Dzień 7
Budzimy się na campingu w Page i robimy małe przedstawienie, tzn. na parkingu przed recepcją przebieramy się, wywieszamy mokre ręczniki na drzwiach samochodu oraz jemy resztki wczorajszej pizzy. Dookoła same przyczepy i kampery wielkości regularnego tira. Z reguły jeszcze rozsuwają sią na szerokość. Trzy rodziny by tam wlazły…
Miałyśmy zaplanowane dwie noce w Page, ale nie bardzo się nam uśmiecha kolejna noc w aucie, szczególnie, że następny nocleg na lotnisku, bo o 5 rano wylatujemy z Las Vegas do Meksyku. Wysyłamy więc Danę uzbrojoną w kartę telefoniczną oraz wszystkie możliwe numery telefonów do budki telefonicznej i przykazujemy nie wracać bez noclegu. Po pół godziny dzwonienia w końcu znajduje się jeden pokój w hotelu (jest 8 rano, a już wszystko zajęte!) ale w życiu się nie przyznam, ile kosztował

Pakujemy wysuszone już ręczniki (czasem temperatura 40 stopni ma pozytywne strony), wyrzucamy resztki pizzy, i jedziemy do Vermillion Cliff Park. To jeden z najmniej zagospodarowanych parków, w zasadzie brak asfaltu, a oferuje naprawdę wiele. Zatrzymujemy się przy informacji , pani rangerka poleca jeden z kanionów, trzeba dojechać szutrem 9 km, ale podobno „high clearance vehicle” nie jest potrzebny. No to jedziemy. Droga świetna, kurzy się strasznie, ani żywej duszy dookoła. Kieruje Gośka, więc jedziemy spokojnie i zachowawczo. Ale z powrotem za kółkiem siądzie Dana

Przejeżdżamy kilka wyschniętych strumyków (w czasie deszczu drogę zamykają) i lokujemy się na parkingu w środku niczego. Dalej już na pieszo, korytem wyschniętej rzeki. Wrażenia niesamowite, szczególnie, że z rzadka mijamy jakiegoś człowieka i można się w końcu poczuć sam na sam z przyrodą. Dookoła jak zwykle czerwone piaskowce i pustynna roślinność.
IMGP2649a.jpg
IMGP2651a.jpg
Podczas takich pieszych wędrówek z upału kręci się w głowie, a woda w zasadzie przepływa przez organizm. Wlew doustny, wypływ skórny. Każdy inny termin byłby zapewne korzystniejszy dla naszej podróży, ale ja się nawet cieszę. Mogę tę pustynną Arizonę poczuć maksymalnie, do granicy bólu. Na wiosnę czy jesień wszystko byłoby takie …lajtowe?
Do tego niesamowita cisza. Odłączam się od reszty i nie ma dookoła nikogo. Ani świergotu ptaków, szumu drzew, nawet świerszczy. Wszystko czeka na wieczór, na koniec skwaru. Można usłyszeć bicie własnego serca.
IMGP2654a.jpg
Po jakiejś godzinie marszu dochodzimy do kanionu skalnego o szerokości mniej więcej 1 metra. Nie byłoby tu fajnie być w czasie ulewy, woda pewnie podnosi się do wysokości kilku metrów. W kanionie widzimy bajecznie kolorowe warstwowania piaskowców oraz mnóstwo jaszczurek chowających się w cieniu. Znowu pusto i niesamowicie cicho.
IMGP2661a.jpg
IMGP2665a.jpg
IMGP2669a.jpg
Bardzo nie chciało się opuszczać tego milutko chłodnego miejsca. Fajny był efekt, jak wstałam. Piaskowiec zrobił się mokry od moich spoconych pleców

Wracamy tym samym korytem rzeki, tym razem oczywiście pod górę. Ostatnie poty z nas odchodzą… A pod naszym autem jakieś zwierzątko korzysta z cienia