W pokoju na górze zabytkowe narzuty z czasów starożytnej Armenii, łózka a'la Mirmił XVI oraz nowatorskie rozwiązania hydrauliczne w ramach zaplecza sanitarnego. Wybredni nie jesteśmy, jest spoko.
Inna sprawa to motocykl. Przyzwyczajony od kilku dni do faktu, że gdziekolwiek byśmy go nie zostawili, pozostaje bezpieczny, z nieukrywanym zdziwieniem przyjmuję sygnały od zgromadzonych wokół niego tubylców, że lepiej wstawić go do środka. Na pytanie "dlaczego?" tubylcy nerwowo rozglądają się po ulicy.
No dobrze, do środka, czyli gdzie? Drzwi do kawiarni mają niecały metr szerokości i prawie półmetrowy próg. Tłumaczę, że będzie kiepsko, ale tubylcy zatroskani o los Szprychy nie ustępują. W ten sposób przy pomocy dwójki z nich i młodszego z właścicieli kawiarni (to chyba ojciec i syn) podnosimy ślicznotę i na skręconej kierownicy bez strat wstawiamy ją na środek kawiarni znajdującej się na parterze. Drzwi z powrotem na cztery spusty.
Przechadzamy się po jedynej ulicy w mieścinie, trochę straganów, kupujemy jakieś owoce. Najmocniejszy trunek, jaki można dostać, to cola. Komunikacja z lokalesami kuleje, chociaż wszyscy przyjaźni i ciekawscy. Słowo "Polonja" wyzwala jeszcze większe pokłady sympatii, każdemu tłumaczę od początku, co to za motocykl, na którym przyjechaliśmy (już cała ulica o nas wie), skąd się tu wzięliśmy i dokąd zmierzamy (żebym to ja wiedział...).
Po powrocie do przybytku na korytarzu wpada na mnie człowiek, który zamieszkał wraz ze swoim kolesiem w pokoju za ścianą. Pyta płynną angielszczyzną, czy to nasze moto na dole i co my do jasnej cholery robimy w tej zapadłej dziurze? Okazuje się być technikiem tureckiej telewizji państwowej i ma z kumplem za zadanie pogrzebać w lokalnym przekaźniku przez najbliższy tydzień. Jest typowym Turkiem z zachodu, dość krytycznie wypowiada się na temat tych stron i horyzontów intelektualnych wschodnich Turków (ani razu nie pada słowo "Kurdowie"). Jestem podobno pierwszym człowiekiem, jakiego spotkał na wschód od Erzurum, który mówi po angielsku.
Ucinamy sobie dłuższą pogawędkę o podróżach i podziałach tego wielkiego kraju widocznych na wszystkich płaszczyznach. Na koniec telewizyjny magik deklaruje pomoc, gdybyśmy potrzebowali tutaj tłumacza. Albo gdybym po prostu potrzebował przyjść i pogadać.
O poranku najpierw rzut oka na ulicę...
...potem zejście z kuframi na dół i... konsternacja. Szprychy nie ma. Na jej miejscu stoliki i okoliczne towarzystwo raczące się herbatą w najlepsze. Chodnik też zastawiony stolikami i znów pełno herbaty i obowiązkowego dymu tytoniowego. Wcześnie skubańcy zaczynają w tych stronach - godz. 7:00, a ci już na nogach, ulica pulsuje, miasto żyje, jakiś kolo handluje fajkami z wielkiego kartonu.
Motocykl stoi grzecznie na chodniku obok stolików, rano sami go wynieśli i nawet niczego nie uszkodzili. Dobrze, że kierownicy nie zblokowałem.
Dostajemy herbatę i rozmawiamy dłuższą chwilę ze starszym z właścicieli. Opowiada o...skąd mam wiedzieć, o czym? Ale robi to z uśmiechem i chyba z pasją. Kiwam głowa i powtarzam z uznaniem niektóre słowa, które on akcentuje. Chyba trafiam, bo widzę aprobatę na jego twarzy. Podobno zdrowy rozsądek nie wymaga wspólnego języka.
Ich język jest zresztą dla naszych uszu zupełnie chaotyczny. Tych kilku rzekomo kurdyjskich zwrotów, które przyswoiłem przed wyjazdem, nikt tutaj nie rozumie (idę o zakład, że to, co znalazłem w necie, to dialekt używany w irackim Kurdystanie). Dopijamy herbatę, dziękujemy i zbieramy się do odjazdu przy gremialnym zainteresowaniu ulicy. Od handlarza fajek kupuję jeszcze kilka paczek rzekomo przywiezionych z Dubaju. Prestige się to nazywa i jest ok, niemniej przez kilka najbliższych dni lokalesi będą się ze mnie śmiać, że palę damskie...
