Wątek: Wypad na AT
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15.07.2008, 16:41   #136
7Greg
 
7Greg's Avatar

Zapłaciłem składkę :) Dział PiD

Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: DW
Posty: 4,492
Motocykl: Pyr pyr
Przebieg: dowolny
Galeria: Zdjęcia
7Greg will become famous soon enough
Online: 5 miesiące 1 dzień 10 godz 52 min 4 s
Domyślnie

GRUZJA


Granicę gruzińską pokonujemy w miarę sprawnie. Turcy się cieszą po wygranym meczu a po stronie gruzińskiej panowie w czerwonych koszulach wydają się bardziej przyjaźni.

Na granicy ogólnie panuje straszny tłok. Do przejścia jest tylko jeden wąski pas po którym jadą wszyscy. Motocykle, samochody i tiry. Zasada jest taka; stawiasz pojazd w kolejce i latasz po okienkach. My ją nieco zmieniamy. Pchamy się między ścianą i tirami do okienek i tam wszystko załatwiamy. Trochę kolejkowicze pokrzykują ale z uśmiechem na ustach mamy ich w dupie i robimy swoje.

Gruzini wklejają karteczkę z nr rejestracyjnym do paszportu i stawiają na nim pieczęć, że pojazd wjechał. Tak przynajmniej sądzę Potem w wielkiej księdze zapisują wszystkie dane używając liter całkowicie mi nieznanych. To coś jak chiński tylko bardziej okrągły

Wymieniamy kasę i po godzinie, już w Gruzji popijamy piwko.

Czasu nie ma więc tniemy dalej. Batumi ach Batumi jak śpiewały Filipinki okazało się zwykłym komunistycznym miastem. Nie było tam nawet fajnej plaży. Zaprzyjaźniony Gruzin z którym jechaliśmy z Rosji rzekł, że fajne plaże są kawałek dalej w Kobuleti. Pojechaliśmy i nawet zażyłem kąpieli. Na temat samej plaży nie będę pisał Generalnie regeneracja nastąpiła. Zjedliśmy co nieco, wypiliśmy kolejne piwko i pojechaliśmy dalej.

Staraliśmy się trzymać żółtych dróg, przecież byłem Afryczką A trzeba wiedzieć, że drogi czerwone w Gruzji to jak u nas żółte, żółte jak u nas wsiowe, cienkie czerwone to hmmm, górskie szlaki w Beskidach, a czerwonych przerywanych po prostu nie ma

Lecimy przez Ozurgeti żółtą pokręconą i dziurawą drogą do Kutaisi. Już wiem czemu tu jest lepszy motocykl enduro niż szosowy.

Dojeżdżamy wieczorkiem do Kutaisi i żądamy od taksówkarza aby nas zawiózł do najlepszego hotelu. Płacimy 5 Lari czy co oni tam mają i dojeżdżamy. Fajna brama wjazdowa, dziedziniec z kamienia, jakaś fontanna marmurowa na środku. Muza gra w restauracji i dwupiętrowy hotel.
Generalnie bardzo przyjemnie. Cena też, coś koło 40$. Tylko pani w recepcji nie udało mi się rozweselić. Chodziła jakaś taka poważna i smutna. A młoda była. I nic. Nawet potem gdy byłem już nawalony, więc poziom moich wypowiedzi bardzo wzrósł, pani była niewzruszona. Może mąż ją lał Jak mawiają w krajach arabskich "lej żonę swą co rano, a już ona będzie wiedziała za co".

Tak czy siak rozbebeszyliśmy się w pokojach i zeszliśmy do restauracji na rozpoznanie. Trafiliśmy na wesele. Nie będę szczegółowo się rozpisywał ale było "grubo" Nie pozwolono nam wejść do środka, ale za to sporo ludzi wychodziło do nas. Około północy nawet orkiestra ze środka specjalnie dla nas zagrała jakąś pieśń patriotyczną.

Najbardziej przyjacielski okazał się ochroniarz, który był tam jakimś lokalnym wodzem.



Nigdzie nie musieliśmy chodzić, za to wszystko przychodziło do nas.



Był nawet zagorzały fan piłki nożnej...



który tłumaczył nam zawiłości gry w grupach. Na foto grupa w której grali Polacy.



Uwierzyłem mu na słowo.

Następnego dnia postanowiliśmy eksplorować gruzińskie dziurawe drogi. Wymyśliłem sobie, że pojedziemy żółtą drogą do Lentekhi a potem czerwoną przerywaną do miejscowości Mestia. Jak mawiają lokalesi tam w Gruzji jest najpiękniej. Potem powrót, który jeszcze nie był opracowany, w kierunku Tbilisi.

