Dzień 4 (Novodnistrovsk, Bałta)
Rano z ciekawością wyłazimy z namiotu by sprawdzić jak to miejsce wygląda za dnia. Betonowe obory, częściowo pozbawione dachów rozpadają się ustępując miejsca roślinności. W koło walają się mniejsze lub większe kawałki śmieci, szkło i gruz zgrzytają pod butami. W tych pięknych okolicznościach przyrody, zabieramy się za śniadanie. Luki ma świetny niemiecki prymus, który niestety bardzo nie lubi ukraińskiej benzyny - zatyka się bydlak każdego dnia. Zanim łykniemy poranną kawę, trzeba zabawić się w lekarza: Luki w chirurgicznych rękawiczkach robi szybką wiwisekcję prymusowi (wiem, wiem - można to robić gołymi łapami, tylko spróbuj potem odmyć łapy z tej sadzy).
Dziś nic nie zwiedzamy. Czeka nas głównie jazda w kierunku ujścia Dniestru do morza. Za cel pośredni obieramy
Novodnistrovsk, ale docelowo chcemy dotrzeć w okolice Mikołajewa. Jedziemy kilka, kilkanaście kilometrów od północnej granicy Mołdawii, mniej więcej wzdłuż Dniestru. Drogi momentami są lepsze, ale po chwili wracają do standardowej jakości. Okolice jest ładna, ale niezbyt gęsto zamieszkana. Miasteczko Novodnistrovsk powstało w 1973 przy okazji budowy zapory, jest kilka bloków i jakaś większa fabryka ale całość robi przygnębiające wrażenie. Za miastem, w dole na Dniestrze stoi duża zapora z elektrownią wodną. Widoki fajne, ale niestety okolice tamy są mocno zrujnowane przemysłowo a wjazdu na samą zaporę strzegą posterunki policji i zakaz fotografowania. Przejeżdżamy przez tamę ale nie zatrzymuję się na zdjęcia mimo że widok jest fantastyczny.
Jedyną atrakcją jaka nam pozostaje jest wyprzedzanie w tumanach kurzu starych Kamazów i unikanie co większych dziur. Jazda zygzakiem idzie mi tak sprawnie, że zapala mi się w głowie jakaś mała ostrzegawcza lampka. Przy okazji krótkiego postoju, robię parę fotek i niby od niechcenia macam przednie koło. Mistrzostwo w moich zygzakach zawdzięczam łożyskom, które dosłownie lecą sobie w kulki. Luz nie jest wielki, ale wyraźny

Nie mam zapasowych łożysk, jedyne co nam pozostaje, to jechać dalej i szukać łożysk w jakimś miasteczku.
Ponieważ większość dróg biegnie z północy na zachód, my zaś jedziemy na południowy wschód, to tego dnia mimo całkiem sporej dawki kilometrów nie przesuwamy się tak szybko w kierunku morza jak planowaliśmy. Pod wieczór docieramy do Bałty, sklep motoryzacyjny jest zamknięty, robimy szybkie zakupy na kolację i zaczynamy polowanie na jakieś miejsce spoczynku. Okolica jest pusta, Luki sprawnie wyszukuje jakąś boczną polną drogę wśród krzaczorów. Nie wygląda zachęcająco, ale już wiemy że cierpliwość w szukaniu noclegu popłaca. W nagrodę za cierpliwość i jakby w ramach rekompensaty za poprzednią noc, znajdujemy świetną polankę z widokiem na okolice. Jest sucho, nie ma komarów ani Rusłanów

Robimy przegląd spiżarni, popijamy piwo i podziwiamy zachód słońca
Dzień 5 (Shyryajev, Mikołajów)
Rano szybko zwijamy manele i łapiemy trajektorię na autostradę M5, która leci prosto do Odessy. Plan jest taki, by ograniczyć jazdę po lokalnych drogach, dociągnąć do Odessy gdzie z łożyskiem i wymianą nie będzie problemu. Szczęście nam jednak sprzyja. W Shyryajevie, w sklepie z częściami dla ciągników, mocno gestykulując dogadujemy się ze sprzedawczynią (łożysko to підшипник). Kupuje za 15 zeta dwa komplety, bo nie wiem ile wytrzymają. Udaje się nam także znaleźć mechanika, który na tyłach sklepu sprawnie je wymienia i przy okazji czyści napęd prędkościomierza. Cała operacja zajmuje nam z półtorej godziny, ale dzięki temu nie musimy wjeżdżać na autostradę, mijamy ją i łapiemy kierunek na Mikołajów.
Przez jakiś czas jedziemy fatalnymi drogami, ale im bliżej Mikołajowa tym lepsze drogi, pojawią się nawet odcinki z namalowanymi pasami - serio ! Mijamy pola słoneczników, które ciągną się dosłownie po horyzont. Część z nich, tych żółtych jeszcze dojrzewa, te które mają bardziej rdzawy kolor są już gotowe do zbioru. Po polach pomykają specjalnie kombajny do zbierania słoneczników, pierwszy raz coś takiego widzę.
Do
Mikołajowa, wjeżdżamy pod wieczór, szukamy sklepu by kupić coś na kolację. W mieście mieszka ponad 500 tys mieszkańców i jest spory ruch, wszędzie pomykają samochody. Po tych kilku dniach jazdy po pustych szosach, jazda po mieście jest nieco traumatyczna. Nie mamy ochoty na nocleg w mieście, wymykamy się więc na południe w kierunku zatoki. Z mapy wynika, że w okolicach miejscowości Lymany powinien być dobry dostęp do wody. Przejeżdżamy przez wioskę i docieramy na klifowy brzeg. Spotykamy sympatycznego starszego pana, który pokazuje gdzie można zjechać na dół i zaprasza nas do ogródka po warzywa. Grzecznie dziękujemy bo wizja popływania w wodzie kusi nas jak diabli, zjeżdżamy na dół i parkujemy tuż przy wielkiej stalowej beczce. Wieczorem, już po upragnionej kąpieli, mamy gościa. Przychodzi nasz znajomy z góry, przynosi nam arbuzy i pomidory. Rozmawiamy łamanym polsko-rosyjsko-migowym i opychamy się arbuzem. Okazuje się, że beczka (de facto cysterna) służy za składzik sprzętu dla wędkarzy, ale przemieszkuje w niej też jakiś gość. Trudno nam to sobie wyobrazić. Zastanawiamy się jak to jest być zmuszonym mieszkać w beczce: słońce=upał, deszcz=hałas. Jedyny plus jaki znajdujemy, to kuloodporne ściany

Jeśli "człowiek z beczki" wróci na noc, mamy się nie przejmować. O świcie faktycznie słychać jak "człowiek z beczki" wychodzi do pracy.
cdn.