Budzimy się z gotowym szczegółowym planem wyprawy. Plan powstał poprzedniego wieczora w wyniku zakreślenia palcem kółka dookoła mapy Kolumbii, która to, formatu A5 była jako bonus na okładce przewodnika. Tym samym pierwsza szpilka dumnie utkwiła na północ od Bogoty w nazwie Villa de Leyva.
Na miejsce docieramy autobusem z przesiadką w Tunja gdzie oczekując na lokalny autobusik próbujemy ulicznego specjału, który to okazał się być serem z marmoladą w środku. Oburzenie kulinarne złagodziły widoki i kierowca wariat.
Pomimo starań kierowcy, który najwyraźniej grał z nami w "którędy wyjdzie serek" dojechaliśmy na miejsce z serem "w" zamiast "na".
Część druga czyli: Helmut zażywa konnej przejażdżki.
Villa de Leyva jest takim kolumbijskim Kazimierzem, co jednak w żaden sposób nie wpływa na obniżenie uroku tego miejsca. To właśnie tutaj kręcono Zorro i praktycznie każdą tutejsza telenowelę mającą zacięcie historyczne.
Znajdujemy hostel na placyku sąsiadującym z głównym placem miasteczka, podziwiamy piękna łazienkę przynależną do naszego apartamentu, po czym biegniemy zwiedzać.
Łazimy sobie po miasteczku bez konkretnego celu napawając się jego senną atmosferą.
Momentami bardzo senną:
To nie znaczy, że nic się tutaj nie dzieje, jak widać miejscowa ludność jest otwarta na nowych amigos.
Jako, że robimy się głodni, nadal wierzymy w lokalną kuchnie i nadal nie rozumiemy co się do nas mówi zamawiamy mijanej knajpie specjalność szefa kuchni co było o tyle łatwe, że nic innego tutaj nie serwowano. Boska opaczność na szczęście uznała, że nie tylko kierowca autobusu czyha na nasze zdrowie i jakimś cudem dostaliśmy tylko jedno drugie danie. Na pierwsze była zupa, Sylwia zbladła a ja w sekundę wróciłem wspomnieniami do Kirgistanu, Kurdaka i jego reminiscencji w ciasnej przestrzeni kasku.
Nie zawracajmy sobie jednak głowy zupą gdyż na scenę wkracza specjalność szefa:
Po godzinie walki kilkoma rodzajami, mięsa, kaszanki, żył, ścięgien i kości desperacko uczymy się zakładki "w restauracji" w naszych podręcznych rozmówkach.
Dochodzimy do wniosku, że trzeba danie owo spalić jak najszybciej zarówno żołądkowo jak i pamięciowo a najlepsza droga ku temu jest spacer za miasto.
W drodze powrotnej zauważam jeden z moich "muszę, muszę ooooj muszę" na ten wyjazd a mianowicie stado jeźdźców na koniach. Zaczepiamy ostatniego, który wygląda na opiekuna grupy.
Tym razem jednak jestem przygotowany i wypalam do gościa przygotowanym jeszcze w autobusie zdaniem, które brzmiało mniej więcej tak: "Senior dondepuedoalquilaruncaballo ufffff... ? " Senior nie wykazał zdziwienia i co ciekawsze wskazał na siebie twierdząc, że to u niego można wynająć konie, ile chcemy, kiedy i na ile?
Wspinając się na wyżyny pantomimy ustaliliśmy, że jadę tylko ja i o ósmej rano mam czekać na rynku. Przy pytaniu o cenę padło słowo "Pięć" "tysiąc" i "godzina"
a więc w przeliczeniu ok 10 zł za godzinę.
Czego chcieć więcej! Pijąc wieczorne piwo na rynku już widzę siebie galopującego konno przez rzekę w otoczeniu gór, jak to ma miejsce w folderze reklamowym...a to wszystko za 10zł za godzinę!