Powrót na drogę - pustą i cichą, chociaż asfalt nagle powrócił.
Kierujemy się na jezioro Van, znane z zawartości ługów działających niczym naturalne detergenty. Czas zrobić pranie i generalnie się oddiablić.
Z głównej drogi w lewo, piachem stromo w dół do jeziora i jesteśmy. Krajobraz naprawdę daje radę.
Po dokonaniu ablucji, zgromadzeniu skarbów w postaci oblepionych ługiem kamieni i wszamaniu zakupionych wczoraj na bazarze w Çaldıran śliwek i winogron możemy ruszać dalej.
Wybraliśmy sobie taką drogę dojazdową do jeziora, że z kuframi nie dam rady wspiąć się z powrotem na górę. No to kufry na bok i dzida zygzakiem po tym piachu na główną drogę.
Generalnie lubię nosić kufry. Pionowo pod górę. W 30-sto stopniowym upale.
Ten wzgórek umiejscowiony na północnym brzegu jeziora Van to wulkan Süphan Dağı - jeden z trzech punktów turystyki wulkanicznej w Turcji, obok Ağrı Dağı, czyli starszej z rodzeństwa Sióstr Ararat oraz znajdującego się również nad jeziorem Van wulkanu Nemrut Dağı (nie mylić ze wzgórzem pełnym posągów o tej samej nazwie, o którym będzie później).
Jezioro Van nie posiada praktycznie żadnej infrastruktury turystycznej. Nad brzegiem moczą się miejscowi i kąpie się bydło. Gdzie byśmy się nie zatrzymali, jest w dechę.
Rolnictwo wygląda tu mniej nędznie, niż na wschodzie. Kończą się lepianki, jest czyściej, nawet ludzie na polach ubrani jakoś bardziej kolorowo. Może to Van pozytywnie ich nastraja i zapewnia wyższy poziom higieny.
Za to upał łupie nas masakrycznie i każdy znaleziony cień jest okazją do odpoczynku.
Lokalna dziatwa i młodzież przyjaźnie nastawiona, tym razem przychodzi sama się przywitać i chętnie wcina tureckie żelki nie pytając o gorzałę i inne używki.
Żegnamy się z detergentowym jeziorem i za Tatvan wpadamy ponownie w krajobraz górski. Temperatura wciąż rośnie, jedzie się ciężko, czasem tunel daje odetchnąć, ale robimy dłuższe przestoje na stacjach szukając cienia, uzupełniając zapasy wody i wciągając hurtowo herbatę, która w tych warunkach rzeczywiście najskuteczniej gasi pragnienie.
Dłuższe posiadówy na stacjach to dłuższe konwersacje o życiu i podróży. Trudno się dogadać, czasem próbuję po rosyjsku z różnym skutkiem, o moim zasobie słownictwa tureckiego lepiej nie wspominać. Mimo tego w zadziwiający sposób migowo - dedukcyjny udaje się omówić położenie geograficzne Polski, przynależność do UE i fakt, że wg miejscowych Turcja nigdy do niej nie przystąpi z przyczyn wyznaniowych.
Następnie kolej na omówienie sytuacji na rynku mięsa i spekulacyjnych cen znajdujących się w stojącej ciężarówce zwierząt wiezionych na rzeź. Potem technologia ubrań motocyklowych (tez sobie temat znaleźli, kiedy ja w dżinsach pojechałem), w których ku zdziwieniu wszystkich pchamy się dalej w góry, gdzie temperatura grubo przekracza 40 st. w cieniu, którego tam nie ma. No i motocykl - ten każdorazowo jest obiektem o odbiorze porównywalnym do obelisku z Odysei kosmicznej 2001 - przez jednych traktowany z nieukrywanym zaciekawieniem graniczącym z chęcią organoleptycznego kontaktu, przez innych z udawaną ignorancją i jednocześnie przenikliwym i wytrzeszczonym spojrzeniem, kiedy wydaje im się, że ja nie patrzę.
Co niektórzy też mają motocykle i nie omieszkają wylewnie o tym poinformować. Muszę podejść, dotknąć, pochwalić. Proszą, abym zrobił zdjęcie.
