lamer miesiąca
Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Wa-wa
Posty: 683
Motocykl: RD07
Online: 1 miesiąc 6 dni 21 min 23 s
|
Peru to ogromny kraj. Po porażce na Cotopaxi ja nie mogłem poradzić sobie z przeziębieniem a Ulka czuła się rozbita psychicznie. Chociaż obraliśmy drogę na południe to na szczęście przypomniała sobie o pewnej mocnej medycynie leczącej dzuszę i ciało, którą pozyskuje się z rosnącego jedynie w dzungli amazońskiej pnącza o nazwie Ayahuasca. Chciałem tu napisać dając wyraz swojej początkowej nieufności, że jest to medycyna mocniejsza od wódki zmieszanej ze spirytusem ale z czasem nabrałem dla niej szacunku. Ale po kolei. Peru to ogromny kraj, cztery dni zajeło nam dojechanie z wybrzeża pacyfiku do peruwiańskiej dzungli. Kolejne trzy musieliśmy płynąć statkiem żeby dostać się Amazonką do Iquitos, największego ponoć na świecie miasta niedostępnego lądem.
Pierwszego dnia przemierzaliśmy pustynię Sechura. Drugiego dnia musieliśmy zmierzyć się z Andami. Potem już tylko dwa dni przez dzunglę i już byliśmy w Yurimaguas. Stamtąd złapaliśmy statek do Iquitos. Stołowaliśmy się oczywiście w przydrożnych knajpach gdzie jak w całej ameryce łacińskiej króluje kurczak. Trzeba przyznać, że jedyna droga w tej części Peru jest w bardzo dobrym stanie i w ciągłej przebudowie. Tłumaczą to cysterny wiązące bezustannie ropę z dzungli w głąb kraju.
01.JPG
02.JPG
03.JPG
04.JPG
04a.jpg
05.JPG
06.JPG
Na naszym statku płynęły wszystkie potrzebne w Iquitos towary. Na dolnym pokładzie wieźliśmy więć liczne pogłowie bydła, sprzęt budowlany, sól, cukier, platany i co tam jeszcze można sobie wyobrazić. Na górnych dwóch pokładach podróżowali w swoich hamakach jak nam się wydawało, przesadnie stłoczeni ludzie. Woda w rzece zmienia podobno poziom o około 10 metrów w zależności od pory deszczowej lub suchej. My płyniemy w porze suchej, woda jest niska, statek przeładowany, więc jakżeby inaczej po pół dnia podróży osiadliśmy na mieliźnie. Nie pomogła barka-cysterna, uwolnił nas dopiero po zmroku inny statek transportowy.
07.jpg08.JPG
09.JPG
10.JPG
11.JPG
12.JPG
13.JPG
W drodze do Iquitos poznaliśmy trzech dzielnych Argentyńczyków, którzy podróżują rowerami od 8 miesięcy w przeciwnym do naszego kierunku. KTM nie wygląda już jak kiedyś, łańcuch ciągnie się po ziemi i wkręca w szprychy, kończą się klocki hamulcowe, subframe wykazuje oznaki deformacji nie wspominając o innych pomniejszych problemach. Idea sprzedania go w Argentynie za godziwie pieniądze, umożliwiające powrót do kraju staje się więc coraz mniej realna. Trochę z nudów i szukając pomysłu na powrót korzystamy więc ze sprytu Argentyńczyków, którzy utrzymują się ze sprzedaży sztuki. Powstają opaski na rękę w jedynie słusznych kolorach w cenie 15PLN (-10% na cele statutowe forum) .
14.JPG
15.JPG
16.JPG
Po trzech dniach w amazońskim upale zaczyna padać bydło, a na ludzi pada blady strach. Wycieńczenie to czy zaraza? Na szczęście my możemy ewakuować się pół dnia rejsu wcześniej w miejscowości Nauta. Stąd prowadzi odcięta od świata, 100km droga przez dzunglę do Iquitos. Rzeka jak wspominałem zmienia poziom znacznie i nikt sie nie przejmuje naprawą nabrzeża, wyładunek i załadunek czegokolwiek jest więc karkołomny. Aby wydostać się na brzeg musieliśmy opłacić kilku osiłków którzy przaktycznie wynieśli motor na ląd. W dzungli łatwo przejechać węża.
17.JPG
18.JPG
19.JPG
Samo Iquitos okazało się dla mnie miastem nieciekawym, lata świetności ma dawno za sobą, tak jak jak jego wizytówka - rdzewiejący dom ze stali projektu tego Eiflla. Jedynie ciekawą choć niebezpieczną okolicą jest dzielnica biedoty - Belen. Wybraliśmy się tam w obstawie dwóch skromnie opłaconych osiłków. Żałuję, że nie mogliśmy tam być gdy poziom wody jest wysoki i sięga mieszkań stojących na palach do których można się dostać wówczas jedynie łódką. Teraz wszystko jest suche i zmiemię pokrywa spora warstwa śmieci czekających aż woda się podniesie. W bliskim sąsiedztwie Belen, na skarpie znajduje się lokalne targowisko gdzie można dostać między innymi świeżego żółwia, buty z opon samochodowych czy magiczne napoje tj. LPM (Levanta Pajaro Muerto = Podnosi Martwego Ptaka). Zjedlismy tam robaka i trzeba było go czymś zalać.
20.JPG
21.JPG
22.JPG
23.JPG
24.JPG
25.JPG
26.JPG
27.JPG
28.JPG
29.JPG
30.JPG
31.JPG
40.JPG
41.JPG
42.JPG
Iquitos to miasto bardzo turystyczne i obok wycieczek do dzungli, których nasz budżet nie przewidywał (około 150$), na każdym rogu znajdzie się przewodnik oferujący ceremonię picia Ayahuaski. Wybór więc nie jest łatwy ale po kilkudiowym rekonesansie zdecydowaliśmy udać się do certyfikowanego szamana, który wszystko załatwia na miejscu bez konieczności drogiego wyjazdu do dzungli. Niestety szaman w krzyżowym ogniu pytań zaczął troszkę mataczyć, w końcu powiedział że jest lekarzem, aż wreszcie się wkurwił i kazał na dowidzenia zapłacić sobie za papierosy wypalone w trakcie wizyty. Wyszliśmy niezapłaciwszy całkiem rozczarowani. Trudno znaleźć przyzwoitego szamana w Iquitos. Z taką konstatacją i smutkiem postanowiliśmy opuścić to miasto. Nazajutrz udaliśmy się do portu, wjechałem po wąskiej desce na statek, tym razem tylko z jednym pokładem dla pasażerów (co wydawało się nam korzystne), rozwiesiliśmy hamaki i czekaliśmy cierpliwie na start. Tym razem mieliśmy płynąć do miejscowości Pucallpa. Po trzech godzinach od planowanego odpłynięcia przyszedł kapitan i oznajmił grzecznie wszystkim pasażerom których uzbierała się może setka, że odpływamy jutro o tej samej porze. Zupełnie nikt oprócz nas się tym nie przejął, wszyscy poszliśmy spać czekając rzeczonego jutra.
43.jpg
44.JPG
45.JPG
45a.JPG
46.jpg
Następnego dnia pokręciliśmy się znowu trochę po mieście, po raz kolejny pożegnaliśmy argentyńczyków, odwiedziliśmy dzielnicę przez którą płynie rzeka ścieków odprowadzanych z miasta i znowu udaliśmy się do portu. Tym razem jednak nie łatwo było tam się dostać bo droga zamknięta. Gdy w końcu udało nam się przedostać przez blokadę okazało się, że przyczyną całego zamieszania jest pożar bliżniaczej do naszej jednostki pływającej. Nie wygląda to dobrze i mówi się o czterech ofiarach śmiertelnych w tym dwóch gringos. Na szczęście nasz statek odpływa - z zaledwie trzy godzinnym opóźnieniem.