O jak bardzo się myliłem w swoich planach wiem tylko ja W Lentekhi po przejechaniu 80 km byliśmy o 14. Gruzja ma najgorsze drogi na świecie. Żeby to chociaż był szuter albo błoto. Z jakąś prędkością można by jechać. To natomiast był asfalt z przeogromnymi dziurami. Dziur było zdecydowanie więcej niż asfaltu. Musieliśmy je omijać inaczej pewnie wrócilibyśmy na kwadratowych kołach.



Wspomnę jeszcze o krowach chowających się w całkowicie ciemnych tunelach.



W Lentekhi pytamy się gdzie nasza przerywana czerwona droga. Gość mówi, że do Mesti to trzeba się wrócić do Kutaisi i tam inną żółtą atakować. Mówię, że chyba "pan nie zrozumiał". Tu jest mapa i chcemy jechać tędy. A szto eta pyta pokazując na czerwoną kreskę. Eta daraga mówię. Czerez gory Da, potakuję. Podobno jego tata kiedyś tędy jechał. Na przełęczy jest 3559m i teraz się nie da. Mówię mu, że my z Polski a słów "nie da się" nie znamy.

Ruszamy. Najpierw wyjazd z miejscowości...



zupełnie ok. Kilka stromych podjazdów - daliśmy radę. Ostatnie gospodarstwa w górach, gdzie dzieci były ostatni raz na dole chyba przy porodzie. Jednym słowem - egzotyka.

Droga się kończy. Znaczy można jechać na przód (kiedyś tam wrócę na quadzie i zdobędę tę przełęcz) ale tylko na czuja. Na gpsie ujechaliśmy ze 4km. Do przełączy ze 20km. No i jeszcze zjazd. Godzina 16. A do Tbilisi ze 300km.

Podejmujemy smutną decyzję o odwrocie. Do Kutaisi dojeżdżamy około 20. Ostatnie 200km to Tbilisi walimy jakąś lepszą, mało dziurawą drogą.

W centrum Tbilisi znajdujemy nocleg. 50$ za noc. Jak na stolicę cena dobra. Jeszcze mała wizyta w okolicy, gdzie Zbychu w spożywczaku wypija dwa szybkie kielonki wódy. Ot taka forma poczęstunku. Z lekka zjebani po całym dniu przygód koło północy walimy się spać.

Rano, bez kuferków, w dobrych nastrojach zjadamy śniadanko i ciśniemy Drogą Wojenną do Kazbegi.

Pogoda śliczna, droga również. To chyba najlepsza droga w Gruzji.



Widoki prześliczne.



Po drodze spotykamy rodaków, którym to rozwalił się KTM. Uszczelka pod głowicą. Coś tam wspólnie radzimy, niestety wieczorem na małe spotkanie nie mieli czasu. Mieli już ustalone, że KTM na busie pojedzie do Batumi a stamtąd promem do Odessy. Troszkę im opowiadam o możliwościach i nieprzewidywalności ukraińskich promów, ale co mają zrobić. Potem okazało się, że miałem sporo racji.



W Kazbegi muszę się zatankować. Na szanowanej stacji pracuje dziadzia, który ma dystrybutor z dwoma wężami. Z lewej super 98 z prawej normal 95.
Grzecznie prosimy o 95. Dziadzie, że da da i haraszo i z miną mędrca i mi i Zbychowi i tak wlał super. Na nic słowa protestu. To jest haroszaja benzina i paka.





Wjeżdżamy na górę do kościoła. Żaden opis tego nie odda. Miałeś rację Andrzej, po prostu pięknie.





Znajdujemy jakieś dziury i wracamy do Tbilisi. Napotykamy powszechną technikę budowania mostów w Gruzji.
]


Następnego dnia obieramy kierunek na Armenię. Po drodze w planie jest Monastyr Dejwida Gareji. To wykuta w skale świątynia. Może nie super okazała ale myślę, że warta obejrzenia. Droga do niej prowadzi 15 kilometrowym szutrem więc było przyjemnie.



Na miejscu widoki i sam monastyr są niezapomniane.







Wchodzę trochę na górkę aby rozkoszować się widokami. Pięknie. Czas wracać do ludzi. Szutróweczką do żółtej i po 2 godzinach dojeżdżamy do granicy armeńskiej.


Ostatnio edytowane przez 7Greg : 27.02.2009 o 02:35
7Greg jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem