DZIEŃ VIII 29.08.2011r 541km
Rano oczywiście budzi nas głos z rakiety. Niebo zaciągnięte. Zwijamy obóz, grzejemy Afryki, jeszcze pięć schodków i jesteśmy na drodze. Manemu przy wyjeździe strzelił wężyk od olejarki i konkretnie rzygnął olejem. Usłyszałem kilka mocnych polskich słów, na szczęście niezrozumiałych dla autoktonów, zresztą wokół nie było żywej duszy. Many niestety musiał wybebeszyć pół Afry i przez pół godziny machał kluczami ale dał radę. Ja w tym czasie żegnałem się z naszym cyplem. Przejeżdżamy przez jeszcze uśpione miasteczko i idziemy wzdłuż morza na EREGLI. Droga przepiękna. Masę winkli a po lewej przez cały czas błękit wody.
209.JPG
Odbijamy na KARABUK. Droga prowadzi przez góry, zaczynają się strome podjazdy i konkretne zjazdy. Przejeżdżamy przez masę tuneli. Najdłuższy miał 4876m długości. Nie ma co, robi wrażenie. Stwierdzam, że Turcja jest bardzo rozwinięta gospodarczo i ma wspaniałą sieć drogową. Przebijamy się przez KARABUK. Niestety trasa prowadzi przez centrum. Ruch jak to w tureckich miastach czyli krótkimi skokami naprzód, dużo trąbić i komu się uda wcisnąć ten jedzie. Już się do tego przyzwyczaiłem i coraz mniej zaczyna mi to przeszkadzać. Niestety słońce pali i pot leje się po dupie. Docieramy wreszcie do SAFRANBOLU. Naczytałem się o tym miasteczku, że piękne, że stare, że zabytki Unesco więc koniecznie chciałem zażyć nieco kultury. Miało być zwiedzanie i obcowanie z dawną architekturą a tu… A KULTURA JEGO MAĆ!!! Najpierw jakiś cholerny objazd, potem walka z tubylczą samochodową dziczą i wściekłą temperaturą a na koniec parę takich sobie domków. I to niby, że takie to super? Starówka legnicka jest podobnie ładna, a chłodniej i mniejsza zadyma uliczna. Zdegustowani, jedziemy dalej na KASTAMONU. Z szacunku do czytających nie zacytuję co Many mówił o moim pomyśle zwiedzania zabytków Unesco. Droga raz lepsza, raz gorsza. Ciekawym sposobem utwardzania tureckiego asfaltu jest wysypywanie na roztapiającą się drogę luźnego żwiru. Przejeżdżające auta swoim ciężarem wgniatają ten grys w asfalt i droga jakoś się trzyma. Niestety nawierzchnia ta bardzo zżera nasze oponki i nie chciałbym sprawdzać jak się Afra trzyma na mokrych wystających kamyczkach. Na szczęście zapomniałem co to deszcz. Droga 765 z KASTAMONU do INEBLU to czysta motocyklowa bajka. Stwierdzam, że jest piękniejsza i dziksza niż Transsofgarska. Przejazd przez wysokie góry, ostre winkle, wielkie spady i podjazdy. Mosty, wiadukty i tunele. Czasem nawierzchnia piękna a czasem wygląda jakby ją sołtys zwinął na noc a pozostawił tylko rozrzucone kamole. Małe wioseczki i miasteczka zawieszone na skale.
235.JPG
Raj motocyklowy. Byłem w niemym zachwycie widząc wieżowce strzelające w niebo wprost ze skały i na dodatek wszystkie były kolorowe. Tu nie ma szarych miast jak u nas. Nawet wielkie blokowiska są kolorowe i uśmiechnięte. Po trasie nad rowem napotykamy na białych szmatach napisy „KEBAB”. Kurde myślę sobie, wreszcie pojem prawdziwego tureckiego kebaba, który mi się marzył od dawna. Zajeżdżamy na plac, który od biedy można by nazwać parkingiem. Obok stoi rozpadająca się buda, znaczy dom, jakieś zdezelowane auto i bawiące się dzieci. Widok niezbyt zachęcający. Już mieliśmy się stamtąd zawijać gdy z chaty wyszedł mężczyzna i pozdrowił nas gestem dłoni. Odpowiedzieliśmy. Zagadnąłem KEBAB. Uśmiechnął się : Kebabi, salat? No dogadaliśmy się. Zaprowadził nas pod drzewo gdzie stał rozpadający się stół i gestem kazał czekać. Moja wygłodniała wyobraźnia już pokazywała mi talerz pełny pachnących pasków Doner Kebaba, bez frytek wprawdzie, bo mówił, że nie ma, ale z pieczywem a tureckie pyszne jest i micha salat też. Oj żołąd mi się zakręcił. Po chwili zajechała salat. Wielki talerz pokrojonych pomidorów, ogórków, zielona ostra papryczka, zielona pietruszka, cebulka mniam, mniam. Koszyk pieczywa. A pan powiedział, że kebabi już tuż, tuż. Po chwili widzę … niesie wielki dymiący talerz… stawia przed nami… o ku…..
