Korzystając z faktu, że dzień jeszcze długi, postanawiamy odbić się po raz drugi od Doğubayazıt i uderzyć z inspekcją na pałac İshak Paşa Sarayı zlokalizowany rzut kapciem na południe od miasta. Ale najpierw o samym mieście słów kilka.
Doğubayazıt przez wielu uznawany jest za nieformalną stolicę tureckiego Kurdystanu. Większość ludności to rzeczywiście Kurdowie, jednak bliskość granicy z Iranem (30 km) powoduje duży napływ robotników ze wschodu i czyni to miejsce przygraniczną kloaką pracowniczo - przemytniczo - handlową. Dość powiedzieć, że to oficjalna linia graniczna pomiędzy NATO a Osią Zła, czy jak to się tam w mądrych kręgach nazywa. Musi być ciekawie.
Miasto to koszmar w każdym wymiarze - architektonicznym, komunikacyjnym i estetycznym. Przejazd przez centrum, aby dostać się na południe, to samobójcze doświadczenie w otoczeniu śmierdzących ropą i trąbiących przeładowanych i przerdzewiałych wraków, drących się na wszystko i wszystkich ludzi na ulicach, rowerzystów potrącanych przez samochody na skrzyżowaniach i wszechobecnej, walącej po wszystkich zmysłach biedy. No i żołnierze pod bronią, od zawsze i na zawsze.
Do głowy by mi nie przyszło, aby szukać tu noclegu, jakkolwiek romantycznie nie brzmiałoby określenie "stolica kraju bez miejsca na mapie". Chciałem swój Kurdystan, no to mam.
Stromą, brukowaną serpentyną pniemy się na wzgórze, na którym spoczywa pałac. Nie będziemy tu pisać, jak to dotarliśmy po długiej tułaczce do szokujących swym obrazem miejsc. Pałac był piękny, ale kiedyś. Potem zabrano pozłacane drzwi i wywieziono do Rosji, potem natrzaskano z pobliskiego wzgórza przepełnionych pustynną surowizną zdjęć do przewodników, w których zdjęcia te funkcjonują do dziś (niech ktoś spojrzy na zdjęcie tego pałacu w przewodniku Berlitza - jak zobaczyłem go w rzeczywistości, to szlag mnie trafił), a potem już zadaszono odkryte korytarze budowli niczym szklarnię z pomidorami, obok wylano betonowy parking, a przed wejściem wkomponowano straganiki z plastikowymi naszyjnikami. Na dole postawiono kemping, żeby było warto poginać tam z plecakiem i już. Pałac jest osobliwy, wyjątkowy i ciekawy. Z pewnością stanowi dziedzictwo kulturowe. I tyle.
Najwięcej klimatu znajdziemy wewnątrz, o ile uda nam się przegonić turystów (o dziwo głównie tureckich - zdaje się, że traktują to miejsce niczym my Zamek Książ lub coś w podobnych weekendowych klimatach).
Usytuowanie pałacu stwarza oczywiście szerokie perspektywy. Zarówno w temacie pobliskiego meczetu, okolicznych slumsów jak i tego, co i tak w tej okolicy najpiękniejsze - przestrzeni nietkniętej ręką człowieka.
I to by było na tyle. Brukowaną serpentyną w dół i na południe, bo jak wiadomo w Doğubayazıt nocować nie będziemy. Jeszcze tylko pamiątkowa fota z Araratem na pożegnanie.
Po zupełnie pustej drodze mkniemy wzdłuż irańskiej granicy zastanawiając się, czy znajdzie się jakiś kawałek dachu do przespania. Tymczasem wokół nas stada kóz i baranów gonione przez kurdyjskie dzieciaki i...zachodzące słońce.
Z tymi dzieciakami to w ogóle specyficzna sprawa jest. Nie będę się tu silił na naciągane historie typu "Africa Twin na końcu Kurdystanu przesuwa horyzont według brunetki" i pakował zawsze nośnych i ładnych zdjęć dzieciaków pisząc, że z nimi mieszkaliśmy bite 3 tygodnie śpiąc w ziemiance i gadając o wpływie zmian paszy na ilośc mleka dawanego przez kozy. Nic z tych rzeczy.
Najzwyczajniej w świecie pomyślałem, że zatrzymam się na poboczu i zawołam dzieciaki, aby cyknąć im fotę, a potem ją pokaże światu, bo to w końcu fota dzieciaków kurdyjskich pasących kozy, no tak czy nie?
No więc się zatrzymaliśmy. Reakcja dzieciaków trochę ostrożna, ale ewidentnie jeden znacznie odważniejszy od rówieśników od razu podleciał wołając za sobą resztę. Przywitaliśmy się i pogadaliśmy chwilę - ja po polsku, on po swojemu. Spytałem na migi, czy mogę ich uwiecznić, to się nawet ucieszyli.
A kiedy zacząłem uwieczniać kozy, ten najodważniejszy energicznie gestykulując zaczął mi wyjaśniać, że jedną przyniesie, co by lepsza fota była. Ostatecznie charyzmatycznie wydał polecenie, aby któryś z młodszych jedną przytargał - chłopak ewidentnie jest potomkiem kurdyjskich
peszmergów i wie, jak dowodzić drużyną. Polecieli łapać.
No i przytargali jedną i dali Marcie.
Marta chciała ją nawet zabrać do domu, ale wyjaśniłem, że jeżeli mamy zabrać kozę, to zostawiamy dywan. Podziałało, koza pozostała w stadzie.
Zacząłem grzebać już w tankbagu, bo gdzieś tu jakieś słodkości były w sam raz na taką okoliczność w ramach podziękowań i pozytywnego zakończenia wzajemnych kontaktów, tymczasem drugi z młodych
peszmergów w dość jednoznaczny sposób zaczyna się na migi domagać fajek i alkoholu. O żesz ty gnoju mały - myślę - polecę ci ja zaraz do ojca i powiem, że dla gorzały kozy do sesji zdjęciowych łapiesz, to ci skórę złoi że popamiętasz!
Gorzały i tak nie mieliśmy, poczęstowałem młodego fajkami, a kiedy spytał czy może całą paczkę zabrać, kazałem wziąć dwie i spadać. To była ostatnia paczka szlugów zabrana z Polski!
No nic, trzeba szukać noclegu, bo za chwilę noc nas zastanie na tym pustkowiu. Pociskamy dalej i zmrok dopada nas w Çaldıran - małej kurdyjskiej mieścinie, która tylko na mapie wygląda jak miasto. Wzdłuż oświetlonej ulicy rozpadające się domy, wciąż czynne stragany i...billboard "OTEL".
Budynek ewidentnie zamknięty na cztery spusty, ciemno w środku, mimo to po zatrzymaniu podlatuje jakiś lokales i pyta czy chcemy otel? No chcemy. Już po chwili rozmawiam za pomocą rąk z właścicielem tego przybytku, który tak naprawdę nie jest hotelem, ale kawiarnią. Na piętrze jest kilka pokoi w których okazjonalnie ktoś mieszka, bo z jednej strony któż normalny chciałby zatrzymywać się w Çaldıran, z drugiej - a może jednak ktoś przyjedzie?
W pokoju na górze klimat, że hej, ale o tym już w
ciągu dalszym...