ŚCIGANIA DZIEŃ DRUGI - MIAŁO BYĆ ŁATWIEJ… BYŁO DŁUUUUGO I Z PRZYGODAMI

Przed nami długi dzień. Jak dla mnie to nawet baaaardzo długi. Jedziemy z północnego - zachodu, na wschód kraju do Voskopoje, położonego niedaleko granicy z Macedonią. Do przejechania 432 km. Całość trasy podzielona jest na trzy dojazdówki i dwa odcinki specjalne. Pierwsza dojazdówka to w większości asfalt. Potem czeka na nas długi 130 km odciek specjalny: tylko góry. Potem stosunkowo krótka dojazdówka, ale w większości terenowa. Drugi odcinek specjalny, tym razem krótszy - około 80 km, przez góry, ale i błotnisty las. I ostatnia dojazdówka na camping: pół na pół teren i asfalt. Analizując roadbooki widać, że dzień będzie bardzo urozmaicony. Jest jak zwykle sporo przepaścistych dróg górskich. Jest kilka stromych podjazdów zaznaczonych czterema wykrzyknikami: krótkie, kilkaset metrów, ale strome. Są też i strome zjazdy: moja pięta Achillesa. Z nowych rzeczy - na odcinakach leśnych mamy się spodziewać dużej ilości błota. Niby nie było opadów, ale tam zawsze jest błoto - mówią nam na odprawie. Na deser zostają szybkie szutry, na których ci z czołówki osiągają zawrotne prędkości. A nie daj Boże znaleźć się w takich miejscach w zasięgu 4x4…
Dzień rozpoczynamy bardzo wcześnie. Start pierwszego zawodnika jest o 6 rano. A wcześniej trzeba się dobudzić, zwinąć namioty, śpiwory itp.. Śniadania nie ma. Organizatorzy wyszli z założenia, że o 5 nikt nie będzie jadł i przygotowali tylko "lunch packi". Może normalnie o 5 to nie bardzo jem, ale mając perspektywę długich godzin na moto, muszę coś zjeść, bo wiem, że energia uleci ze mnie jak z balonika. Wpycham więc w siebie na silę jakieś ciasto z poprzedniego dnia i jogurt, żeby cokolwiek było w brzuchu.
Startujemy około 6.30. Na starcie jak zwykle kocioł i zamieszanie. Wszyscy się przepychają i przy okazji blokują. Ale to chyba taki standard.
Między Jurkiem a mną są chyba tylko dwie osoby, więc szybko się spotykamy na trasie.
Pierwszą cześć dojazdówki znamy: to te same serpentyny w dół doliny, które już pokonywaliśmy 3 razy :-) W dolinie jedziemy już w drugą stronę. Szybko robi się ciepło. Mimo, że na starcie wszyscy stawili się w kurteczkach, po pół godzinie nie widzę już nikogo kto by w nich dalej jechał. Niby wszystko łatwo i przyjemnie, ale… No właśnie, musi być jakieś "ale". Po kilku kilometrach od startu przestaje mi działać ICO (metromierz). To kompletna lipa - bez metromierza, roadbook jest bezużyteczny. Próbuję coś tam powciskać, "zresetować" sprzęt - najlepsza znana mi metoda na wszelką elektronikę. Nic z tego. ICO nie chce działać. Tzn. działa, ale jak chce: raz kilometry, które pokazuje są krótsze, raz dłuższe, potem przez chwilę w ogóle nie działa. Na stacji decydujemy się jechać razem, a najlepiej jeszcze z jakimiś motocyklistami, tak żeby wymieniać się w nawigacji, ale przy tym odpoczywać przed długim odcinkiem specjalnym. Zbijamy się w grupę z jakimiś Holendrami i mniej więcej do ostatniej stacji położonej kilka kilometrów przed startem na odcinek specjalny jedziemy razem.
Na ostatniej stacji Jurek jest rozdrażniony jak mucha.
