Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01.02.2011, 17:15   #79
7Greg
 
7Greg's Avatar

Zapłaciłem składkę :) Dział PiD

Zarejestrowany: Mar 2008
Miasto: DW
Posty: 4,492
Motocykl: Pyr pyr
Przebieg: dowolny
Galeria: Zdjęcia
7Greg will become famous soon enough
Online: 5 miesiące 1 dzień 10 godz 31 min 25 s
Domyślnie

Następny dzień był kolejnym z tych nudnych, kiedy to trzeba gdzieś dojechać i nie ma innego wyjścia. Rychu nie lubi takich dni. Zero zabawy, asfalt i ogólna nuda. No ale co robić.

Śniadanie zapowiadało się nieźle. Właścicielka „Panoramy”, z pochodzenia Węgierka, uśmiechała się do wszystkich i spoglądała ładnymi oczami. Co poniektórzy zerkali chciwie poprzez przewiewne okrycie. Niestety kręcił się koło niej jakiś barczysty i nawet Calgon wiedział, że jego opalenizna może mu tylko przysporzyć kłopotów.

Jajecznica, kawa, herbata, kiełbaski, pomidorki, masełko, ech po prostu palce lizać. Po śniadaniu pakowanie i hajda na koń. Kiedy wszyscy już byli spakowani, Andrzej postanowił zdjąć koło w motocyklu.
Rychu się zadziwił.

- Andrzeju, co robisz?
- Wiesz, ściągnę sobie koło z motocykla.
- Ale dlaczego?
- No wiesz, trawa mi nawchodziła pomiędzy szprychy.
- Ale....
- Se zdejmę.


Nie było wyjścia. Jak Andrzej coś postanowi to już koniec.

W tak zwanym międzyczasie, Długi naprawił niedziałający ślimak w swojej siódemce. Znalazł jakieś przedziwne rozwiązanie dzięki, któremu nie musiał wydawać kasy na nowy tylko go naprawił.
Również Deptul, jako dyplomowany ratownik przechwalał się czego to on nie ma w walizkach i gdzie może to wszystkim wsadzić.


Po godzinie popisów załoga była gotowa do drogi. Ponieważ droga była nudna jak flaki z olejem, Rychu postanowił to zmienić. Szybka akcja lewo, prawo, lewo i już leci po szuterku. Potem łąka, błoto, krowy, pole i… jak zwykle koniec drogi.

Rychowi nie straszny koniec drogi. Gdzieś w oddali przed nim jawiło się miasteczko. Szybka konsultacja z GPS i już wiadomo, że to bardzo dobre miasteczko, aby z niego ruszyć w dalszą drogę. Należy tylko szybko do niego dojechać i po sprawie.
Kłopot się pojawił kiedy to Deptul stracił mocowanie do tłumika. Może i tłumik fajny, ale mocowanie do dupy, myślał Rychu, z dumą spoglądając na swojego oryginała.

Szybka naprawa srebrną taśmą, sznurowadłem i gumą do żucia nie dawała dużej nadziei. Byle do miasteczka. Droga wiodła polem, lasem, łąką i mostem. Mimo braku drogi okolica była śliczna.

Po trzydziestu minutach pod kołami był asfalt. Szybka wizyta w warsztacie pozwoliła wymienić tłumikową gumę na drut rodzimej produkcji. Jeszcze okrzyk Drum Bum i ekipa jechała dalej. Daleko nie ujechała, bo pobieżna kontrola Andrzejkowej chłodnicy dawała powody do niepokoju.

Cała masa namnożonych dyslokacji lewego gmola wdzierała się do chłodnicy. Na szczęście płyn pozostawał we właściwym miejscu i pojawiła się szansa, że Andrzej może jechać dalej.

- Wszyscy na bok. Padły zdecydowane słowa z ust Rycha.
Rychu miał wokół siebie dwa metry luzu.

- Będę prostował gmola, rozprawiał dalej.
Szybkim ruchem podszedł do motocykla. Chwycił muskularną dłonią gmola.
- yyy eeee aaa ooooo uuuuuu. Dzwięki były mocno podejrzane.
Gmol nawet nie drgnął.

Andrzej kiedyś tłumaczył Rychowi, że rurki na gmole zostały podprowadzone z poręczy na dworcu głównym i są mocne jak cholera. Tak, Andrzej miał zdecydowanie mocne gmole.
- Poczekaj, ja spróbuję. Długi pojawił się jak spod ziemi.
Rychu z litością spojrzał na Długiego. Biedak, nie wie w co się pakuje, pomyślał.

Na dłoniach Długiego dumnie napinały się rękawiczki. Były to czarne, dziurkowane na kostkach, rękawiczki. Sięgały do połowy palców. Rychu widział kiedyś takie u Sobiesława Zasady w dużym Fiacie.

Długi jedną ręką chwycił gmola, bezgłośnie jednym ruchem go wyprostował i się uśmiechnął.
Rychu coś tam bąkał pod nosem o jakiejś odnowionej kontuzji łokcia, z czasów gdy na stadionach królowała Erwina Ryś–Ferens, ale nikt go już nie słuchał. Tak czy siak, nie było czasu na popisy. Było go mało i należało przeć naprzód.

Kiedy kontuzja minęła przyszła pora na tankowanie i odpoczynek.


Temperatura była zdecydowanie powyżej przyzwoitej. Kolejne łyki zimnego picia chłodziły ciała. Gdzieś pomiędzy batonami i sezamkami Rychu dojrzał mapę Rumunii produkcji rumuńskiej. To niewątpliwie pozwoli rozwiązać kilka problemów z czasem.


Rychu szybko znalazł skrót i przedstawił go całej szóstce. Buntownik Bajrasz wraz z kolegą Deptulem podziękowali i pojechali asfaltem do celu. Andrzej wahał się o kilka sekund za dużo i koledzy zdążyli uciec. Patrzał swoimi oczami na Rycha, ale Rychu udawał, że tego nie widzi.

Pod kołami przetaczał się asfalt, droga była prosta i nie było mowy o niespodziankach. Niestety zaczęło się błoto, jazda w korycie strumienia i w końcu pojawił się nieubłagany koniec drogi.
Ponieważ GPS przez cały czas wskazywał Rychowi, że gdzieś tu, tuż obok, około 200 metrów dalej jest droga, więc nie rezygnował. Zupełnie nieistotne było, że aby dotrzeć do drogi należało pokonać jakieś jary i wąwozy.

Po godzinie poszukiwań, droga oddalona o 200 metrów została odnaleziona. Była to wąska ścieżynka wijąca się pomiędzy drzewami. Ale była to droga.
Po kilku kilometrach takiej jazdy czwórka jeźdźców dojechała na szczyt. Na szczycie stał dom, a droga była zablokowana przez drewniany szlaban. Po drugiej stronie nie było nic co usprawiedliwiałoby taką blokadę.

Drzwi, oddalonego o 100 metrów domu, się otworzyły. Na ganek wyszła przysadzista pani i coś pokrzykiwała w języku, który zapewne rozumiały tylko jej dzieci. Ręka uniesiona była ku górze i przekrzywiała się na boki. Rychu zrozumiał, że owa pani ich pozdrawia, więc również z uśmiechem na twarzy jej czule odmachał.
Przez głowę przeszła mu myśl, aby pani wskazała im drogę z siedzenia pasażera. Niestety do Rycha doszła informacja, że takie postępowanie jest karygodne. Nie chciał aby ktoś się musiał do tego odnosić i zależało mu aby był lubiany wśród beemiarzy.
Ze łzami w oczach otworzył szlaban i pojechał dalej. Długi, jako zamykający, zamknął szlaban i droga zaczęła schodzić w dół.

Po kolejnych kilometrach stało się jasne dlaczego na szczycie był szlaban. Droga osiągnęła taki stopień pochylenia, że o jeździe w przeciwnym kierunku nie było mowy. Chłopaki mieli tyle szczęścia, że pokonywali drogę w dół. Jak wiadomo, grawitacja zawsze pomoże. Wraz ze spadkiem, do utrudnień doszła szeroka na pół metra i głęboka, z pewnością na tyle samo, koleina.

