Dzień 14
Na wstępie zaznaczę, że wyjeżdżając z domu powiedziałem, że jadę na dwa tygodnie. Powiedzmy, że od jakiegoś czasu odczuwam jakąś dziwną presję
Pobudka w dolince, śledzie na śniadanie

i w drogę!
I pojawia się on/ona? - Ararat.
I bliżej:
Jedziemy do niego od strony południa. I naprawdę robi wrażenie i warto nawinąć tych fefdziesiąt asfaltowych kilometrów, żeby go zobaczyć.
Cerkiew pod samym Araratem odpuszczamy. Ci lokalni ciecie chcieli chyba kasę za wjazd do tej cerkiewki, tak czy inaczej olaliśmy i pojeździliśmy pomiędzy cerkwią a górą. Nic specjalnego offroadowo, ale widoczki ładne.
Potem na północ i wjechaliśmy do stolycy - Erewania. Nie ma obwodnicy więc musieliśmy się wbić w samo miasto.
Po zjedzeniu pycha kebabów wyjechaliśmy z miasta i pojechaliśmy.. nie, majek

nie w góry

pojechaliśmy na Aragat - mniejszą górę, podobną do Araratu. Wieeeelka góra. Na dole dołączyłem wykres wysokości z dzisiejszego dnia. Chyba bez problemu znajdziecie, gdzie jest podjazd na Aragat.
No to jedziemy:
I znów Durmitor
Kamerka się zasyfiła, ale te pasterskie siedziby były super.
No i końcówka. Dalej na szczyt tylko górskie ścieżki - jako miękkie kaczki - odpuszczamy. Jesteśmy na ponad 3000mnpm, startowaliśmy z Erewania, jakieś 2000m niżej.
FUJ! CIEPŁA!
Jak sam wlazł, to niech teraz wylezie!
No i zjeżdżamy. Drogę przebiegł mi wielki wąż. Widać go na fotce. Porównajcie jego długość z furtką przy tej zamkniętej bramie. No spory był.
Potem droga na Goris i do granicy. Trochę nudna. Tu majek zdradziecko mnie zaraz wyprzedzi.
Potem granica. Przed granicą zakupy - koniaczek i takie tam. Granica pełny luz. Potem w Gruzji znów nuda, a tuż przed Ashalkalaki w lewo na szutry w stronę Vardzi. Szuterki fajne, ale kurzyło, więc foty nijakie.
A tu poczuliśmy się jak w PL - ktoś posadził w stepie las, taki chamski, pod linijkę jak u nas. Brzydal.
Aż dojechaliśmy do doliny, na której drugiej ścianie było miasto skalne.
Trzeba tam tylko zjechać. Bardzo polecam wszystkim tę drogę. Sama w sobie nie jest trudna, ale przepaście tuż za krawędzią drogi, zwłaszcza na agrafkach sprawiają, że nikt się nie nudził.
No i potem zwiedzanie skalnego miasta - bez rewelacji i biwak obok knajpki nad samą rzeką. Na początku nic nie zapowiadało późniejszych wydarzeń. Ot, kolacyjka, pifko, czacza.
Potem majek zgłasza, ze już czas chrrrr, a ja czuje, że coś jest nie tak, że jeszcze nie czas na namiot. Siadam z browarem nad rzeką. Śliczna jest. Jeszcze górska, ale już nie taki hałaśliwy wariat-potok. Podchodzi jakiś Gruzin. Zaczynamy gadać. No, ale co jak tak sam tu siedzę, oni tam przy stole... Niby się migam, ale w końcu idę.
No i się zaczyna - serki, pomidorki, wódeczka, czacza, co tam kto lubi. Jest ich pięciu, super gadają po rusku. Są dziani, to nie są fajni lokalersi spotykani przy drodze. Gadamy jak zwykle, o wszystkim i o niczym. Dowiaduję się, że należą do ścisłej opozycji wobec Sakaszwilego - obecnego prezydenta Gruzji. Potem pamiętam coraz słabiej. Obdarowuję ich naszą wódką, oni nam dają koszulki z jakimś tam gruzińskim napisem. Fajne. Mówią, że jak gdzieś się pojawimy w tych koszulkach, to wszelkie drzwi staną przed nami otworem, w całej Gruzji.
Dalej, to tak jak majek pisał.
I nie pomógł mi zdjąć spodni z butów enduro - cham! z kim ja jeżdżę. Taki kolega.
Padam spać. Czuje, że ranek będzie wspaniały
I jeszcze obiecany wykres wysokości:

Wjazd na Aragat widać między 150-200km, no i zjazd w dolinę do Vardzii też ładnie wygląda.
I track: