Dzień 20 422km. 16.07
Wstajemy bardzo wcześnie, by wyruszyć, gdy temperatura jeszcze będzie znośna .
Na śniadanie woda i konserwa bez chleba, bo i po co rozpychać żołądki . Jedziemy po płaskim terenie, zatrzymując się co jakiś czas na robienie zdjęć, oraz uzupełnianie płynów.
Na południu odludzie jest jeszcze większe, niż w rejonach w których poprzednio jechaliśmy . Jurty spotykamy bardzo sporadycznie, za to sporo stad wielbłądów i jak wcześniej wspomniałem samochodów też jakby więcej jeździło .
Dojeżdżamy do Dalandzadgad
W mieście robimy sobie małą przerwę . Przed wyjazdem w internecie wyszukałem informacje o muzeum, gdzie można zobaczyć skamieliny i szkielety dinozaurów. Szukamy ów muzeum
i pytamy ludzi. Nikt jednak nie potrafi nam wskazać, gdzie ono się znajduje. Na budynek muzeum trafiamy w zasadzie zupełnie przypadkiem. W środku straszna lipa. Dwa pokoje z bardzo kiepskimi eksponatami. Pewnie to co najlepsze będzie w Ułan Bator. Jeśli ktoś będzie się upierał, by szukać tego muzeum to zdecydowanie odradzam, szkoda czasu. Na ławeczce przed budynkiem rozkładamy mapę i patrzymy w którym kierunku trzeba jechać, i jaka jest odległość do Khongor Els, oraz Flaming Cliffs . Po chwili rozmowy zmieniamy trochę plany . Jedziemy w okolice kanionu Yolin Am. Początkowo jedzie się łatwo i gładko , by po kilku-kilkunastu kilometrach pobłądzić i jechać na azymut. Co jakiś czas natrafiamy na dosyć głębokie żleby, które wyryła woda spływająca z gór. Sporo trzeba było kombinować, by znaleźć miejsce w którym dało się przejechać. Po około godzinie zupełnie przypadkiem dotarliśmy do jeszcze innego kanionu, przed wejściem którego stały jurty z wystawą fotograficzną . W jednej z jurt siedziała kobieta i sprzedawała wejściówki. Oglądamy wspomniane zdjęcia kanionu i chwilę rozmawiamy z „kasjerką” . Zwiedzanie kanionu jest możliwe tylko pieszo .Nie chcemy zostawiać motocykli bez nadzoru . Decydujemy się na powrót do miasta. W sumie od wyjazdu z Dalandzadgad w stronę Yolin Am i z powrotem do miasta przejechaliśmy około 80 km. ale zabrało nam to sporo czasu. Przed samym Dalandzadgad kierujemy się na północ do Bayanzag, czyli klifów. Na miejsce docieramy przed zachodem słońca. Słoneczko pięknie oświetla klify , więc pierwsze co robimy po zejściu z motocykli to sięgamy po nasze aparaty i pstrykamy zdjęcia .
W międzyczasie odwiedza nas na motorowerze dwóch młodych Mongołów. Mówią , że znają angielski i ochoczo rozkładają jakieś przedmioty. Przedmiotami okazały się pamiątki, które chcieli nam sprzedać. Pogadać zbytnio też nie było o czym, bo angielski i owszem znali, ale tylko liczebniki
Z oferty zakupu pamiątek nie korzystamy, lecz jak zwykle ochoczo udostępniamy małym modelom (zresztą ku ich uciesze) nasze motocykle.
Miejsce do spania znajdujemy w pobliżu klifów przedzierając się przez krzaki, które przypominały trochę naszą kosodrzewinę. Picie na ochłodę, skromna kolacja i idziemy w tych ciepłych okolicznościach przyrody do namiotów na zasłużony odpoczynek.
Miejsce noclegu N44°11.688’ E103°42.241’
Dzień 21 444km. 17.07
Po porannym posiłku ruszmy w drogę. Plan mamy taki, by na skróty czyli jakimiś bocznymi dróżkami dojechać do drogi głównej, która prowadzi do Ułan Bator. W zasadzie zawsze droga na skróty okazywała się błądzeniem. Nie inaczej było i tym razem. Podtrzymując tradycję już po jakimś czasie jeździmy po górkach, wypatrując jakiejkolwiek drogi .
