Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25.09.2011, 22:59   #23
jagna
 
jagna's Avatar


Zarejestrowany: Nov 2010
Miasto: Z.Góra
Posty: 1,783
Motocykl: BMW F700GS, DR 350
jagna jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 20 godz 7 min 10 s
Domyślnie

Rano budzimy się w superdomkach produkcji wczesny Ceauşescu, robimy ciepłą kawkę i ruszamy dalej.
Nie ma jak kilkanaście km szutrów na dzień dobry

Kurzy się straszliwie, jedziemy pod słońce, więc momentami nie widać nic.



Objeżdżamy dookoła jezioro Vidraru, na moście pamiątkowa fotka pod słońce:



a tu samo jezioro:



Jestem już fachowo brudna:



Ostatnie km szutru i wyjeżdżamy tunelem na tamę jeziora Vidraru, wracając na transfogaraską:



Po cholerę ten napis?



Ale samo jezioro ładne:



Wracamy do cywilizacji, czyli asfaltu. Jeszcze sporo ładnych (choć już nie wysokogórskich) zakrętów transfogaraskiej przed nami. Dobijamy do Curtea de Argeş, gdzie można zwiedzić ładną cerkiew metropolitarną z XVI wieku. Kolejny raz dziwi nas sam zachowania cerkwi w porównaniu do reszty Rumunii…







Z Curtea de Argeş bierzemy kurs na wschód, na Sighișoarę i w dalszej perspektywie na wąwóz Bicaz. Ale oczywiście nie ma mowy, żeby jechać cały czas głównymi drogami.
Zbaczamy więc z 73 na 730, bo jest ładny wąwóz. Droga płatna, ale nie wiem ile, bo chłopaki stawiają





A później Bliźniakowy GPS proponuje kolejny skok w bok, w drogę 730A. Jaki piękny fragment Rumunii! i jakiś bogatszy zdecydowanie… Wśród zielonych wzgórz porozrzucane domki, o pięknej architekturze i ładnie utrzymane. Coś mi to wyglądało na domki letniskowe klasy wyższej A jaki asfalt! tu już pachniało projektami unijnymi…





Tuż za wsią asfalt jak zwykle się skończył…





oczywiście za długo nie mogło być miło z tym szutrem, i pojawiło się to co kocham najbardziej: ostry zjazd w dół po kamieniach. Z nadal nie wyłączonym abs-em. Nie. Nie. I jeszcze raz nie.
Tym razem padło na Rycha. Biedaczek musiał wspiąć się na górę (było chyba ponad 30 stopni) i zjechać bmw…
Ale dalej znów było ładnie:



dojechaliśmy do biedniutkiej wsi, gdzie Rychu miał sposobność porozdawania resoraków, których miał pełne sakwy. Trafiły w odpowiednie ręce
Wracamy na nieco główniejszą drogę, nad którą od czasu do czasu pojawia się takie coś:



Do czego to? Miał być wiadukt? A może konstrukcja do wieszania „cały naród popiera swego przywódcę?”

Dojeżdżamy do miejscowości Bran, gdzie znajduje się jeden z zamków królewskich. Jak na królewski, to dość skromny, przytulny wręcz Ale warty zajrzenia. Choć tylko ½ ekipy się skusiła, druga połówka wybiera knajpę i bezalkoholowego Bergbiera





W zamku krótko opisana historia ostatnich króli rumuńskich. Spodobała mi się siostra jednego z nich, Elena bodajże. Wyszła za mąż, kilkoro dzieci, owdowiała, wyszła drugi raz za mąż, rozwiodła się, po czym została mniszką. Nie ma jak spróbować wszystkiego w życiu

W planach mamy kolejny zamek, tym razem tzw. chłopski, Rasnov, ale gdy chłopaki widzą, ile się do niego trzeba przejść pod górę, to rezygnują. A ja już tam byłam. Więc lecimy dalej, na północ, na na Sighișoarę.
Kolejny raz Bliźniakowy GPS proponuje kolejny skok w bok, mamy już późno popołudnie, więc postanawiamy na tym boku znaleźć fajne miejsce na namiot. Nad rzeczką najlepiej. Droga w bok ma numer, a jakże, i drogowskaz mówiący „wieś xxxx 9 km”. (to było chyba 131P, lub 104K)
Początek niczego sobie:





Ale potem coraz gorzej. Najpierw szuter przechodzi w dwie koleiny na polu, a potem wkracza w las, gdzie gałęzie walą prosto w pysk. Za dużego ruchu to tu chyba nie ma… W końcu stajemy przed kolejną kałużą, nieco większą. Kij zanurzony w kałuży pokazuje głębokość koło 0,5 metra, ale nie bardzo chce nam się cofać te 5 ostatnich km. Objeżdżamy błotko polem, przejeżdżamy przez rzekę, której nie ma (a nad nią chcieliśmy biwakować), jakieś wąwozy z zaschniętego błota , kolejne pola i w końcu znów mamy szuter…



Szuter zaprowadził nas do wsi:



Ucieszyło mnie to, bo wieś oznacza dojazd do cywilizacji i z reguły do wsi dochodzi jedna asfaltowa droga. Niestety ta reguła nie dotyczyła wsi Cobor…



Jesteśmy w środku Transylwanii. Do 1989 mieszkała tu głównie mniejszość niemiecka, która uciekła , kiedy tylko otwarto granice. I teraz jest, jak jest. Domy są albo opuszczone, albo zasiedlone przez Cyganów. Tak czy siak, widok niezbyt budujący…
Jest późno, a my w środku niczego. Okazuje się, że najlepsza droga, która prowadzi do Coboru, to właśnie ta, którą przyjechaliśmy…

Chłopaki rozjeżdżają się na różne strony wypatrzyć drogi na Jibert (na mapie i w GPSie oczywiście jest). W pewnym momencie z jednego z domów wychodzi Cyganka z dzieckiem i Rychu podchodzi z cukierkami, zagadując do angielsku o drogę. A Cyganka po angielsku odpowiada! Rychu jest tak zaskoczony, że zostawia im chyba z kilo cukierków. Ale odpowiedz Cyganki fajna nie jest: tak, to jest właśnie droga na Jibert i ta droga jest zła. No jak już tutejszy mówi, że jest zła, to można się spodziewać katastrofy…
Ale nie bardzo mamy inne wyjście.
Wraca Raf z rekonesansu i pada decyzja „jedziemy”
A to nasza droga na Jibert:



Widok z kokpitu Bliźniaka, droga najładniej wygląda na GPSie… 28 to temperatura niestety…



Początek nie jest zły, widać, że traktory czasem tędy jeżdżą:



tyle, że dojeżdżają tylko tu:



Jesteśmy na środku pastwiska. I co ja mam robić dalej? Zagubione Jagnię wśród owieczek





Raf rusza na poszukiwanie drogi (GPS twardo ją pokazuje), a Rychu do pasterzy, gdzie po raz drugi doznaje szoku kulturowego. Jeden z pasterzy mówi po niemiecku! I twierdzi, że tam, o tam! , pod lasem hen jest droga do Jibert. W tym samym czasie Raf spod lasu też do nas macha. Co prawda jego AT jakoś dziwnie jakby wygląda… Niższa, czy co…
No to jedziemy do Rafa pod ten las… Nawet fajnie, dziur brak, tylko drzewka trzeba wymijać...



Raf zdążył już podnieść Afrykę i mamy chwilowo wynik Rychu : Bliżniak : Raf : Jagna 2:1:1:0 . Mowa o bliższych spotkaniach maszyny z powierzchnią ziemi oczywiście…

Ale jest droga! I nawet prowadzi w tym kierunku, co trzeba! Niestety radość nie trwała długo (3:1:1:0):



Koleiny zaczęły się robić coraz fajniejsze i zakończyły się w kompletnie nieprzejezdnym błotku. Znów omijamy drogę polem (i znów oddaję bmw w dobre ręce ) i znów jesteśmy na środku niczego.



Już prawie 3 godziny, odkąd zjechaliśmy z asfaltu, a mamy może 10 km przejechanych… Mamy już dość, na szczęście na wesoło… W końcu pojawiają się ślady drogi i widać wieżę kościoła. Mamy nareszcie widoczny cel jazdy!



Jeszcze trochę jazdy po pastwiskach i zjeżdżamy do Jibert, gdzie... niemożliwe...a jednak... pod krowimi niespodziankami... był najprawdziwszy asfalt! Co prawda więcej było dziur niż asfaltu, ale jednak!



Z naszych planów biwakowo – ogniskowych nie zostało nic, dojechaliśmy po zupełnym już ciemku do głównej 13stki (po drodze wpadaliśmy w takie dziury, że byłam na 100% pewna uszkodzeń moto) i wylądowaliśmy w pierwszym z brzegu motelu.
Wieczoru nie bardzo pamiętam, ale zdaje się, że bardzo uszczuplały Bliźniakowe zapasy żołądkowej gorzkiej. A zdjęcia nie bardzo nadają się do publikacji.

Z całego dnia (który dla mnie był najtrudniejszy w całej mojej krótkiej karierze motocyklistki) najbardziej pamiętam zdanie Rafa „a myślałem, że w tych dwóch miejscach nie dasz rady”.
__________________
Grzeczne dziewczynki idą do nieba, niegrzeczne idą tam, gdzie chcą
jagna jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem