Wstaję z rana (czyli ok. 10

), ogarniam się i wiem, że dziś ostatni dzień na obczyźnie. Tylko te cholerne światła...no ale za dnia raczej dam radę.

Mała konsultacja z Wiecznym
http://africatwin.com.pl/showthread.php?t=10277 i dalej pomysłów sensownych brak. Sprawdziłem też przy motórze co się dało i kupa, ciemność. Po paru zagiętych decyduję się jechać dalej, ewentualnie się będę tłumaczył z braku świateł, a za dnia trzeba dobić do PL. Pakuję graty, słuchawki z czymś mocniejszym pod kask i opuszczam "rozkoszny", rumuński nocleg.

Nawigacja chciała mnie uszczęśliwić na siłę trasą przez UA, ale czujnie wyłapałem jej podstęp i wklepałem trasę przez syfilizację. Nie uśmiechało mi się ponowne wbijanie do Unii i inne ukraińskie przygody.

Jedziemy typowo: RO-H-SK-PL.
Już standardowo: słońce, patelnia i skwar mi towarzyszą cały dzień. To już się nudne robi.

Lecę na Carei, czasem ktoś mryga, że nie mam świateł, ale cóż poradzić.

Po drodze dostaję jeszcze jakieś podpowiedzi od Wietsznego, ale niestety cały czas nie to. Na Węgrzech kieruję się na Nyiregyhaza, a później zahaczam o Tokaj. Można by rodzince kupić jakieś winko wzorem zeszłorocznym.

No i odsapnąć chwilę, gdyż standardowo jestem wypompowany słońcem. Tankuję na tej samej stacji co rok wcześniej (przed samym Tokajem) i robię szybkie zakupy w klimatyzowanym

sklepie. Później upychanie kolanem wina i picia do bagażu, krótki popas w cieniu i lecę dalej.
Trasa dalsza to nic cieeeekawego. Się jedzie, nic się nie dzieje (poza tym, że świateł brak

), jest gorąco, widoki już płaskie, dużo papryk i słoneczników przy drodze i tyle.
Niedługo potem jest Słowacja. Nie przepadam za tym krajem. Mandaty mają zabójcze, w zeszłym roku dopiero w SK mi zabrakło wachy, bo przez 80km przy głównej drodze na Rzeszów nie było ani jednej stacji i ogólnie jakoś tak nic ciekawego. Jadę, ludzie sporadycznie mrygają, a ja staram się pilnować w mieścinach, żeby nie mieć bliższych spotkań z panami w niebieskim. W kościach już czuję koniec przygody, ojczyzna się zbliża wielkimi krokami, już zaraz, za chwilę będę u siebie...mijam Medzilaborce i już czuję Polskę. Po chwili na mini przełęczy mijam znak Rzeczpospolita Polska. Dom?

Dojeżdżam do Radoszyc, słońce już nisko więc trzeba obmyślić co robić. Bez świateł o zmroku jechał nie będę.
Niedaleko, w Łupkowie, jest schronisko na Końcu Świata. Nie było mnie tam od lat, więc jest idealna możliwość, żeby nadrobić zaległości. Naginam na Łupków, do schroniska prowadzi fajna szutrówka. Podjeżdżam prawie pod chatę, idę się przywitać i zapytać o zgodę na postawienie motóra przy chałupce (obowiązuje zakaz używanie komórek i pojazdów spalinowych

). W chatce pustawo, jest bazowy, ojciec z synem i jakaś para. Zagadujemy się trochę, o podróżach, o wszystkim, wreszcie po swojemu można pogadać.

Fajnie jest, a później mają jeszcze dojechać dziewczyny co są na konnym obozie wędrownym.

Wstawiam afrę obok Niwy chatkowego, zajmuję dobrą miejscówkę na poddaszu i resztę wieczoru gadam z ludzikami w Bieszczadach. Jest czilałt i luzik.
100_0551.jpg
http://mapy.google.pl/maps?saddr=47....ia=1,2&t=m&z=8
Następnego dnia (sobota) udaje się na urodzinową imprezę WojtkaM72. Nie chce mi się stąd wyjeżdżać, więc zbieram się jak mucha w smole. Jest super, cicho, spokojnie i jeszcze daleko od domu.

W między czasie biorę się za światła, bo to musi być do ogarnięcia. Grzebię w kablach, szukam tego czegoś czego nie widać (czyt. prądu

). Znajduję problem, nie ma tej cholery na kostce od żarówek. No to co, trzeba go tam doprowadzić z zewnątrz.

Wyciągam kabelek z plecaka i podpinam pod skrzynkę bezpieczników (żeby było po stacyjce) i wpinam w kostkę. Sukces, jedna lampa świeci i są pozycje przód, tył.

No i gites do Wawy dojadę, a później się pomyśli (jaaaasne, jeździłem tak z 2tyg, a po małej przeróbce jeżdżę do dziś, bo nie mam kiedy pogrzebać w kablach

). Średnim popołudniem jednak się ogarniam. Po rozmowie z Leną i informacji, że cała banda i tak lata gdzieś po okolicy na motórach, a ona wozi poobijanego Ryśka po szpitalach, się nie spieszę. Lecę przez Przemyśl (po drodze są bardzo fajne serpentynki, na których objeżdżam kilka motórów

). Docieram na miejsce niedługo przed zachodem słońca, niedługo potem wpada reszta tszody wracająca z odcinka specjalnego i zaczyna się wieczorna impreza. Potem wjeżdża tort, prezent, życzenia i tak do nocy...
100_0555.jpg
W niedzielę pogoda trochę odpuszcza na patelni (jest tak z 15st

), wszyscy się pakują i dzida do domu. Jadę sam, bocznymi drogami, jakoś tak przywykłem przez ten wyjazd.

Trasa znana, znaki swoje, rejestracje też nasze, napisy rozumiem, no to chyba pozamiatane, adventure is over. Melduję się w domu pod wieczór.
Kuniec.

PS. POWROTY SĄ DO DOOOPY!!
Później skrobnę jeszcze jakieś podsumowanie tripu.