232.JPG
… może minę miałem debilną ale sam jestem sobie winien. Przecież kebab to baranina a ja właśnie dostałem michę parującej, gotowanej baraniny. Ale co tam w końcu to mięso. I zabraliśmy się z ochotą do ogryzania baranich kości a, fakt, mięsko zacne było. Pożarliśmy, zapaliliśmy. Przyszedł pan i zapytał czy jeszcze, odparliśmy, że wystarczy i zapłacimy. Pan rzekł 50 tureckich wariatów. Zwariował!!! Ale zaraz przypomniałem sobie, że ten naród to szanuje tego, który się targuje. Zakończyło się na 10 i paczce cukierków dla dzieci (warto je wozić ze sobą). Z pełnymi brzuchami dosiadamy Afryk i naprzód. Z pełnym brzuchem droga jakby weselsza. Wpadamy do INEBOLU. Tu góra spotyka się z morzem, widok cudowny. Przejazd przez centrum czyli targowisko nawet o tak późnej porze jest dość skomplikowany i wymaga sporej cierpliwości, bo bazarowe życie nie rozumie tego przejezdnego i nie zwraca na niego uwagi – czytaj każdy lezie jak chce i ma cię głęboko a tych lezących jest naprawdę mrowie. Na szczęście znów wpadamy na nadmorską ścieżkę. Po prawej góra, po lewej skarpa, czasem 20 czasem 40 metrów przepaści i błękit morza. Pięknie ale po dziewiętnastej miejscowego czasu jest już ciemno jak w dupie ale co tam. Zresztą trzeba szukać miejsca na obóz a tutaj jedyna płaska przestrzeń to droga. Na stacjach benzynowych próbuję złapać języka na temat campingu. Oczywiście w esperanto bo tureckiego jeszcze nie pojąłem a oni w innych językach nie bardzo. Pokazują, że dalej. Na szczęście to w naszym kierunku. Docieramy do ABANA. Ciemno. Przy trasie same hotele i domy wczasowe. Lud siedzi w kafejkach, pod parasolami i się bawi. Niestety hotel to nie nasz przedział cenowy. Wchodzę do jakiejś knajpki. Na szczęście właściciel trochę kumaty po germańsku. Wychodzi ze mną przed knajpkę i pokazuje 300m prosto w lewo i ścieżką cały czas aż dojedziemy do campingu. Jedziemy. Na ścieżce sporo piachu, zresztą obok słychać morze, więc przejazd po ciemnicy dostarcza sporo emocji. Po około półtora kilometra docieramy do campingu. Jakaś zamknięta knajpka, parę drewnianych bud, stary camper, karłowate drzewka i trochę trawy. Ale życia tu nie widać. Pusto, głucho, nikogo. Wracamy niepyszni do knajpki z miłym panem. Tłumaczę mu, że tam nie ma nikogo. Wsiada do auta i pokazuje żeby jechać za nim. Wracamy na camping. Miły pan obleciał wszystko, faktycznie nikogo. Wyciągnął telefon i dryń dryń, jak się okazało do właściciela. Po około 15 minutach przyjechał właściciel. Podziękowałem miłemu knajpiarzowi. Właściciel stwierdził a i owszem możemy się rozłożyć – 40 tureckich wariatów. Kurde przegięcie.
- Many idź się targuj a ja rozkładam dom.
Wrócił Many.
- I jak?
- 35 wariatów
- Toś cholera utargował
- 35 za spanie i dołożył sześć Efesów
- No to co innego
Dodatkowo pan campingowy przytargał jeszcze stolik i dwa krzesła. No dzień się ładnie kończy a obok dyskoteka i lecą miejscowe kawałki, nawet fajny folk, a od morza niesie szum fal. Jest też prysznic. Wprawdzie woda zimna ale można obmyć kurz z jajek. Kończę piwo wsłuchany w miejscową spokojną muzykę i idę spać.
CDN....