Tak sobie piszę tą relację, czytam przy okazji inne

, widzę czyjeś problemy z mobingiem, a rano wracam do roboty, gdzie atmosfera też nie jest zbyt orzeźwiająca.

Za oknem zima się zbliża...ale bym chciał się znowu urwać na parę tygodni z tego syfu i pojechać się poszwędać na wiernej, nie marudzącej

...
No więc tak stoję sobie po środku lasu, na szczycie góry, a nawi pokazuje mnie pośrodku jasnej plamy przeciętej cienką kreską, która to rozdziela dwa państwa. Jakie to proste. W rzeczywistości nic nie widać, nie ma zasieków, szlabanów, budek, znaków. Nic, poprostu las i dwie koleiny idące dalej, głębiej w naturę...
I znowu jestem w podobnej sytuacji. Stoję sobie na granicy bośniackiej i zastanawiam się czy jechać dalej.

Hmmmm...jestem sam, nawi pokazuje wielką nicość, mapa coś tam ma, ale skala nie za bogata. Aaaaa co tam, jadziem dalej, przecież nie będę wracał po śladach.

Przekraczam na dziko granice i zastanawiam się co mnie czeka po drugiej stronie. Przecież w Mratinje mówili, że "dróżka jest spoko, osobówką jeżdżą...".
Droga robi się leśną ścieżką, coś tamtędy jeździ, ale rzadko. Jak osobówką tędy jadą to pełen szacun,

może przegapiłem jakiś zjazd, bo tutaj to najmarniej Ładą, ale Nivą.

Po chwili mam krzyżówkę ("na rozjeździe w lewo"), więc skręcam w lewo, mimo, że ścieżka tam jakby mniej wyraźna. Ujeżdżam kawałek, okolica robi się przeorana przez zrywkę, ale ścieżka wiedzie dalej. Już mi coś nie bardzo pasuję, ale próbuję jechać dalej. Wyjeżdżam z zakrętu a tu stroooomy podjazd, jadę koleiną i zawrócić będzie ciężko. Więc szybka djecezja: wstawaj na podnóżkach i łycha. Jak pomyślałem tak zrobiłem i napieram na podjazd. Ale miałem pietra

, jakby cokolwiek nie wyszło: wysmarkało by mnie na wyboju, tył się ślizgnął za bardzo, cokolwiek, to leże i kwiczę.

Napieram, gazu nie puszczam, koło mieli, ale się udało. Jestem na górze. Podjazd nie był długi, ale skubany stromy i ostry. Teraz już wiem na pewno, że to nie jest TA droga. Na górze nawracam spokojnie, więc teraz trzeba jeszcze zjechać.

Jakoś z dołu było to mniej stresujące i nie było czasu się wahać.

Zjeżdżam powoli, metodą na człapaka, zapierając się stopami o wystające korzenie, kamienie, cosięda. Grubo, a pion taki, że motór jedzie nawet na zablokowanych kołach.

Dobrze, że jest w miarę sucho.

No dobra, zgrzałem się, krew pulsuje w skroniach, jest enduro, nareszcie.
Wracam na krzyżówkę i jadę w drugą stronę. Od razu lepiej. Zwykła leśna dróżka, dwie koleiny przez las, ale już uczęszczane bardziej. Nawi pokazuje kierunek mało zgodny z destynacją, ale spoko, pewnie się trochę trzeba będzie pokręcić po tych górkach, zanim dotrę do syfilizacji. Jadę sobie, fajnie jest, widzę dużą kałuże, to se myślę, że przejadę drugą koleiną, bo przecież w kałuży może być glina, błoto czy inny zdradziecki syf, a po co mnie to.

Odbijam w lewo....... i jak jebnąłem na glebę to aż mnie przytłumiło na chwilę.

Tak się wyluzowałem, tą lepszą drogą, że popełniam błąd jak gówniarz, co to na motórze nie jeździł w offie.

Nie zauważyłem, że między koleinami jest garb zarośnięty runem, a ja go atakowałem pod ostrym kątem, na szosowych gumach i do tego nieświadomie. Stupido...

Zebrałem się z błotka w którym to wylądowałem, afra leży w poprzek drogi, wbita trochę w ziemną bandę, ubłocony jestem nieźle, podobnie jak pół motóra i mego dobytku. Stupido...jak świeżak.

Szybki rachunek sumienia: dwie nogi, działają, dwie ręce, działają, głowa na karku (chociaż nie wiem czy działa

). Motór do pionu, wydłubuję trawę i inne "uszlachetniacze", odpalam, jest dobrze.

Kciuk pobolewa, ale obrażeń nie widać.
Stupidoooo...