Błądząc trafiamy na murowane zabudowania. Cały teren ogrodzony jest siatką, i gdzieniegdzie drutem kolczastym. Robię zdjęcie Piotrowi, który pyta jakiegoś faceta w bejsbolówce o drogę. Po chwili w moją stronę biegnie gość ubrany w moro i buty woskowe. W tym momencie zrozumiałem , że jest to obiekt militarny i zaraz może wybuchnąć awantura. Będą chcieli sprawdzić mój aparat i zażądają usunięcia zdjęcia . Odwracam się i idę powoli w stronę motocykla, a żołnierz dobiega do ogrodzenia i mruczy sobie coś pod nosem. Na szczęście na tym mruczeniu się zakończyło. Grzecznie schowałem aparat i czekałem za Piotrem przy motocyklach
Ruszamy w dalszą drogę. Pomiędzy górkami wyrastającymi z płaskiego terenu na drodze trafia się sypki piach, który skutecznie spowalnia naszą jazdę. Praktycznie momentami jedziemy na pierwszym biegu, podpierając się obiema nogami, wyrzucając z tyłu spod opony pióropusz piachu .
Po kilkudziesięciu metrach takiego kopania i kurczowego trzymania kierownicy ręce domagają się odpoczynku. Z miejscem na odpoczynek w całej Mongolii absolutnie żadnego problemu nie ma. Śmiało można konsumować na środku drogi nie obawiając się, że ktoś będzie na nas trąbił albo, że za chwile pojawi się radiowóz z którego wyskoczy pan z kwitkiem do zapłaty. Krótko mówiąc pełen luz
W porze obiadowej zatrzymujemy się w knajpce, w której jedliśmy jadąc w pierwszą stronę. Jest tu czysto i schludnie, jak na mongolskie warunki. W wejściu stoi wielofunkcyjne urządzenie, którego jeszcze nigdy nigdzie nie widziałem. Może ”Amica” powinna rozważyć wprowadzenie czegoś takiego do produkcji ? Hit murowany .
W Miejscowości Mandalgovi, tuż przed wjazdem na stację benzynową gaśnie Potra KTM. Gdzieś „uciekły prądy”. Motocykla nie można odpalić. Piotr pcha maszynę na teren stacji
i zaczyna się szukanie przyczyny. Przez chwilę rozważamy pomysł załadowania motocykla na ciężarówkę i odtransportowania go do Ułan Bator. W przeciwieństwie do wielu ludzi z tego forum ja wszystko potrafię zepsuć , a mało naprawić . Mechanik ze mnie jest żaden . Przypominam sobie jednak , że podobne objawy kiedyś już miałem w dwóch motocyklach . Stawiam nieśmiało diagnozę. Padł akumulator. Diagnoza zostaje potwierdzona w momencie, gdy silnik bez problemu odpalił na podłączonym akumulatorze, który udostępnili nam tankujący na stacji Mongołowie . Jadąc jakiś czas temu do sklepu spożywczego po napoje mijałem po drodze sklep motoryzacyjny. Dosiadam Afryki i pędzę zobaczyć co mogą nam zaoferować. Sklep jest niestety zamknięty, ale szybko tubylcy dają mi namiary na inny sklep i zapewniają , iż tam na pewno kupię baterię. Akumulatory faktycznie mieli, jednak były to egzemplarze do chińskich jednośladów o małej pojemności i zapewne z małym prądem rozruchowym. No cóż! Na bezrybiu i rak ryba . Biorę co jest i wracam do Piotra. Na stacji oprócz Piotra jest też chłopak, który mówi po angielsku i proponuje nam swoją pomoc. Oświadcza , że jest policjantem pokazując swoją odznakę. Szybko stwierdzamy, że zakupiony akumulator się nie sprawdzi, gdyż jest jednak za mały. Siadam powtórnie na motocykl i z „ panem władzą” jedziemy w poszukiwaniu innej baterii. Jazda z policjantem bez kasków po mieście … bezcenna
. Akumulator kupujemy za 30 USD, zdajemy w sklepie ten mniejszy, który był zakupiony jako pierwszy i jedziemy podłączyć do KTM-a. Piotr przekręca kluczyk w stacyjce, wciska przycisk startera i …..dupa blada. Akumulator choć gabarytami i pojemnością podobny od tego który padł, to ma zbyt mały prąd rozruchowy. Posiłkujemy się ponownie akumulatorem z samochodu, który akurat zatrzymał się przy stacji benzynowej. Motocykl odpala bez problemu . Postanawiamy, że pojedziemy dalej. Nie wiadomo ile czasu akumulator stał już w sklepie . Może podładuje się w czasie jazdy i będzie lepiej kręcił rozrusznikiem . W ramach wdzięczności Piotr w prezencie daje naszemu pomocnikowi z policji nóż myśliwski. Robimy pamiątkowe zdjęcie i wracamy na drogę do Ułan Bator.

Dzisiaj jedziemy, aż do zmierzchu. Miejsce do spania znajdujemy oddalając się od drogi głównej. Szybka kolacja i z pytaniem w głowie „ czy jutro rano odpali?” Kładziemy się spać.
Miejsce noclegu N46°33.078’ E106°32.141’
Dzień 22 255km. 18.07
Rano otrzymujemy odpowiedź na pytanie, które sobie zadaliśmy poprzedniego wieczoru. Akumulator odmawia współpracy i nie chce się na tyle wysilić, by silnik zawarczał. Robimy szybką akcję, czyli wypinam akumulator z Afryki, użyczam prądu na rozruch i już po chwili śmigamy do Roberta, który czeka na nas koło Ułan Bator. Na miejscu dopakowujemy rzeczy, które zostawiliśmy przed wyjazdem na Gobi i jedziemy ponownie na nocleg do Oasis Gasthouse.
Spotykamy tu Austriaków i Holendra, których poznaliśmy krótko po wypadku Roberta. Pytają o stan zdrowia Roberta i są ciekawi, czy potwierdziła się diagnoza na temat złamań. Odpowiadamy, że tak . Są złamane, piąte i szóste żebro, oraz obojczyk. Na wieść o tym jeden z nich ściąga czapkę z głowy i kłania się w pas przed naszym twardzielem. Po obiedzie wyruszamy na miasto, by poszukać mocniejszego akumulatora. Taksówkarz wozi nas jakimiś pokątnymi ulicami po uboższej części Ułan Bator naciągając koszty .
Efekt naszego szukania jest mierny . Nawet w centrum nie mogliśmy znaleźć akumulatora, który „byłby godny” zamontowania do KTM-a . Wieczorem jemy kolację, popijając schłodzonym piwkiem, a następnie udajemy się na spoczynek do naszej jurty .
Koniec wyprawy po dzikich mongolskich drogach trzeba jakoś uczcić. W kieszeni kurtki miałem małą niespodziankę
Konsumujemy w małym rozcieńczeniu już naprawdę ostatnią flaszkę. Jest to „Spirytus Lubelski „ Butelka przetrwała kilka wywrotek i przejechała z nami szmat drogi.
Tym lepiej smakuje !!! ( może Polmos Lubin zasponsoruje nam następną wyprawę
J ).
Miejsce spania ( namiary na Oasis ) N47°54.639’ E106°58.900’
Dzień 23 331km. 19.07
Dzisiaj pobudka trochę później, niż w dniach poprzednich, gdzie noclegi spędzaliśmy pod namiotem. Rano pyszne śniadanie …
…. a po śniadaniu niezłomnie kontynuujemy poszukiwanie akumulatora. W planie mamy też zrobić drobne zakupy pamiątek, oraz odwiedzić Muzeum Historii Naturalnej, które przy okazji ostatniej wizyty w stolicy było już zamknięte .Trafiamy do kolejnych miejsc, w których Piotr tłumaczy dokładnie, co chce kupić. Problem polega na tym, że nawet jeśli akumulator jest podobnych gabarytów i podobny pojemnościowo to nigdzie nie ma napisane, jaki jest prąd rozruchowy .
W jednym z miejsc na trasie naszych poszukiwań spotykamy Niemców, których mieliśmy okazję poznać kilka dni wcześniej przed Harhorin. Mają problem z BMW. Ich motocykle mają zaledwie kilka tysięcy kilometrów przebiegu , gdyż zakupili nowe maszyny przed wyjazdem do Mongolii. Problemem jest łożysko w tylnym kole , które jak się po kilku godzinach okaże mieli szczęście znaleźć i zamontować przeklinając przy tym konstruktorów motocykla. My niestety szczęścia w szukaniu baterii do KTM-a nie mieliśmy i poszukiwania spełzły na niczym .
Na pocieszenie idziemy odwiedzić wspomniane muzeum. Mnóstwo w nim wypchanej zwierzyny i ptaków. Dla mnie najciekawsze było miejsce, gdzie nie wolno było robić zdjęć, czyli galeria z kośćmi, oraz skamielinami zwierząt prehistorycznych .
Następnym punktem programu jest zakup pamiątek. Ciężko było wybrać coś ładnego, a za razem oryginalnego i w przyzwoitej cenie. Mnóstwo chińskiej tandety. Chodzę od sklepu do sklepu, a chłopaki czekają na mnie pewnie lekko zniecierpliwieni. W końcu kupuję kilka upatrzonych rzeczy i wracamy do naszej jurty, by zjeść obiad. Po obiedzie rozpoczynamy pakowanie motocykli na podróż powrotną. Rozliczamy się z właścicielką Oasis, krótkie goodbye do pozostałych gości i kierujemy się w stronę granicy z Rosją .
Robert:
Spacerując po ścisłym centrum stolicy staraliśmy się zakupić pamiątki. Nie było to zadanie łatwe. Jedne dyskryminowały rozmiary, inne kruchość, nieodporność na zamoczenie a jeszcze inne cena. Mistrzem zakupów okazał się Sebastian kupujący niezliczone ilości drobiazgów dla każdego ze swojej rodziny. Upał dawał się we znaki, ale po kilku godzinach wszyscy byliśmy posiadaczami pięknych pamiątek i prezentów. Nie było łatwo, ale w Mongolii nic nie jest łatwe. ehehehh
Jazda po UlanBataar (tłum. czerwony bohater) dostarcza niesamowitych wrażeń. Meksyk!!! Dziury na pół koła, brak włazów studzienek, ludzie pojawiający się na jezdni nie wiadomo skąd i samochody jadące bez żadnych zasad. Jak się dowiedzieliśmy, połowa kierowców nigdy nie miała prawa jazdy! ( tak nam tłumaczył Bold ). Nim wyjechaliśmy potrafiłem już za pomocą sygnału zmienić tor jazdy autobusu miejskiego. Przez kawałek jego młody kierowca ścigał się ze mną nie zwracając uwagi na to co się dzieje z jego pasażerami….
W pewnym momencie zaobserwowałem, że jadący przede mną Sebastian w niektórych momentach jakoś dziwnie jedzie. Coś jakby się chwiał, na małej prędkości poruszał kierownicą na boki. Pytam go przez interkom- „co się dzieje?”. Odpowiedź przeszła najśmielsze oczekiwania. Otóż nasz kreatywny kolega tak rozganiał na boki mongolskie samochody, których kierowcy widząc chwiejącego się motocyklistę odsuwali się na boki.
Prawdziwą oazą – zresztą zgodnie z nazwą Oazis – w tym szalonym mieście był nasz camping jurtowy prowadzony przez Austriaków. Panowały tam zupełnie inne zasady niż po drugiej stronie ogrodzenia. Wszystko stało zaparkowane bezpiecznie. Panowała przyjazna atmosfera. Bardzo zaskoczyło mnie otrzymanie przy zameldowaniu kuponów, w których sami wpisywaliśmy w odpowiedniej tabeli, ile jakich produktów sobie wzięliśmy z półki. Nikt nie kontrolował, ile piw wzięliśmy z lodówki, ile pocztówek ze stojaka, ile porcji obiadowych. Zaufanie do klienta…… Naprawdę oaza i inny świat.
Bardzo spodobały się nam dwa szwajcarskie motocykle B.S.A. z 1936 roku, które przyjechały z Zurichu na kołach. Były naprawdę w świetnym stanie. Przy nas ładowano je do drewnianych skrzyń, aby mogły już spokojniej odbyć drogę powrotną.
Sebastian:
Ostatni raz przejeżdżając Ułan Bator możemy swobodnie i dosyć często korzystać z klaksonu utożsamiając się z pozostałymi użytkownikami dróg. Przy wyjeździe z miasta mijamy punkty poboru opłat zamykane szlabanami, poczym asfaltem jedziemy przed siebie na przejście w Kyakhta. Kilkanaście kilometrów za Ułan Bator bardzo mało brakowało, a zaliczyłbym sporego „dzwona”. Drogę asfaltową przeciął samochód osobowy, w którym kierowca kompletnie nie patrzył, czy coś nadjeżdża z boku na głównej drodze. Awaryjne hamowanie, a na kostkach … jadę, jak na lodzie. Robert wspominał tylko, że widział końcówkę tej akcji. Zostawiłem dwa długie ślady na szerokość rozłożonych rąk. Kierowca samochodu zauważył mnie już stojącego na drodze dopiero, jak zjechał kilka metrów na pobocze. Puściłem w jego stronę „wiązankę”, ale on jakby nigdy nic pokazał mi tylko gest, że nic nie słyszy, przykładając dłoń do ucha. Zagotowało się we mnie strasznie i zamiast dalej wrzeszczeć pokazałem jemu gest międzynarodowy, który z pewnością zrozumiał. Rozładowując tym gestem moją złość ruszam dalej. Jadąc i podziwiając widoki dochodzę do wniosku, że owszem można powiedzieć- byłem w Mongolii, jadąc od strony Rosji asfaltem do Ułan Bator i wracając tą samą drogą do Rosji. Dla mnie ta prawdziwa dzika Mongolia jest tam, gdzie asfalt się kończy. Myślę, że większość ludzi właśnie po to tutaj przyjeżdża. Granicę zamykają o godzinie 19-tej, zatem spania szukamy jakieś 50 km. przed granicą. Na kolacje zupka chińska, napoje chłodzące i kładziemy się grzecznie w swoje śpiwory .
Śpimy tutaj N50°02.520’ E106°13.264
CDN..............