Chiński
Mondial bije tu chyba rekordy sprzedaży.
Fajni ci ludzie, nie potrafiłbym ich nie lubić. Nawet, jeśli uprzejmość wynika wyłącznie z chęci poznania nowego i nieznanego. Chciałoby się wśród nich siedzieć i opróżniać kolejne szklaneczki herbaty, ale trzeba jechać.
Czekaja nas kolejne serpentyny wijące się przez wąwozy wśród dymiących ciężarówek, placów budów z pozdrawiającymi kontrolerami wahadłówek wyposażonymi w czerwone chorągiewki oraz buldożerami przejeżdżającymi w poprzek serpentyny na samym jej agrafkowym czubku powodując hamowanie z łoskotem wszystkiego, co tam jeździ. Przed Diyarbakir rozpoczyna się równinna patelnia, tu już jest naprawdę źle. Cienia i tak nigdzie w zasięgu wzroku nie ma, lecimy zatem bez przerw i bez zdjęć. Gdy dotrzemy do Diyarbakir, Szprycha prawie zagotuje się w miejskim piekiełku, a ja z przygrillowanymi łydkami wymięknę i zjadę na długi postój na Shellu (tak, Diyarbakir to już prawdziwa cywilizacja).
Na stacji w ciągu minuty otacza nas tuzin konsultantów ds. turystyki, geografii i ekonomii, z najmłodszym i najbardziej upierdliwym Ahmedem na czele. Wszyscy to pracownicy stacji, a ich identyczne czerwono - żółte wdzianka i podobne twarze powodują, że już po chwili przestajemy ich odróżniać, o zapamiętaniu pozostałych imion nie wspominając. Wokół panuje podniecona atmosfera pod hasłem "Polonja", chociaż nikt z konsultantów nie jest pewien, gdzie ta Polonja się znajduje. Jeden z kumpli Ahmeda chwali się za to, że jako światowy człowiek wie, iż w Polsce płaci się frankami. Na szczęście Ahmed wyprowadza go z błędu waląc go w czoło i tłumacząc, że w Polonja to dolary. Z nudów pokazuję im dziesięciozłotówkę, która zaplątała mi się w kiermanach i teraz to dopiero maja zagwozdkę. Ahmed zapomina nawet o tym, że zadeklarował się przed chwilą umyć motocykl ciśnieniówką.
Upierdliwi są, ale towarzystwo chłopaków i zimnej wody i tak jest lepsze, niż buldożery na spalonych żwirowiskach.
Tego dnia dociągniemy jeszcze do Siverek, gdzie cywilizacja ponownie zanika, a standardy ruchu towarowego wracają na swoje pozbawione kompleksów tory.
Po długich poszukiwaniach lokum odnajdujemy jedyny hotel w mieście, o dziwo niezwykle wypaśny. Właścicielem jest anglojęzyczny Turek o otwartym umyśle, znowu jest okazja pogadać, co skrzętnie staram się wykorzystać. Dla Turka najważniejszym tematem jest branża, w jakiej pracuję i która pozwala nam podróżować w ten sposób. A idź ty, paliwo tu macie po 8 zł, to żadna branża nie jest do takich warunków podróży dopasowana. Niemniej, kiedy tłumaczę mu, że nie jesteśmy Niemcami na nowym BMW, tylko Polakami na kultowej Hondzie, z uśmiechem schodzi pokaźnie z pierwotnej ceny za pokój i poklepuje z uznaniem po plecach chwaląc moje zdolności negocjacyjne.
I co niezwykle ważne - za pomocą dyskretnego telefonu załatwia nam zimne piwo do pokoju. W takim miejscu, jak Siverek, szukanie piwa oznaczałoby dla nas coś w stylu szukania heroiny nocą w Brzegu Dolnym (pozdrawiam serdecznie jego mieszkańców i miłośników, żeby nie było).
Poza tym Szprycha ląduje na strzeżonym parkingu, za który - jak okaże się rano - nie będziemy musieli płacić (wystarczy, że kury spod silnika rozgonię).
Pęcherze ze stóp schodzą, czas zwyczajowo pooglądać tureckie kanały muzyczne (nie wyobrażacie sobie, jak bardzo ten kraj muzyką wszelaką stoi) i można iść spać.
W kolejnym odcinku przeprawimy się przez Eufrat i spotkamy bociana z Polski (chyba).