Mówi, że nie może się dobudzić i w ogóle jest nastawiony do świata na "nie". Po wypiciu dwóch red bulli humor się nieco polepsza, ale i tak nie jest to najlepszy stan ducha na jazdę w terenie przez następnych kilkanaście godzin. Cóż zrobić - mam tylko nadzieję, że szybko mu przejdzie, a banan na twarzy pojawi się już na pierwszej górze. Na razie trzeba dojechać na start. Ze stacji to tylko 4 km, ale jakimś stosunkowo stromym podjazdem za wioską. Rozluźnieni po kilkudziesięciu kilometrach na asfalcie wjeżdżamy na wąskie kamieniste ścieżki. Od razu robi się ścisk i zamieszanie. Ktoś leży. Kilku na siebie wpadło. Jeszcze jeden zakręt (agrafka) i widać start… Na zakręcie młyn. Jeden głupi i w dodatku ostatni zakręt, a tu takie komplikacje! Jurek się przemkną i pędzi już po "czystej" drodze. Ja… hm, próbując ominąć towarzystwo niestety się wyłożyłam. I to w dół stoku, "na ryjek". Motyla noga - jeszcze nie wystartowałam, a już leżę. Motorek do góry nogami. Po drugie stronie zakrętu ze swoim LC4 mocuje się Austriak - dziennikarz, który startuje w rajdzie i ma coś o nim napisać do austriackiej trasy. Spał w naszym "polskim obozowisku" poprzedniej nocy. Trochę z nim pogadaliśmy. Sympatyczny facet, ale bez specjalnego przygotowania off. Pytał nawet jakie powinien mieć ciśnienie w oponach na takie trasy… A pierwsze dwa dni wydały mu się arcy trudne. Z miną dziesięciolatka przyznał, że powinien chyba jednak kupić zbroję bo w samej kurtce trochę niebezpiecznie jest. Trochę mi ręce opadły jak to usłyszałam, no ale facet jest dorosły. Przytaknęłam, że zbroja by się przydała i może jakieś buty lepsze. Powiedział, że w pierwszym możliwym miejscu kupi i na tym rozmowa się skończyła. Dziś na tym nieszczęsnym zakręcie wyłożył się i do tego złapał gumę. Tak, że ja próbowałam podnieść moje moto, a on mocował się z wymianą dętki. Wieczorem, już po dojechaniu na biwak dowiedziałam się od kierowcy jednego z samochodów, że Austriak złamał nogę i pojechał do tego samego szpitala, w którym już "odpoczywał" nasz Grzesiek. Podobno zaraz po naprawieniu dętki, dosłownie kilkanaście metrów za tym pechowym zakrętem, wywracał się kilka razy, no a za tym ostatnim niestety załamał nogę. Nie zdążył nawet kupić tej zbroi i butów. Pechowa historia, ale trochę sam się prosił.
Chwilę mi zajmuje zanim udaje mi się go obrócić i jakoś podnieć. Niestety muszę ruszać spoza drogi. I stromo w górę. Mój ostatni kilometr dojazdu na start nie jest niestety bezproblemowy. Jak już udaje mi się uporać z nieszczęsnym zakrętem i ruszyć na tym kamienisku, wybija mnie w kosmos mnie na jakimś głazie i znowu się wykładam. Tym razem łatwo jest podnieść sprzęt - leżał na boku, ale zginam dźwignię zmiany biegów. Nie bardzo mogę zmieniać biegi…. Cóż za przemiły początek dnia - myślę. Za co mnie takie "niespodzianki" spotykają! Jakoś pyrkam do startu, ale nie jestem nawet pewna, czy dam radę jechać. Nie mówiąc o tym, że jestem spóźniona. Kilka minut, ale jednak. Jurek też nie zdążył na swój start. Jak i kilkanaście innych osób.
Zaczęło się - od dziś czas na dojazdówki będzie już każdego dnia super napięty. Nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, rano na starcie… Ze dwadzieścia osób kłębi się na starcie. Puszczą nas wszystkich dopiero po tym, jak wszyscy ci, którzy się nie spóźnili wystartują. Czyli przed samymi samochodami. Niestety. Mamy kilkanaście minut. Jurek jakiś kamulcem odgina mi dźwignię, tak że mogę jechać. Uff. Już się bałam, że dzisiejszy dzień skończy się dla mnie zanim się na dobre zacznie. Cieszę się i powoli odpuszczają mi nerwy. W duchu jednak czuję, że to nie mój dzień. Tak po prostu mam, że czasem jak bym wstała "lewym kołem" - nie idzie i już. To co normalnie jest łatwe, w takie dni robi się wyzwaniem. Nic nie wychodzi. I ogólnie wszystko jest "pod górkę". Niezła perspektywa na kolejne 350 km. No ale nie bardzo mam wybór. Mogę co najwyżej tu usiąść i zostać, ale tego oczywiście nie chcę.
W końcu startujemy. Cała grupka spóźnialskich, w 30 sekundowych odstępach. Za to spóźnienie dostaniemy oczywiście karę. Nie wiem jaką, ale mam przeczucie, że sporą. Teraz nie ma to z resztą żadnego znaczenia. Ważne, że jedziemy. Liczę, że zła passa się odwróci i szybko wróci mi radość z jazdy. Skupiam się, żeby znowu jakiejś głupoty nie wykręcić. I jakoś się udaje. Nawet ICO zaczęło dobrze działać :-) Z każdym kilometrem jedzie mi się coraz lepiej. Widzę, że Jurek też łapie rytm. Zaczynamy wyprzedzać coraz więcej motorków - dobry znak. Niespodzianki się jednak nie kończą. Za pierwszym szczytem gubimy trasę i zamiast skręcić w jakąś małą boczną ścieżkę, gnamy kamienistym szlakiem na dół. Orientujemy się po kilku kilometrach. No i teraz trzeba wrócić. To co do zjechania wydawało się niezbyt kłopotliwe, pod górę już takie nie jest. Walczymy z kamieniami i złą passą. Kluczowa sprawa to się w duchu nie wkurzyć, bo wtedy to już koniec…wkradają się głupie błędy, człowiek się gubi, wypada z rytmu i pętla się zamyka. Uff - udaje się wjechać. Znajdujemy właściwą ścieżkę.
Doganiamy maruderów, których kilkanaście minut wcześniej wyprzedzaliśmy. Teren jest przyjemny: ścieżki górskie, po grani. Bez wielkich przepaści (jak na razie). Trochę w lesie, trochę po połoninach. Taki idealny teren na brykanie.
Uśmiechy pojawiają się na twarzach. Zła passa idzie powoli precz. Już się cieszę w duchu, aż tu nagle… no właśnie nie może być zbyt dobrze. Na kamienistym zjeździe stoi cała nasza polska grupka. Od razu wiadomo, że cos jest nie tak. Z motocykla Smutka ciurkiem wycieka paliwo. Przy wywrotce zaczepił o głaz i urwał kranik. Pół baku już sączy się po ziemi. Nie ma mowy o dalszej jeździe. To koniec trasy na dziś dla Smutka. Musi tu czekać na samochód organizatora, który zbiera z trasy uszkodzone motocykle. Znowu szkoda- nie najeździł się dziś Smutek za wiele. Może z 40 km odcinka specjalnego. Ruszamy dalej. Grupka szybko się rozłazi.
Po kilku kilometrach wpadamy na tereny jakiejś piaskarni, czy żwirowni. Tutaj trasa prowadzi po szerokich dojazdowych szutrówkach. Kurzy się niemiłosiernie. Za jednym zakrętem widzę leżącego gdzieś poza drogą Żbika. Znów serce mi zamiera. Ewidentnie nie wyrobił się na zakręcie albo zapatrzył w roadbooka. Na szczęście nic się nie stało. Żbiku się zbiera i jakoś opłotkami dojeżdża na drogę.
Po kilkuset metrach słyszę za sobą ryk silnika. Już z oddali rozchodzi się nerwowe trąbienie. To leaderzy samochodów nas dogonili. Na tych szutrówkach jada chyba ze 150 km/h. Lepiej przed nimi się nie znaleźć.
Niby trzymają dystans kilku metrów, ale w razie jakiejś wywrotki czy choćby niespodziewanego zachwiania motocykla, nie mają szans zahamować. Szybko zmykam z trasy i przytulam się do skalnej ściany. Niech jadą. Strasznie nie lubię jak ktoś mi trąbi za plecami i siedzi mi na ogonie. To taka szybka praktyczna lekcja i od razu wyciągam wnioski: na szybkich szutrach lepiej od razu zmykać przed samochodami. Zanim się otrą albo wyprzedzą delikwenta na centymetry. To co odstawił Peterhansel na tegorocznym Dakarze (chodzi o potrącenie motocyklisty w rzece), to chyba jednak dość normalne na rajdach…. Niestety.
Szybkie szutrówki kończą się równie niespodziewanie, jak się zaczęły. Wjeżdżamy w wyższe góry. Pojawiają się znane z poprzedniego dnia wąskie drogi i urwiska. No i oczywiście kamienie!
Co chwila przejeżdżamy przez jakieś małe strumyki spływające z wyższych partii gór. Widoki są oszałamiające. Wiosek mało. Tylko dzikie góry. W końcu dojeżdżamy do tego stromego podjazdu. No i oczywiście od razu robi się zamieszanie: czterech motocyklistów leży na podjeździe lub po bokach w jego okolicach. Maszyny gdzieś porozrzucane. Jeśli chcę w ogóle podjechać nie mogę się zatrzymać. Wtedy na bank nie ma szans na podjechanie. Jurek w połowie podjazdu musiał się zatrzymać (przez inne moto). Nie jest łatwo ruszyć, ale jakoś mu się udaje. Moja kolej. Jadę, jadę… jestem prawie na górze i… niestety leżę :-) Zanim zjadę na dół, próbuję ruszyć z miejsca. Nie bardzo idzie. Z pomocą podbiega Holender, którego motocykl leży gdzieś na poboczu. On już od jakiegoś czasu tu kibluje. Popija soczek i zbiera siły. Trochę przytrzymuje mi moto i udaje się - ruszam. Cieszę się, że obyło się bez zjeżdżania na dół i atakowania całości kolejny raz.
Około 30 km przed końcem odcinka zjeżdżamy na wysokość lasu. Robi się mocno błotniście. Koleiny, kałuże, błota - takie bardziej nasze klimaty. Mieli rację, tu błoto jest chyba przez cały rok. Tylko raz mega błoto (jak pada), a jak nie pada - to po prostu błoto. My trafiamy na "po prostu błoto". Kilka motorków stoi zakopanych w kałużach. Spotykamy gdzieś po drodze Aśkę Gdzieś się pogubiła, krążyła i straciła trochę czasu. Przez błocko jedziemy we trójkę. Zawsze to łatwiej się wykopać jakby co. Nawet fajnie mi się jedzie. Czuję już co prawda zmęczenie, szczególnie nadgarstki od tego kamienistego młota pneumatycznego i jestem mega głooodna, ale dobrze idzie z nawigacją i błocko daje trochę odpoczynku od kamieni. Jurkowi niespodziewanie zacina się roadbook. Walczy ręcznie, przewija, coś kombinuje i… jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, glebi na jakiejś koleinie. Niby nic groźnego, ot zwykły paciak - błotnisty, ale pechowy dzień znów daje o sobie znać. Po kilku minutach kciuk lewej ręki Jurka jest na grubość taki, jak mój nadgarstek. I cały czas puchnie. Nie ma mowy o przewijaniu roadbooka. Jurek z trudem trzyma kierownicę. A przed nami jeszcze kawał drogi! Ketonal do buzi i jedziemy. Na szczęście do końca tego odcinka specjalnego już niedaleko. Metę widać na dole w dolinie a zjazd nie wydaje się być trudny. Spokojnie dojeżdżamy do mety. Wpadamy na metę wymęczeni, głodni, przegrzani (oczywiście było gorąco jak w piekarniku), no i Jurek obolały. Bardzo długi się wydaje ten 130 km odcinek specjalny. Różnorodny i z niespodziankami. Stawiamy motorki gdzieś z boku i myślimy co dalej. Na metę dojeżdżają samochody. Grzeją strasznie na tej ostatniej szutrowej prostej. Jeden nawet zalicza rolkę przed samą metą: nie do końca kontrolowane hamowanie i samochód prawie uderza w stoli sędziowski.
Po dolinie hula wyjątkowo mocny wiatr. Zmieniamy roadbooki: dzisiejszy jest tak gruby, że musiał być podzielony na dwie części. Nie dało się jednego w całości wkręcić do urządzenia. Długie rolki papieru z trasą rozwiewają się na wietrze jak wstążki. Nawet ładnie to wygląda :-) Taka chwila romantyzmu na tej zakurzonej trasie. Jurek decyduje się jechać dalej. Połyka kolejny ketonal i już siedzimy na motorkach.
Na pierwszej lokalnej stacji tankujemy i musimy chwilę dojść do siebie (z resztą nie tylko my).
Mam już świadomość, że taki postój oznacza spóźnienie na kolejny. Trudno. Kilka litrów zimnych płynów jest absolutnie konieczne. Przydałoby się też jakieś śniadanie. W końcu. No i ten paluch Jurka…. Na kolejny start jedziemy na zupełnego luzaka. Najpierw szutry.
Potem podziwiamy malownicze wioski, potem wyjeżdżamy już bezdrożami wyżej w góry.
Jedzie mi się znowu… kwadratowo. I znowu roadbooki przestaje działać!!! Co za diabeł. Niezły team stanowimy: jeden, co kierownicy nie może utrzymać i ma palec grubości reki i druga co nawigować w ogóle nie może, bo ICO padło. W pojedynkę idzie nam ciężko, ale razem na pewno jakoś dojedziemy.
Pierwsze co słyszymy na starcie od uśmiechającej się od ucha do ucha Pani, to: "spóźniliście się"… Przytakujemy z trochę markotnymi minami. Na starcie pusto. Znaczy większość albo i wszyscy są już na trasie. Dochodzi 17. Jasno jest do 21. Nie chciałabym po tych górach jeździć po nocy…. Pani informuje nas, że trochę osób zrezygnowało z drugiego odcinka w ogóle. Mają dość. Są zmęczenie albo coś ze sprzętami nawala. Pojechali asfaltem na biwak. Nawet o tym nie myślimy. Asfaltem 150 km!!!! Nie ma mowy. No to musicie od razu startować. Nie ma czasu. Kolejny ketonal, poprawiamy cały rynsztunek i jedziemy.
Dołącza się do nas "Mr. Irokez" na Afryce. Na początku jedziemy we trójkę. Drugi odcinek specjalny zaczyna się dość hard corowo. Strome podjazdy.
Niekończące się kamulce.
Dla spuchniętego palucha to pewnie katorga… Z resztą dla mojego, trzy tygodnie wcześniej złamanego, też. Tempo nam wyraźnie spada. Humor poprawiają już tylko widoki. To chyba jeden z ładniejszych kawałków.
Jedziemy połoninami. Droga wije się slalomem pomiędzy szczytami.
Co jakiś czas trafiamy na błotniste kałuże - ale nic głębokiego, czy strasznego.
Szwed zatrzymuje się i coś grzebie w motocyklu. Mamy jechać dalej i nie czekać. No to jedziemy. Dojeżdżamy do linii lasu i…. Tu zaczyna się to "wielkie błoto", o którym mówili na odprawie. Przez co najmniej 50 km jedziemy koleinami pełnymi błota.
Nie mam nawet siły stać. Jurek ledwo co panuje nad kierownicą. Tempo mamy masakrycznie wolne. Dawno mi się tak źle nie jechało. To już nawet nie jest jazda. To walka, byle tylko dojechać. Czołgamy się do przodu, licząc te zbyt wolno mijane kilometry. Co jakiś czas trafiamy na ciężarówkę wywożącą z lasu drewno. Nie zawsze łatwo jest je wyprzedzać, choć prędzej czy później zawsze jakoś się przeciskamy. Gorzej mają samochody… Niektóre z nich tracą nawet do 30 minut na tych mijankach. I nic nie mogę zrobić.
Wyprzedzamy też dwa holujące się samochody z rajdu. Nie wiem jak oni w takim terenie dojadą na holu…. Jakoś będą musieli. W końcu pojawia się jakaś wioska. Jest cywilizacja. Jesteśmy w dolinie. Oznacza to, że meta już niedaleko. Trochę się gubimy i krążymy po wioskowych zaułkach. Ale szczęśliwie udaje nam się namierzyć właściwą trasę. Dojeżdżamy na metę jak dwie kaleki, ale szczęśliwi że w ogóle udaje nam się dojechać.
Nie obchodzi mnie już zupełnie, czy się zmieścimy w czasie na ostatniej dojazdówce. Przyjmuję kolejne red bulle i staram się sobie wytłumaczyć, że to jeszcze tylko 100 km, a ostatnie 20 to nowiutki asfalt. Zostaje więc 80 km na walkę. Martwi mnie tylko trochę określenie nawierzchni w roadbooku tych 80 km. Na całości tego kawałka jest napisane "hard pavee" i "stones". Co to są "stones" to już wiem. Ale "hard pavee" - nie mam pojęcia. Ale mam przeczucie, że nie będzie to nic przyjemnego dla zmęczonych rąk.