47.JPG
48.JPG
49.JPG
50.JPG
Niestety dodatkowy dzień przestoju spowodował, że liczba pasażerów na jedynym pokładzie przechodzi najśmielsze pojęcie. Szacuję ją na około 400 osób. Hamaki krzyżują się ze sobą, brakuje przejścia do 'toalet' wzdłuż 'przedziału pasażerskiego', płaczą dzieci, skrzeczą małpy złapane na maskotki, gdzieś w oddali słychać ciche kwilenie kurcząt. Wszystko to przykrywa głośne dudnienie silnika, dzwonienie blachy i telepanie się okien. Ludzie wyglądają jakby wszyscy mieli parkinsona. Na szczęście przypomniała się nam zbawienna rada Lupusa, wzieliśmy pod pachę namiot i poszliśmy go rozbić na blaszanym dachu, tuż nad całym tym jarmarkiem. Za dnia w upalnym słońcu temperatura w metalowej puszce osiągała ekstremum i nawet nie chcę wspominać jak ciekawie się to wszystko łączyło z potem i odchodami dzieci robiącymi pod siebie. Na szczęście drugiego dnia ktoś wpadł na pomysł, żeby polewać blaszany dach wodą dla obniżenia temperatury wnętrza. W cenie biletu jest też wyżywienie. W porze wydawania posiłków pod hamakami ustawia się wielka kolejka. każdy musi mieć własny garnek do którego bez względu czy to śniadanie, obiad czy kolacja ląduje porządna porcja ryżu, kawałek świeżego kurczaka (i nie było to udko albo pierś a raczej szyja lub stopa), których zapas wieziemy w klatkach pod pokładem.
51-56
51.JPG
52.JPG
53.JPG
54.JPG
55.JPG
56.JPG
Po pięciu dniach jesteśmy pół dnia drogi od Pucallpa. Statek niespodziewanie przybija do brzegu porośniętego gęstą dzunglą i zabiera cztery osoby. Dwóch argentyńczyków - biologa i psychoterapeutę i dwóch indian. Jednym z indian plemienia Shipiwo okazuje się być Alex. Jest szamanem i mieszka ze swoją indiańską społecznością w San Francisco, niedaleko Pucallpa. Zaprasza nas ze swojej iniciatywy na ceremonię picia medycyny, którą będzie prowadził z dwoma argentyńczykami. Mimo wahania po rozmowach z biologiem i psyhoterapeutą decydujemy się. Statek dopływa w końcu do celu. Jak zwykle brak jakiegokolwiek nabrzeża, a dodatkowo pokład zawalony w międzyczasie gratami tak, że choć niewiele brakuje, nie mogę przejechać między skrzyniami. Już zebrała się grupa tragarzy chętnych do pomocy ale oczywiście nie za darmo. Chcą nas trochę naciągnąć więc nie zgadzam się na pomoc, czekam, blokuję wyjazd, przecież to nie ja postawiłem tam te cholerne skrzynie. Po jakiejś godzinie w końcu zgadzają się przesunąc pudło za butelkę wody gazowanej. Ok. Przejeżdzam między skrzyniami, jakby nigdy nic wjeżdzam na wąską deskę przerzuconą między pokładem a lądem za którą zaczyna się stromy, ziemny podjazd po lewej stronie deski. Kat co tu kryć nigdy niezbyt wyrywny nagle dostaje mocy (chyba się wyleżał przez te parę dni pod pokładem), staje dęba na podjeździe i oczywiście wycinam popisowego kanara. Wszyscy nagle się zlatują, żeby mnie pozbierać ale ja honorowo dziękuję. Ten który najbardziej zabiegał wcześniej o kase mówi, że nie ma na imię pieniądze, podnosi i wypycha motor na górę. Odjeźdzamy do San Francisco. Tam Alex przygotowuje 'świątynię', o 9 w nocy zbieramy się, przychodzi jego stara matka i brat którzy będą śpiewać do rana, każdy zajmuje swoje legowisko, Alex przebrany w szamańskie szaty modli się o pomyślny przebieg ceremonii, rozdaje skręty z tytoniu, miski na rzygi, rozpala kadzidła, nalewa ciemnobrązową gęstą ciecz do małego naczynia i podaje każdemu po kolei... Zasnąłem o godzinie może 5 rano, obudziłem się trochę innym człowiekiem. Tego dnia wzieliśmy udział w procesie przygotowywania wywaru z pnącza.
57.JPG
58.JPG
59.JPG
60.JPG
61.JPG
62.JPG
63.JPG
__________________
Życie jest podróżą.
|