Dzień 2 (7 luty)
Oj boli główka, boli…
Krzycha za to chyba plecy bolą, od mojego ciągłego kopania w plecy. Spał na piętrowym łóżku nade mną i straszliwie chrapał.

Musiałam jakoś reagować. Kopanie od dołu było najprostsze

Danę znajdujemy w łóżku obok jeszcze we wczorajszej sukience. Wersja oficjalna – „ależ nie chciałam was budzić po nocy szukaniem piżamy”. Niech i tak będzie.
Jak na taki zawszały hostel (Moai Viajero, NIE polecam), śniadanko dają całkiem, całkiem. Jajeczko, bułeczki, arbuz.
Przepakowujemy bagaże do auta, w końcu mogę się pozbyć z walizki namiotu i innych takich. Do tego na dnie ląduje zimowa kurtka i ciepłe buty. Witaj lato! Życie staje się prostsze!
Dana załatwia jeszcze milion rzeczy w sieci, jakieś przelewy, rezerwacje, obiecane roboty. A my czekamy z coraz bardziej zaciętymi minami. Jeszcze tylko tankowanie w mieście, Dana załatwia rezerwację w biurze podróży (leci później na Easter Island) i w końcu możemy RUSZYĆ W PODRÓŻ.
OFF Topic: Toczę lekką wojnę podjazdową o szutry z Krzychem, który uważa, że mamy za mało czasu i za dużo zaplanowane, i musimy z części zrezygnować. Ja najchętniej w ogóle pożegnałabym się z cywilizacją, ale niestety bardziej Krzychu ma rację. W interiorze nie istnieją W OGÓLE stacje benzynowe, a mapy totalnie nie pokazują czego można się spodziewać – czy żwiru gładkiego jak stół, czy wyboistej drogi z ostrymi kamieniami. Do tego jeszcze pogoda każe nam mocno zweryfikować plany, ale o ty później…
Pierwszy dzień jazdy na wszelki wypadek zaplanowaliśmy lajtowo. Cel: camping przy termach Valle di Colina. To jakieś 100 km na południowy wschód od Santiago. Droga wije się do góry łagodnymi serpentynami, do połowy piękny asfalt:
a później pojawia się nasz ulubiony znak/napis „Fin de pavimento” czyli koniec asfaltu. Zobaczymy go jeszcze nie raz
Nadal jedzie się lajtowo. To najlepszy rodzaj chilijskiego szutru. Średnia bezpieczna prędkość to 80-90 km/h, po prostej można szybciej.
czasem zmiana nawierzchni:
oczka nam się śmieją, bo widać już lodowce na szczytach gór. Jest gorąco, koło 30 stopni i niesamowite słońce. Jesteśmy najbardziej na południe z całej podróży, jakiś 34 stopień szerokości południowej. Czyli dzień mamy najdłuższy, ale słońce najniżej (=mamy jeszcze jakiś cień

)
No i bladzi jeszcze jesteśmy
Droga przy okazji prowadzi do jednej z niezliczonych chilijskich kopalni i czasem się kurzy za camiones:

G
Pod koniec (już za kopalnią) szuter robi się kamienisty i węższy. Tu już sobie 80 km/h nie pojeździmy:
W końcu dobijamy do Valle di Colina. To koniec doliny górskiej, wjechaliśmy na jakieś 2500 m n.p.m.
Wypływają tu gorące (jakieś 70 stopni) wody. Wapienne chyba. Przepływają przez kilka baseników, im niżej tym chłodniejsza woda:
Muszę sprawdzić skąd ta woda:
W tym na samej górze wysiedzieć się nie da, a na dnie jest ułożona wężownica do podgrzewania wody w prysznicu kampingowym
Leżymy w wodzie z widokiem na góry i lodowce, mmm…

Zanurzenie po szyję nie z wrodzonej skromności, tylko z wiatru. Wiał straszliwie i przeniklwie. Wyjście z basenu wymagało niezłego samozaparcia! Podobnie jak skorzystanie z prysznica w kampingowych baños. Pięć minut się zastanawiałam, czy stanąć na tej podłodze w klapkach, po czym przyszła Chilijka, rozebrała się, i stanęła na boso…
Krzychu mnie później pocieszał, że sól i wysokie temperatury oraz suchość klimatu nie sprzyjają rozwojowi grzybków… Oby…
Pytamy się, gdzie możemy rozbić namiot. Właściciel robi szeroki gest ramion: gdzie wam się podoba.
No to tu nam się podoba, z dala od innych:
Tylko sobie wjedziemy w taką nieco zaciszniejszą kotlinkę i będzie może ciut mniej wiało. Może.
Idziemy obejrzeć okolice.
Gospodarstwo pasterskie:
Właściciel zapewne:
zwróćcie uwagę, czego dosiada. Muły są tu bardzo popularne.
Zachodzi szybko słoneczko i robi się podejrzanie zimno:
Może ognisko poprawi nieco sytuację termalną? Tylko z czego, jak drzew brak? Kaktusy?
Ognisko + wino częściowo poprawiło atmosferę. Pierwszy raz delektujemy się południowym niebem. Znajdujemy krzyż południa. Jest niesamowita ilość gwiazd, jak to z dala od cywilizacji.
Robi się konkretnie zimno, ubieram koszulki „termokurczliwe” oraz 2 polary i zaszywam się w śpiwór. Leżę na materacu, w którym po kolei otwiera się każda z 7 komór i uchodzi powietrze, wrrr… Po chyba setnym nadmuchaniu każdej w końcu przestaje, ale postanawiam bezwzględnie kupić karimatę, której nie zdołałam zabrać z domu.
Coś koło piątej jest tak zimno, że się budzę.

Może w samochodzie jest cieplej? Śpi tam Dana, może nachuchała ociupinkę? Nagle słyszę drzwi od auta i pytanie Dany: „Aga, macie tam ciepło? Może ja też przyjdę?”