Szybo okazuje się, że przeczucie mnie nie myli. Jedziemy jakąś wyboistą, nieregularną ścieżką, naszpikowaną kamieniami, żwirem, co jakiś czas brukiem. Nie jest trudno, ale jest mega wyboisto. Tędy jeżdżą okoliczne osiołki i wozy. Jedziemy tym czymś od wioski do wioski.
Stoję. Siedzę. Znowu stoję. Znowu siedzę. Zmieniam pozycję co minuta, żeby to jakoś przetrwać. Energia ze mnie ucieka w tempie straszliwym. Widzę na roadbooku, że przed nami podjazd na jeszcze jedną przełęcz, zjazd do jakiejś kopalni i tam już asfalt czeka.
Chyba jeszcze nigdy nie wyczekiwałam tak asfaltu i równej drogi. Zawsze jest przecież na odwrót! No ale na dziś już wystarczy tego offa. Jest go nawet aż nadto. Jedziemy w cztery motocykle. I podtrzymujemy się na duchu. W końcu jest - widać kopalnię. Hura.
Na asfalcie przyjmuję na motorku dowolne pozycje. Tyłek boli. Nogi same się uginają, a nadgarstków nie czuję. Przed nami ostatnie tankowanie, szybkie mycie motorków z całodziennego syfu i szlamu i około 20 km nowiutkiego asfaltu. Powoli się ściemnia. Do obozu dotrzemy już po ciemku, ale taką drogą to nie ma problemu. Na takiej drodze mamy przewagę na 450 na musach (choć raz :-)). Możemy jechać szybciej i tak też robimy. Ostatnie serpentyny, czyli podjazd do prześlicznego Voskopoje, robimy przy świetle księżyca. W końcu dojeżdżamy do obozowiska. Udało się! Choć mam wrażenie, że ten dzień trwał wieki. Odnajdujemy Krisa, którego bus jest centralnym punktem polskiego obozowiska. Nie bardzo mam siłę na rozstawianie namiotu. Ba - nawet na prysznic nie mam, choć wiem, że straszę ludzi. Zmuszam się do ostatniego zrywu. Rozkładam namiot. Zdejmuje z siebie te wszystkie mokre i śmierdzące błotem ciuchy. Wlokę się pod prysznic. Nawet nie myślę co będzie jutro. Co ma być to będzie. Jutrzejszy dzień jest najkrótszy ze wszystkich. Wszystkiego poniżej 100 km. Odprawa ma być dopiero jutro o 9, a start o 11. Pozawalają ludziom trochę odpocząć. Widać, że wszyscy są wymęczeni. A część jeszcze na trasie. Z resztą nie ma się na co nastawiać - nie wiadomo, co będzie z paluchem Jurka.
Milion myśli kłębi mi się pogłowie. Ale jestem zbyt zmęczona, żeby to wszystko poukładać. Zjadam byle co i zasypiam w 5 sekund. Film mi się urywa.
Wyniki z tego dnia uświadamiają mi jak baaaardzo zróżnicowany jest poziom startujących. I nie chodzi tu tylko o umiejętności jazdy (bo to też), ale również o przygotowanie kondycyjne. Tak długi dzień jak dziś, pokazał że niektórzy fizycznie nie dają rady przejechać tylu kilometrów po takiej trasie. Z kolei czołówka to nie opadające z sił roboty. Tak dla zobrazowania sytuacji:
- najlepszy czas pierwszego długiego odcinka specjalnego to 2:53, a najgorszy - 6:40 (nasze czasy z tego odcinka to około 4:20)
- najlepszy czas drugiego krótszego odcinka specjalnego to 1:01, a najgorszy - 3:10 (nasze czasy z tego odcinka to około 1:50)
- najlepszy czas dnia - 3:54, a najgorszy z tych co ukończyli całą trasę - 8:55
- 22 motocyklistów w ogóle nie ukończyło całości trasy tego dnia (103 osoby ukończyły)
- 40 osób dostało kary za spóźnienia na straty, w tym niestety my (dostaliśmy ponad 1 h).
Dorzucam też filimik Holendra, który tego dnia zajął 38 pozycję z czasami (4:02 i 1:25).
Pozdrawiam