Nad Morze Czarne czyli jak żwirem dojechać do piasku
Wyjazd ze Stambułu idzie nam znacznie lepiej niż wjazd. Może dlatego, że przez jeden dzień napatrzyłem się na komunikacyjne zachowania lokalesów i wiem, że wystarczy kilka razy zawrócić na zakazie, pociągnąc kawałek pod prąd, dalej przez ciągła na chodnik i możemy dojechać wszędzie, również do granic miasta po stronie azjatyckiej, a zaparkowane na środku ulicy taksówki i autobusy przestają przeszkadzać.
Azjatycka część i dalsza droga w głąb Turcji to malowniczy rejon przesycony przemysłem ciężkim, z brakiem wyraźnych granic pomiędzy miastami - coś jakby turecki Górny Śląsk. Z autostrady zjeżdżamy na 100-tkę i zaczyna robić się odrobinę nieeuropejsko. Góry, wśród nich domy, które za chwilę się rozpadną, osiołki na łąkach, czas ewidentnie zwalnia.
Kierujemy się na Sinop i doświadczamy legalnego offa sponsorowanego przez turecki zarząd dróg krajowych i żwirowisk. Kończący się z tak zwanego nienacka asfalt przechodzący w kilkadziesiąt km żwiru jest tu zjawiskiem absolutnie powszechnym, które będzie nam towarzyszyło prawie do końca tureckich wojaży. Skoro ma być nowy asfalt, to trzeba najpierw zedrzeć stary, dzięki temu podróż odbywa się przez niekończący się plac budowy stanowiący mozaikę odcinków kopnego żwiru, glinianych rozkopów i fragmentów starej, dziurawej nawierzchni. Na to nakładają się gromadki podnieconych i machających robotników, dla których stanowimy atrakcję większą, niż oni dla nas oraz stadka radośnie pędzących wywrotek, dzięki którym nasze kolory stopniowo przybierają białą barwę.
No i Szprycha wreszcie szczęśliwa, bo już wie, po jaką cholerę ciągnęliśmy ją tyle tys. km po bezsensownych ekspresówkach.
Kiedy do morza zostało nam jakieś 70km, droga zaczyna piąć się absurdalnie w górę i wpada w tunel, po wyjechaniu z którego jesteśmy w...Skandynawii. Przynajmniej tak zapamiętałem norweskie drogi sprzed roku - zawieszone w chmurach, z soczystą zielenią lasów, mokrym asfaltem i temperaturą poniżej 5 st. C. Stąd już jak strzelił 40 km w dół do cypla, na którym spoczywa Sinop.
Na miejscu szukamy noclegu. Naczytał się człowiek w mądrych przewodnikach, że można tu pension jakiś wyhaczyć do 10 EUR. Naczytał się i dalej jest głupi, bo ceny w pensjonatach takie, jak w hotelach. Bierzemy hotel.
W strugach deszczu poginamy z kamasza do sklepu po jakąś kolację. dziś będzie lokalne pieczywo z serem oraz piwo (Efes zdecydowanie najlepszy).
Aha….to, że nie śpimy pod namiotem, nie oznacza że należy zapominać o czołówkach. Chwilowe zaniki prądu to tutaj standardzik.
Kolejne 700 km za nami, idziemy spać. Jutro pokręcimy się po okolicy.