Podczas opadów, woda pędziła tędy z ogromną siłą. Koleina przechodziła bez ostrzeżenia z lewej strony na prawą i czasem nawet się rozwidlając.
Naprawdę było co robić. Najlepszym sposobem na coś takiego, to pierwszy bieg, hamowanie tyłem i jazda w dół ze sporą prędkością. Należało tylko sprawnie wybierać drogę i mieć trochę szczęścia.

Andrzej stosował technikę poznaną kiedyś podczas jazdy motocyklem z koszem. Cenił sobie precyzję, spokój i opanowanie. Wrzucił luz, i hamował przodem. W pewnym momencie koło się uślizgnęło i koleina zassała Andrzeja. Na szczęście prędkość była niewielka i motocykl tylko się zsunął. Podczas tak akcji jednak Andrzeja noga dostała się w niewłaściwe miejsce i to wystarczyło, aby Andrzej miał ciarki na plecach oraz złe spojrzenie w oczach.

O powrocie nie było mowy. Droga wiła się w wąwozie tak wąskim, że nie było opcji na zawrócenie. Nawet gdyby się udało to pod tak stromą górę nie było szans jechać. Rychu coś tam szeptał Andrzejowi na ucho o zaprzestaniu hamowania przodem i nabraniu wiary w siebie.

Rychu zaczął powoli jechać. Droga po chwili skręcała o 90 stopni w prawo. Głęboki rów przecinał ją z jednej strony na drugą. Nie było możliwości ominięcia. Jedyna możliwość, to przejechać koleinę w poprzek z pewną prędkością, która to pozwoli na wyjechanie z niej po drugiej stronie.
Rychu się zatrzymał i streścił stojącemu kilka metrów wyżej Andrzejowi swoje spostrzeżenia. Puścił hamulce i mocno trzymając kierownicę przejechał szczęśliwie.
Andrzej jak zawsze miał swoje plany. Wciśnięte sprzęgło, przedni hamulec i spokojna jazda. W takim stylu zapragnął zmierzyć się z dziurą. Jeden uślizg koła, za chwilę drugi, hamulec na maxa, przednie koło w dziurze i już.
Andrzej leci przez owiewkę na łeb i szyję, a dupa motocykla go goni. Niebawem ziemia, Andrzej i sprzęt spotkali się w jednym miejscu i zapadła cisza. Andrzej coś mamrotał o stosunkach seksualnych, swoim wieku i chęci kupienia działki ogrodniczo – warzywnej.

Gmol ponownie łagodnie pieścił chłodnicę. Na szczęście Sobiesław sprawnie go wyprostował, ale dworcowe poręcze dyndały sobie bez specjalnego zamocowania.

Kiedy to już wszystkim wróciły oddechy, Andrzej zebrał się w sobie, ekipa pojechała dalej. Wkrótce droga zamieniła się w szeroki szuter i niebezpieczeństwo zniknęło. Po godzinie takiego szutrowania dojechali do asfaltu. Rychu zerknął w GPS i widział kolejny skrót. Pomyślał o swojej dupie, jesieni średniowiecza i oznajmił, że dalej tylko asfaltem można jechać. Wszyscy szybko się zgodzili.

Kilometry uciekały, czas też. Było już ciemno, kiedy tankowali na stacji w Caransebes. Do dzisiejszego noclegu zostało 30 km. Na stacji zostały dokonane zakupy produktów ratujących życie i można było jechać dalej.

W tym czasie Bajrasz z Deptule nudząc się niemiłosiernie zaczęli żałować, że się odłączyli. Niestety na poszukiwania było już za późno. Nie było natomiast za późno na znalezienie własnego skrótu. Jeszcze było widno, a wstępne konsultacje z mapą wskazywały cel za około 30 km. Dookoła było ponad 100, więc pokusa była wielka. Rychu jawił wizję Muntele Mic jako polskiego Zakopanego. Niewiele brakowało, aby chłopaki widzieli krzyż na Giewoncie.


Czerwona droga, bardzo szybko zamieniła się w żółtą. Jeszcze szybciej w białą i mega szybko w ścianę lasu bez przejazdu. Napotkani lokalesi stwierdzili, że się nie da. Padła propozycja pomocy, ale Rychu zakazał takiego postępowania. Ściana lasu i pojawiająca się ciemność sprawiła, że Deptul zaczął słyszeć głosy, widział kilka wilków. Zrobiło się nagle stromo, a przepaście były kilometrowej głębokości. Bajrasz chyba słyszał i widział to samo bo niebawem kierując się w przeciwnym kierunku dojechali do Caransebes.

Rychu znał drogę z Caransebes do Muntele Mic na pamięć. Kilka razy już ją jechał. A zeszłoroczna porażka sprawiała, że pamiętał ją jeszcze bardziej.

Pokonanie 20 km szutru, który kurzył się jak diabli, nie było proste. Tylko pierwszy coś widział, reszta już nic. Szybko został uformowany szyk czwórkowy. Droga była na tyle szeroka, że 4 motocykle mieściły się bez problemu. Prędkość została ustalona. Pozostało tylko jechać.
Gdy szuter się skończył, do przejechania pozostało 10 km, asfaltem z niezliczoną ilością zakrętów. Droga była wąska, zapewne przez asfaltowe oszczędności, natomiast nawierzchnia była rodem ze szwajcarskich gór. Gładko, równo i przyczepnie.
Na sam finisz dnia tak przyjemność. Ostatni kilometr to jazda po grani, gdzie czuć było niską temperaturę i wiatr. Mimo, że ciemności były ogromne to Rychu oczami wyobraźni widział góry i lasy, które go otaczały.

Po chwili byli już przy pensjonacie.


Bajrasz z Deptulem już czekali. Cały pensjonat był do dyspozycji. Parter, pierwsze piętro, dwójki, trójki, jak kto chciał. Andrzej po trudnym dniu przemierzał długie korytarze pokryte tureckimi dywanami.


Decyzję o wyborze zakwaterowania podejmował kilka minut. W końcu wybrał przytulny pokoik na poddaszu.


Grupa ukraińska tego dnia miała ciężki kawałek chleba. Trasa Borżawa – Muntele Mic to grubo ponad 700 km. Zero fanu. Asfalt, walka z kacem, sztywniejącą dupa i wieczornymi ciemnościami dały się we znaki. Droga z Caransebes była już pokonywana resztkami sił. Dodatkowy wpływ bliskości końca sprawiał, że o jeździe w szyku nie było mowy. Ogień, kurz, maneta, piach, tylko tyle im towarzyszyło w tych ostatnich momentach jazdy. Gdy przyjechali, krótko po Rychu, wyglądali jakby grali rolę w jakiś wojennych filmach z Wietnamu. Nawet z nosów wydobywał się kurz podczas oddychania.

Po dokonaniu zaboru pokojów przyszedł czas na ogarnięcie się i posiłek.
O umówionej porze wszyscy znowu razem. Cała jedenastka. Synchronizacja zegarków godna NASA lub też agentów CSI. Po dwóch dniach wszyscy o czasie w jednym miejscu. Rychu był dumny jak diabli.

Ponieważ rumuńskie Zakopane latem jest puste, pensjonat nie był specjalnie przygotowany na gościnę. Ciorba burta i piwo to jedyne co udało się spożyć tego wieczora. Oczywiście pakiet obowiązkowy był powtarzany kilka razy.

Inżynier z zakurzonej ekipy wpadł na karkołomny pomysł zrobienia prania. Wszak jutro wielki dzień i warto go spędzić w czystych gaciach.
W ekipie 11 osobowej uzbierało się kilkanaście języków, którymi mogli się posługiwać. Pani zaś władała tylko jednym. Na domiar złego był to również ten sam język, który był poza świadomością całej jedenastki – rumuński. W ruch poszły ręce. Uniwersalny język migowy połączony z komunikacją niewerbalną po kilkunastu minutach dał efekt.
Pani zrozumiała, że Wieczny chce zrobić pranie i potrzebna jest pralka.
Ajn moment, wyszeptała gospodyni i poszła na zaplecze. Po chwili wróciła z zajebiście wielką, niebieską..... miską. Została zabita śmiechem.

Ciorba burta i browar lał się strumieniami. Już niebawem rozpocznie się to po co wszyscy ruszyli się ze swoich domów. Już za kilka godzin wszyscy wyruszą zdobywać górę.

Ostatnio edytowane przez 7Greg : 01.02.2011 o 20:20
7Greg jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem