Dzień XII 02.09.2011r 273km
Rano, skoro świt słyszę kroki obok namiotu. To Aron przyszedł się z nami przywitać. Przyszedł się przywitać w iście wschodnim, serdecznym stylu, czyli dzierżąc w dłoni pół flaszeczki gorzałki
- zdrastwoj rebiata, kak noć, nu dawaj popijom
Żeby nie obrazić naszego kolegi musieliśmy do śniadania pociągnąć po dwa łyki. Pogadaliśmy, Aron popatrzył jak się zwijamy, uściskaliśmy się serdecznie i Droga Wojenna stanęła przed nami. Na początku trasa przyjemna, wspaniałe widoki, które w miarę wspinaczki zaczynają oszałamiać swoim surowym pięknem. Tutaj przyroda jest naturalna i na szczęście nie zdeptana przez ludzi, to raczej ludzie są integralną częścią przyrody.
572.JPG
Wśród gór wyrastają małe, kamienne, surowe kościółki, których korzenie sięgają początków naszej ery. Napotykamy, chyba resztkę jakiegoś kościółka a w nim majestatyczny i zadumany nad losem świata pielgrzym. Zsiadamy z Afryczek. Zapalam fajeczkę, pogadałem z pielgrzymem, życzył nam szczęścia, cykam fotkę. Ot dwoje włóczęgów.
582.JPG
Ciągniemy dalej, jest cudownie, Góry robią się ostrzejsze, większe i surowsze. Trasa pnie się coraz wyżej, jest węższa, nawierzchnia gorsza a dziury w asfalcie się kończą bo asfalt zamienia się we wspaniałą szutrowo – kamienistą drogę. Same serpentyny a Gruzini jadą, nie patrzą na boki, oni jadą więc trzeba patrzeć na nich i lepiej mieć gdzie im uciec z drogi. Oprócz Gruzinów widać też sporo Rosjan i Irańczyków. Z reguły jeżdżą różnej maści Jeepy, oczywiście ciężkie Krazy i tp ruskie maszyny. Motocyklistów nie spotkaliśmy. Winkiel za winklem i ogień do góry, czasem zapominam, że mam kufry i sporo wyprawowego sprzętu, jeden, dwa, kamienie pryskają spod opon, dziura, hampel, odkręcenie, czasem trzy, ale frajda, chce się żyć. Mitasy E-07 wspaniale spisują się na tej drodze. Czasem droga mocno się zwęża bo jej połowa wybrała wolność i zwaliła się w przepaść. Widoki przez cały czas oszałamiające. Nie wiem czy cieszyć się z jazdy, czy podziwić to co pokazuje nam natura. Zresztą, żeby nacieszyć się widokiem często się zatrzymujemy. Dojeżdżamy do wąskiego przesmyku a obok tunel. Chmm, taki trochę jakby starawy, nieużywany. Many stwierdza „ dawaj do tunelu bo jak coś będzie jechało z przeciwka to będzie problem się wyminąć”. No cóż, trochę niepewnie ale jedziemy. O cholera, dupa mi się skurczyła. Nawierzchnia z ubitej ziemi, dziury jak cholera, część dziur zamieniła się w małe jeziorka a na łeb leją się stróżki wody, no i oczywiście ciemno jak tam u murzyna. Kurde ale jazda, jak w kopalni. Na szczęście po około 600m tunel się kończy i powiem szczerze, odetchnąłem. Oczywiście po wyjechaniu okazało się, że można go było objechać. Po wyjściu z tunelu przed nami mały placyk, na którym babuszki sprzedają różne regionalne wyroby, czyli kolorowe wełniane skarpety, piękne wełniane czapki z symbolami Gruzji, zimowe baranie czapy i wiele innego regionalnego dobra.
