Praca pompy nie podobała mi się od kilku dni. W cień i rozbieramy.
Z kufra wężyk ogrodowy zakupiony w castoramie przed wyjazdem i sprawdzamy, co ta pompa zapodaje. Nic nie zapodaje, czasem zapluje się odrobiną i tyle. Nie mamy pompy paliwowej.
Nie mamy tez zapasowej, bo mądre ludziska na forum mówiły, że przy dbałości o prawie pełny bak całe to cholerstwo pociągnie grawitacyjnie. No to nie zastanawiam się nad pompą, tylko za pomocą wspomnianego wężyka ogrodowego montuję technologię bezpośredniego wtrysku grawitacyjnego. Magik nieazjatycki donosi wodę, bo gorąco jak cholera, a sprzęt nie posiada kranika, więc jest trochę zabawy. Jeśli odwiedzicie Kapadocję w najbliższym czasie, może tam trochę etyliną jechać.
Po złożeniu wszystkiego do kupy... pali!!! Heh, mądre te ludziska na forum. W atmosferze gratulacji odjeżdżamy i znów jesteśmy kozacy.
Po 20 km znów nie jesteśmy. Moto gaśnie, szukam przyczyny w przekombinowanym ułożeniu wężyków. Trytytki z kufra i układam je inaczej. Jedziemy.
Po 5 km stoimy. Szlag mnie powoli trafia, skracam przewód paliwowy i układam wszystko jak najkrócej i jak najbardziej "w dół", aby spływało. Jedziemy. Kiedy się krztusi, nie zatrzymując się poruszam tym wszystkim i czasem udaje się jechać dalej. A czasem zostajemy na poboczu i czekamy. Nie mam pomysłów, paliwo spływa wolniej, niż gaźniki wołają jeść. Właściwie to prawie w ogóle nie spływa, dopóki tym wszystkim nie pokręcę.
Nie wiem, jak to zrobiliśmy, ale doturlaliśmy się w ten sposób do Ankary (jakieś 300 km z hakiem). Tam uzgodniliśmy konstruktywną kapitulację - zjeżdżamy do miasta i szukamy rozwiązań.
Aha...po drodze słone jezioro Tuz, które było w planie - postanowiłem nie zatrzymywać się. Marta wyjęła tylko komórkę i przemknęliśmy obok z prędkością patrolową, bo tylko przy takiej udało się jechać dłużej bez stopów i piłowania rozrusznika.
W Ankarze najpierw zjazd pod centrum handlowe, ale zahaczeni tam ochroniarze nie odróżniają znaczenia słowa "serwis" od "parking". Uciekamy do centrum, tam przy postoju taksówek dostajemy info, którędy do serwisu Hondy. Niezbyt mi się to uśmiecha, ale zawsze coś, jedziemy.
Ponieważ zbliża się połowa baku i paliwo ledwo spływa, zawijamy na stację. Obsługa stacji kręci głową, że ten serwis Hondy to tylko (tutaj gest trzymania kierownicy Hondy Accord), a nie (gest trzymania kierownicy Hondy wiadomo jakiej). Jest piątek wieczór, kiepsko to wygląda.
Stajemy na brzegu stacji i wypatrujemy jakiegoś motocyklisty. Jedzie! Wyskakujemy na środek ulicy i drzemy ryja machając i skacząc, jakby nam tyłki płonęły. Kierownik Yamahy TDM najpierw ostro odbija na nasz widok w przeciwnym kierunku, aby po chwili zawinąć na stację.
Ma na imię Haydar, na oko jakieś 45 i pyta po angielsku dokąd jedziemy. Lepiej być nie mogło.
Do serwisu? Rozumiem, za mną.
Przez pół Ankary na krztuszących się gaźniorach docieramy za TDM-ą na tyły starej hurtowni, a tam zapadła blaszana dziura z mnóstwem motocykli wszelkiej maści. O to mi właśnie chodziło, tutaj na pewno są magicy.
Właściciel magicznego miejsca - stateczny dżentelmen z herbatą w ręku - generalnie nie zwraca uwagi na moje gorączkowe wywody odnośnie pompy i napędu grawitacyjnego, bez mrugnięcia okiem rozmawia chwilę z Haydarem, po czym uspokaja mnie krótko: No problem, tomorrow.
Jak tomorrow, to tomorrow, spoko. Ale co właściwie? Bo my tylko pompy potrzebujemy! Tym razem uspokaja mnie Haydar. Jutro będzie pompa w ekonomicznej cenie, a usługa w cenie pompy. Dostajemy herbatę.
No to w dechę, to fajnie, to jutro przyjedziemy, jedziemy szukać hotelu. Nie mam mowy. Haydar dzwoni do żony, że ma zabierać córkę i spać gdzie indziej, bo ten ma gości. Zaprasza nas do siebie i pomimo kilkukrotnego tłumaczenia, że nie chcemy robić mu problemu - bez dyskusji mamy jechać do niego.
Tym sposobem tłuczemy się krztusząc i gasząc silnik na światłach na drugi koniec Ankary, gdzie w dzielnicy willowej nasz wybawca ma domek z ogródkiem, a w nim ogórki, śliwki, kotkę z małymi i w ogóle, jak zaznacza, farmer z niego pełną gębą. Prysznic, pizza za którą Haydar nie pozwala zapłacić i przygotowane spanie w salonie - w razie gdyby jednak żonie coś odwaliło i zwaliłaby się w nocy z córką do domu.
