DZIEŃ VII 28.08.2011r PAUZA
Spało się super. Piętnaście metrów od nas wyjące morze. Ranek przywitał nas jak zwykle tutaj głosem z rakiety, który ma swój głęboki urok. Skąd się wziął głos z rakiety? Aby nie używać słów, które są powszechnie znane a mogły by być opacznie zrozumiane co czasem mogło by napytać nam pewnych kłopotów stosowaliśmy zamienniki, w tym wypadku meczet to rakieta, a wszędzie słyszalne modły, zresztą poprzez głośniki umieszczone na rakiecie w czterech stronach świata to oczywiście głos z rakiety. Około piątej naszego czasu (różnica w czasie to 2 godziny) wyłażę z namiotu, kurde, całe niebo pokryte ciemnymi kłębiastymi chmurami. Oj poczułem wilgoć w kościach. Usiadłem pod winogronem, zatabaczyłem i złapało mnie lenistwo, a może by tak trochę odpocząć i zostać w bajkowym ogrodzie do jutra? Many miał te same myśli więc decyzja zapadła – dzisiaj lenistwo! Można się przeprać i odpocząć a przy okazji zwiedzić okolicę i pogadać z ludźmi. Po godzinie chmury zobaczyły, że nie jedziemy i generalnie mamy je w dupie więc się rozeszły i wyszło słonysio. Znów praży więc poranna kawka i idziemy zwiedzać port rzeczny i okolicę.
152.JPG
Miasteczko wygląda jakby lata świetlne minęły bezpowrotnie jakieś 30 lat temu. Wkoło pustymi oczodołami okien straszą opuszczone domy wypoczynkowe, a zamieszkane małe domki też nie przypominają tych z Majami. Życie toczy się leniwie a ludzi prawie nie widać. Parę osób w porcie ceruje nadwątlone sieci, stateczki też małe i szarpnięte zębem czasu ale rybołówstwo to tu chyba jedyne zajęcie. Zresztą ten widok całkowicie oddaje obraz tej sennej mieściny.
156.JPG
Przechodzimy przez most. W oddali majaczy mała stacyjka benzynowa. Fajnie można zanabyć fajarki a i Efez jest na pewno. Zachodzimy na stację. W jednym pomieszczeniu jest sklepik a w drugim, chyba kasa benzynowa, siedzał pan w spodniach na kancik i białej lśniącej koszuli. Oczywiście zaszliśmy do sklepiku na co z niezadowoleniem pan coś tam zakrzyknął więc odkrzyknąłem żeby przyszedł do nas bo jak mu nie pokarzę czego chcę to nie zakuma. Coś tam zaburczał pod nosem ale przyszedł. Więc mu pokazałem, że chcę dwie paczki fajarek i cztery Efezy. Zapakował to wszystko do reklamówki powszechnie u nas zwanej zrywką. Many kulturalnie mu tłumaczy w esperanto:
- Marian, daj drugą reklamówkę bo jedna to czterech browarów nie uniesie a ładunek jest mocno cenny
Na co pan (po ubranku wnoszę, że to sam boss) mocno potrząsnął reklamówką z czterema browarkami pokazując głupim Polaczkom, że Turkisz reklamówka to nie jakieś barachło. Przy drugim szarpnięciu reklamówka zachowała się jak wszystkie reklamówki na całym świecie i browarki z wielkim hukiem wyrąbały się na wolność i dwa z nich eksplodowały przy spotkaniu z matką ziemią powodując fontannę białej piany, której znaczna część wylądowała na nienagannie wyprasowanych nogawkach i lśniących lakierkach. Many ze stoickim spokojem skomentował
- Patrz chciał Afrykanera nauczyć pakowania browara, na co wkurwiony do bólu Boss cisnął rozerwaną zrywką, zakrzyczał coś na pracownika i zniknął w czeluści stacji paliw. Po chwili przybiegł już normalnie ubrany, widać pracownik, bez mrugnięcia zapakował browarki do dwóch reklamówek i z uśmieszkiem w kąciku ust (chyba nie lubił szefa) życzył nam miłego dnia. Tak to rozbawieni rozpoczęliśmy powrotny spacerek. Słoneczko było już wysoko i knajpki wzdłuż rzecznego nabrzeża zapełniły się panami leniwie popijającymi caj. Stwierdziliśmy, że teraz przyszedł czas na błogie pławienie się w wodach Morza Czarnego. Wyszliśmy na plażę. Jak okiem sięgnąć nikogo. Fajowo, idziemy walczyć z falami. Szybko się okazało, że tutejsze fale to nie nasze bałtyckie łaskotki. Nie było też miłego piaseczku a dość gruby żwirek. Wlazłem do morza ale tylko do kolan. Pierwsza fala już nauczyła mnie respektu gdy dość mocno we nie walnęła ale druga przemieszała mnie ze żwirkiem powodując dość pokaźne obtarcie prawej dolnej kończyny i zapakowała mi do majciochów ze dwa kilo drobnych kamyczków i trzy muszelki, a wlazłem tylko po kolana.
175.JPG
Ale cóż tam, do boju. Zabawa była przednia choć stojąc nawet po kostki w wodzie potrafiło nieźle grzmotnąć o dno, ale jak przygoda to przygoda tylko to wysypywanie żwiru z gaci niezbyt miłe i tak w gębie troszkę słono. Po nierównej walce, bo w końcu jednak stwierdziliśmy, że morze wygrało idziemy poleżeć przed namiotem. Przyszedł nasz dobrodziej i poczęstował nas obiadkiem.
189.JPG
Niebo w gębie. Słony kozi ser, słodki melon, ostre zielone papryczki, i soczyste pomidory. A do tego przepyszne tureckie pieczywo. Tłumaczę mu, że u nas na obiad najchętniej to kebab, frytki i bira na co on wymownie pokazuje na mój solidnych rozmiarów brzuszek i serdecznie się śmieje. Nie ma co, ma sporo racji. Po obiadku nasz przyjaciel powiedział, że ma robotę w knajpce a mu poszliśmy na długi spacer wzdłuż brzegu. Widać na nim morską siłę bo ślady po falach wchodzą nawet około kilometra w głąb lądu. Po powrocie nasz trochę ruskojęzyczny kucharz zaprosił nas na zupkę rybną. Smak ciekawy ale nie potrafię go opisać. Po zupce spożyliśmy jeszcze parę browarków i spać. Jutro trzeba się ruszyć choć żal opuszczać ten bajkowy ogród i naszych przyjaciół ale już czułem, że przestrzeń mnie woła.
CDN....