad wyschniętymi rzekami, mijamy stada kóz i ogólnie klimat fajny

a wszystko to jakieś 50 km w bok od Wybrzeża Olimpijskiego z tłumami plażowiczów…
Zjeżdżamy z górek po zachodniej stronie, dobijamy do żółtej drogi, jakieś 100 km później do autobany (tym razem płacimy) i już jesteśmy w naszym Korinosie. Chcemy zjeść coś lokalnego w lokalnej knajpie, ale (jak to na południu) kucharz przychodzi na 20tą i na razie są dania odgrzewane wczorajsze

Właścicielka ku lepszemu zrozumieniu przysyła kelnerkę-Ukrainkę i udaje nam się coś zamówić mimo braku menu

Ja jak zwykle moją ukochaną horiatiki (czyli po prostu sałatkę grecką), P. kusi się na mięsko. Do rachunku dostajemy deser gratis – i tak już będzie za każdym razem.
Nasza sąsiadka Polka już czatuje na nasz powrót i ledwo bierzemy prysznic już zjawia się z kawą i arbuzem

Jak twierdzi jest spragniona konwersacji po polsku. A my porządnej kawy

Dostajemy taką jak w Turcji, gotowaną w rondelku, stawia na nogi w minutę. A ogólnie od jakiegoś czasu króluje tu frappe, czyli napój kawopodobny na bazie rozpuszczalnej neski. Ale na te upały – idealna, z lodem…
Słyszymy z oddali jakieś śpiewy – okazuje się, że to wesele. A konkretniej korowód weselny. Podziwiamy – pannę młodą, że nie mdleje w sukni w tym upale, a gości, że tańczą i grają…
Dobrze, że mamy nocleg w zwykle, "nieturystycznej" wsi. Gdzie indziej byśmy tego nie zobaczyli... A jakby ktoś chciał tak się zatrzymać, to proszę, telefon na powyższym zdjęciu