Haydar to w ogóle niezły odpał jest, szczególnie jak na Turka. Z wykształcenia filozof, uczy w szkole średniej, angielskiego nauczył się w podróży. Od 15 lat jeździ na motocyklach i dokładnie tyle ich miał, co roku dotychczasowy mu się nudzi. Jest zatwardziałym ateistą i uważa, że wszystkie te meczety, muezini, czadory to wielki bullshit. W temacie Polski kojarzy głównie reżyserów, bo jest kinomanem - o Polańskim, Kieślowskim, Wajdzie moglibyśmy rozmawiać i rozmawiać. Oczywiście wie również, kto to Wałęsa, ale nie ukrywa, że nie darzy go sympatią, w ogóle to jest lewakiem i popyla w niebieskiej koszulce DDR z godłem ludowo-demokratycznej republiki na klacie.
Haydar pochwala naszą decyzję, aby nie zbliżać się do Syrii. Od momentu włączenia TV w Stambule oglądaliśmy nieciekawe obrazki z Şanlıurfy niewiele rozumiejąc z komentarza. W polskich mediach była w tym temacie cisza, a jedyne co udało się znaleźć Siostrze w anglojęzycznych mediach, to wybuch gazu na stacji benzynowej. Tylko że my widzieliśmy wywalone pół dzielnicy mieszkaniowej, a nie stację benzynową. Ostatecznie odpuściliśmy cała południową część, czyli Şanlıurfę, Mardin i wszystko co było po drodze.
No i co ja mam jeszcze napisać? Że marzyłem, aby z kimś takim bez ogródek i zahamowań omówić całą nasza tureską podróż i zadać wszystkie pytania, których bałem się zadać komukolwiek innemu? Że Haydar miał wczoraj operację zatok, dlatego nie napijemy się wódki, ale możemy do parku na piwo iść? No poszliśmy. Przegadaliśmy na ławce pół nocy. Przynajmniej za piwo pozwolił po długich dyskusjach zapłacić.
Do głowy by nam nie przyszło, że spotkamy kogoś takiego w tych okolicznościach. Dobrze wykombinowałem, żeby nie brać zapasowej pompy.
O poranku przywitani zostajemy śniadaniem, a następnie na koń i do serwisu.
Tam nowe twarze, w tym budzący moje zaufanie dowódca mechaników, który dostaje misję reaktywacji Szprychy. Przede wszystkim potrzebujemy pompy, więc Marta zostaje na miejscu, a chłopaki ładują mnie do samochodu i jedziemy znowu przez całą Ankarę do hurtowni jakiegoś zaprzyjaźnionego kolesia, gdzie wyhaczamy nowiutką elektryczną pompę Mitsubishi (ciśnieniówka w tych warunkach zupełnie by nam wystarczyła, ale za 80 lir narzekać nie będę).
Z pompą do warsztatu, a tam chłopaki dają do zrozumienia, że na ręce się nie patrzy. Jednocześnie obdarowują nas smyczami firmowymi i pokrowcem na komórkę dla Marty.
Pomagam jedynie wturlać Szprychę do środka i ulatniam się obserwując otoczenie. A tutaj sporo ciekawostek. Koleś na starej R80 odkupionej od policji od dawna szuka kontaktu wzrokowego. Gada po rosyjsku, siedział 2 lata we Lwowie i kręcił interesy z Rosjanami, za kilka miesięcy rusza tą beemką na Ukrainę przez Gruzję (czyżby Turcy mogli przekraczać północną granicę Gruzji? - muszę sprawdzić). Wcześniej ganiał na GS-ie, ale operacja kolana pożegnała go z wszystkim co wysokie. Z drugiej strony nie narzeka, teraz - jak twierdzi - rzadziej jest w serwisie i tylko po to, żeby herbaty się napić.
Jeden z mechaniorów przylatuje z iPadem i pokazuje relację z podróży swojego kolesia z Turcji do Indii i z powrotem przez Afrykę. Skromne 25 tys km.
Pokażmy w końcu ten serwis i otoczenie...
Od lewej – prezenter relacji Turcja – Indie, Haydar, właściciel zamieszania, destruktor pomp, szef machaniorów z misją.
Chłopaki wołają mnie do środka, pompa siedzi i pracuje, przy okazji ssanie naprawione, które padło parę dni temu, smarowanie łańcucha i wułala.
Nie mam mowy o zapłacie, Haydar jest przyjacielem mechaników, nie chcą żadnych pieniędzy. Chcą tylko nakleić logo EMOK na kufry - w tych warunkach zupełnie nie protestuję.
Haydar odprowadza nas na rogatki w kierunku Stambułu, przybija piątkę i życzy szczęścia. Kochamy Turcję.
Epilog, czyli powrót i słoneczniki
Oczywiście byłoby zbyt pięknie, gdyby nic już po drodze się nie stało. Przy drugim tankowaniu zauważamy, że pękł nowy wężyk paliwowy - pamiętam, jak magik miał problem z dopasowaniem średnicy i wysłał pomagiera po coś niestandardowego do pobliskiej hurtowni. Skracam wężyk, ale ten dalej się rozłazi. Znowu ogrodowa castorama, łączę to na trytytkach i taka prowizorka dojedzie już do Polski.
Stambuł przelatujemy bez mrugnięcia okiem niczym stare wygi azjatyckie, po drodze śpimy w Bułgarii zaraz za przejściem i w węgierskim Szeged. 2.300 km z Ankary do domu robimy w 3 dni.
Nie będziemy nikogo zamęczać opowieściami o odciskaniu bolących tyłków. Zamiast tego pokażemy bułgarskie słoneczniki. Dużo słoneczników. Aby wszyscy wiedzieli, co oznacza prawdziwy kolor żółty.
Piękne, prawda?
Koniec