650.jpg
Zanabyłem drogą kupna wełnianą czapeczkę, po kawałku koziego słonego sera i jakiejś wędzonej chabaniny. Wolałem nie pytać z jakiego osobnika pochodziło mięsko ale było dobrze uwędzone i fajnie się żuło, za to ser pycha. Zresztą ludzie na Kaukazie żyją bardzo biednie i po prostu chciałem dać pani zarobić. Ruszamy dalej. Przejeżdżamy przez Przełęcz Krzyżową (2385 mnpm). Góry po bokach są już bardzo ostre, widać granicę wiecznego śniegu a ich piękno jest po prostu nie do opisania. Niestety góra Kazbeg, nieczynny wulkan o wysokości 5047mnpm nie chciała nam się ukazać w całej swej okazałości bo 1/3 niestety była zasnuta chmurami. Przy zjeździe w dół droga robi się bardziej ucywilizowana, najpierw gdzie nie gdzie pojawiają się płaty asfaltu, żeby potem przerodzić się w normalną drogę. Wpadamy do KAZBEGI. Urokliwe miasteczko poniżej góry Kazbeg.
702.JPG
. Zatrzymujemy się na maleńkim ryneczku. Ze stojącej obok taxi (Lada Niva) wyskakuje miły pan i dziarsko ciśnie do nas. Przywitał się serdecznie i oczywiście pyta „ad kuda wy” . Gdy się wywiedział skąd i jak pobiegł do auta i wrócił z grubym zeszytem w kratkę. Przekartkował i znalazłszy jakąś stronę dał mi zeszyt – masz, czytaj. Jak się okazało Pan również wynajmował kwatery a w zeszycie miał wpisy, oczywiście w różnych językach, zadowolonych turystów. No powiem, że przedsiębiorczość pierwsza klasa. Przeczytałem kilka wpisów od naszych rodaków, oczywiścieWszystkie wychwalające naszego nowego kolegę, ale wyjaśniłem mu, że dzisiaj chcemy się zadekować w Tbilisi.
(Jeśli ktoś z Was planuje nocleg u podnóża Kazbegu pod przepięknym kościółkiem Tsminda Sameba niech rozglądnie się za Ładą Niva TAXI lub zapyta o miłego taksówkarza bo tutaj wszyscy go znają)
Gdy dowiedział się, że chcę nocować w Tbilisi, wyjaśnia, że ma tam znajomego, Polaka, który prowadzi hostel przy głównej ulicy RUSTAVELI AVENUE nieopodal opery Tbilisi. Dostaliśmy od niego namiar a co najważniejsze numer telefonu.
( Namiar na hostel: OPERA HOSTEL adres 6 Mitrofane Lagidze St. Tbilisi, Georgia
Tel +995 557 488 652 +995 557 949 179 mail
hostel@kaukaz.pl WWW@kaukaz.pl )
Podziękowaliśmy bardzo za tak cenną informację i ruszyliśmy na poszukiwanie dojazdu do Tsminda Sameba. Niestety po nocnej ulewie zrobiło się paskudne błocko więc po kilku bocznych ślizgach odpuściliśmy sobie zdobycie kościółka i podziwialiśmy go z pewnej odległości.
715.jpg
Troszkę niepocieszeni zjechaliśmy z powrotem do miasteczka. W centrum dostrzegłem szyld sklepowy TURIZM SHOP. No fajnie, pamiątki mapy, więc zsiadamy z Afryczek i do sklepu. Niestety jedynymi artykułami w sklepie turystycznym był browar i oranżada. Zapytałem miłej pani czemu w sklepie jak pisze turystycznym nie ma pamiątek a tylko browar i oranżada więc grzecznie mi wyjaśniła, że ludzie tylko to u niej kupowali. Cóż, okolicznym turystą widać tylko tego potrzeba więc wypiliśmy przed sklepem po browarku wpatrując się w senne życie mieściny i z powrotem w żywą przyrodę. Wracając zjechaliśmy kawałek z Drogi Wojennej i wjechaliśmy do zagubionej w górach wioseczki.
705.jpg
Wokół małe domki budowane z kamienia rzecznego, woda oczywiście tylko w studni ale prąd już jest, czyli jak nam powiedzieli zagadnięci przez nas autoktoni cywilizacja już do nich dotarła. Żyją tu biednie, z reguły z hodowli krów i owiec wypasanych na kawałkach trawy rosnących na zboczach, młodzi wyjechali ale jak podkreślają są szczęśliwi bo wygnali Ruska „ tak kak wy Poliaki” i dlatego nas tu bardzo lubią i szanują. Niestety za wioską droga się kończy, no lekki sprzęt dałby radę ale nie wypakowane Afryki, dlatego wracamy na Drogę Wojenną jeszcze raz upajać się jej pięknem ale nosy już skierowane na Tbilisi. Tym razem już prawie się nie zatrzymujemy żeby cyknąć fotę więc ogień. Ale radość z jazdy. Chce się krzyczeć ze szczęścia. Po drodze dzwonimy do Kuby, który prowadzi Hostel Opera. Jest. OK przyjeżdżajcie, gdzieś was wcisnę. Docieramy do obrzeży Tbilisi. Ruch jak cholera, zasady ruchu oczywiste – nie dać się rozjechać. Docieramy do centrum, szukamy opery, jest. Dryń, dryń do Kuby, zaraz przyjadę, czekajcie. Po kilkunastu minutach przyjechał po nas. Faktycznie od opery to mały rzut kamieniem. Hostel fajny, typowe schronisko, łóżka piętrowe, jest prysznic i ciepła woda więc wreszcie kąpiel i pranie. W schronisku spotykają się wszelkiej maści i narodowości obieżyświaty więc atmosfera wspaniała. Obok, prawie naprzeciwko jest knajpka serwująca narodowe gruzińskie potrawy i napitki. Na pierwszy ogień degustuje ciemne gruzińskie piwo – jest przepyszne i zamawiam Chinkali. Po chwili wjeżdża duży talerz a na nim dwa pierogi w kształcie sakiewek ze zgrubieniem ze sklejonego ciasta na szczycie,
775.JPG
wypełnione pysznym do wyboru, baranim lub wieprzowo - wołowym mięsem a to wszystko zatopione w gęstym bardzo pikantnym rosole. Zbrodnią jest używać do jedzenia Chinkali noża i widelca. Pierożek chwyta się palcami za zgrubienie ciasta na górze i trzymając nad ustami delikatnie przegryza się spód, z którego wypływa przepyszny aromatyczny rosół. Po wypiciu rosołu można już śmiało zajadać się całym Chinkali, które ma naprawdę wspaniały i niepowtarzalny smak. A to wszystko w przytulnej i urokliwej, wypełnionej narodowymi pamiątkami knajpce. Od razu zakochałem się w tym miejscu.
760.JPG
Po pewnym czasie poznajemy małżeństwo z Koszalina, Anię i Krzyśka, oczywiście obieżyświaty jak wszyscy, którzy tu zaglądają i oczywiście następują długie Polaków rozmowy przy wspaniałym gruzińskim ciemnym. Po dłuuugiej kolacji idziemy na nocny spacer po Tbilisi. Miasto nocą jest piękne. Majestatyczne wielkie budynki wspaniale podświetlone. Na ulicach masę spacerujących ludzi, spokój, nikt się nie czepia, nie drze mordy. Knajpki, jedna obok drugiej otwarte chyba do ostatniego klienta a ceny dla nas bardzo przyjazne. W koło masę policji więc jest bezpiecznie i przyjemnie. Zapada decyzja – zostajemy dwa dni. Muszę złazić Tbilisi bo jest tu pięknie, a nad głową rozświetlone gwiazdami niebo. Ktoś powiedział, że w Tbilisi można dotknąć rękami gwiazd i to jest prawda.