Rano, z pewnym małym żalem nawet, opuszczamy Korinos i ruszamy na północny wschód. W zasadzie, to zaczynamy już wracać, bo Korinos był naszym najbardziej wysuniętym na południe punktem noclegowym.
Jest niedziela, więc postanawiamy zatrzymać się na moment w Salonikach, które w normalny dzień są raczej nieprzejezdne. Pomysł był dobry, połowa Saloniczan jeszcze śpi…
Zabawnie wyglądają te starożytności wciśnięte między mniej lub bardziej współczesną zabudowę. Pewnie na tubylcach nie robią już żadnego wrażenia… Te skromne raczej ruinki to w zasadzie jedyny kawałek starożytnej Hellady, jaki mieliśmy okazję zobaczyć. No nic, trzeba się będzie wybrać jeszcze raz, przynajmniej jest solidny powód

Za Salonikami zjeżdżamy w dróżki coraz bardziej boczne i jak to zwykle bywa, coraz ładniejsze. Półwysep Chalcydycki składa się z trzech mniejszych półwyspów, więc gdziekolwiek się nie pojedzie, w końcu widać morze
Do każdego, najmniejszego miasteczka czy gospodarstwa prowadzi nowy , piękny asfalt. (Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć: chyba wiem, skąd wziął się Grekom ten ogromny deficyt budżetowy). Od czasu do czasu pytamy się o nocleg, ale nie wygląda to fajnie: albo przeraźliwie drogo, albo zajęte. No cóż. Lipiec.
Okolice są śliczne, zupełny brak hoteli i innych takich kombinatów, a turyści chyba głównie lokalni.
Urzeka nas miasteczko Pyrgadikia, położone na stromym brzegu i schodzące wprost do morza. Nad jedną frappe udało nam się spędzić chyba 1,5 godziny! Czas naprawdę zwalania w takich okolicznościach przyrody… Niestety jedyne pokoje, jakie znajdujemy w tej urzekającej mieścinie zdecydowanie nie są urzekające. Jedziemy dalej… Niestety kompletnie nie potrafię, nawet patrząc na mapę, odtworzyć którędy jechaliśmy. Pewnie głównie przed siebie… N-ty raz spotyka nas sytuacja: mapa w lewo, nawigacja w prawo, znaki prosto.
Po raz pierwszy w życiu przejeżdżam przez bród (wody może na 10 cm):
Nagle za zakrętem asfalt się gwałtownie kończy…plażą. Ostre hamowanie, stoimy przednim kołem w piachu. I patrzymy. Na jedną z piękniejszych plaż, jaką widziałam. Długa, piaszczysto – kamienista, gdzieniegdzie skałki i jeszcze bardziej gdzieniegdzie ludzie.
Pot spływający ciurkiem po plecach przywołuje nas do rzeczywistości. Jest południe, skwar, a my w pełnym „umundurowaniu”. To jednak nie najlepszy czas na plażowanie. Ale miejsce trzeba zapamiętać…
Na razie zawracamy. Ja zsiadam, P. manewruje. Dobrze, że zsiadłam, mogłam w ostatniej chwili złapać GSa łamiącego się w piaszczystym łuku

Tym razem bez ofiar

Wracamy do góry, widzimy piękny pensjonat, próbujemy. Jakoś mało po grecku, wszystkie drzwi zamknięte. Ale przy drzwiach dzwonek, więc dzwonię. Jak już mam przycisk wduszony, to widzę pod spodem malutki napis: „fire alarm”. Jezu…. Szkoda, że nie mam przy sobie plastra, to bym tak zakleiła, a tak trzeba w końcu będzie puścić… Co za kretyn w takim miejscu montuje taki przycisk

? Jezu, ale wyje… No to teraz trzeba się dyskretnie i szybko oddalić, nim przyjedzie straż pożarna….
Czuję się jak ostatnia idiotka… Jeszcze z kilometra słychać to wycie…
Tym razem asfalt kończy się nam w knajpianym ogródku przy plaży, rybki smażą na dworze na grillu, tłumy tubylców – znaczy się, że dobrze karmią. Ten adres też trzeba zapamiętać, bo o wolnym stoliku można tylko pomarzyć.
Próbujemy szczęścia na kolejnym półwyspie, Athos. Gdzieś w połowie drogi mija nas czarny GS na opolskich blachach. Coś jednak się nie możemy rozstać… Wiemy już, że Adam i Aga na Kretę jednak nie dotarli, ale nie sądziliśmy, że jeszcze na siebie wpadniemy. Trochę się wymieniamy informacjami, narzekamy na śliski asfalt (ja w moich zwykłych butach mogę się na nim regularnie ślizgać) i kolejny raz żegnamy. Tym razem po raz ostatni w Grecji
Zajeżdżamy do Ierissos, które położone jest na wschodnim wybrzeżu półwyspu Athos. Miejscowość ciut większa, takie polskie Międzyzdroje. Jak zwykle wszystkie pensjonaty zajęte… Powoli robi się niefajnie, bo już wczesny wieczór, ile można szukać. Ale widzę znajomy napis DOMATIA na pobliskim domu i postanawiam spróbować. Wygląda ładnie, właściciele siedzą na balkonie pod winogronem i piją frappe. Pokoje są. Cena do przyjęcia. Uff. A może frappe? O tak, tego nam było trzeba. Pokoje nawet dwa do wyboru, bierzemy ten ładniejszy, na trzy noce. Więcej już nie da rady, powoli trzeba wracać, urlop się kończy.
W pokoju gorąco strasznie (bo pod dachem bezpośrednio), ale klima jest. Jedziemy jeszcze tylko po jakieś żywieniowe zakupy (w Grecji bardzo podobała mi się idea sprzedawania wina w takich małych buteleczkach, jak w samolocie, 0,3 l chyba. Na jedną, mało pijącą Jagienkę na jeden wieczór – w sam raz). Późnym wieczorem okazuje się, że klima, owszem działa, ale nie chłodzi. Od sufitu bije taki żar, że nie ma mowy o spaniu, bo najmniejszy ruch powieką powoduje strugi potu. Idziemy na rozmowy dyplomatyczne. Pani się kaja, że nie miała pojęcia o usterce i zmieniamy pokój. Nieco brzydszy, ale jest chłodno…. P. coś tam mamrocze, że jak wróci do fabryki, to im gratis prześle wełnę do izolacji dachu…