Hola!
Powroty po takich wyjazdach są trudne. Bo choć tęskni się w końcu troszeczkę, ale też przyzwyczaiło się do bycia w podróży. Do intensywności doznań, ciągłych zmian, inności...
Jednak wrócić trzeba. Choćby po to, żeby popracować i zarobić na następną podróż…
Z jednej strony – miło spać w końcu w swoim własnym łóżku ze swoim własnym kotem.
Z drugiej – powrót do szaro-buro-deszczowo-zimnej ojczyzny…
Ale przed oczami mam takie widoczki jeszcze:
IMG_3377.jpg
A więc jestem w domu. Bogatsza o nowe doświadczenia, nowe znajomości oraz karimatę made in Chile. I oczywiście jakieś 5 kg muszli i skał.
Już wiem, co to znaczy guerilla camps i chyba to lubię.
Przekonałam się, że woda na południowej półkuli faktycznie kręci się w lewo!
Wiem, że da się wysiedzieć w samolocie 13,5 godziny obok trójki płaczących dzieci.
Da się też przeżyć 10 śniadań z rzędu, na których jest tylko tuńczyk z puszki
Można także przejechać 2000 km bez prawa jazdy, które zostało w domu.
Nie posądzałam się także o umiejętność przeżycia 16 kolejnych mocno alkoholowych wieczorów…
Podsumowanie na gorąco wyszło nam tak:
ilość uczestników: 3
kilometry: 6100
paliwo: 9,9 l/100 km
wysokość: 0 - 4442 m n.p.m.
temperatura: 3 - 30°C
alkohol: ok. 40 l białego wina, 1,5 l czerwonego, 0,5 l rumu. Jeden wieczór piliśmy też piwo…
Teraz nie zostaje nic innego jak zrobić przegląd tysięcy zdjęć i zacząć pisać relację…
Motto naszego wyjazdu w formie obrazkowej:
