Dzień 2
Węgry (Tokaj) > Rumunia (Deva)
Wstaję nie do końca wyspany. W nocy młodzi Węgrzy drą japy jak stado pawianów w okresie godowym. Nie mam w nocy siły się z nimi szarpać - oni zbyt pijani, ja zbyt trzeźwy. Zatyczki do uszu tulą mnie do snu. Kemping jest raczej przeciętnego standardu, prysznice i kibelki mają więzienną stylistykę. Przecudny prysznic - wejście tylko w klapkach. Brodzik przytkany - kończę prysznic stojąc na jednej nodze - figura a'la wyleniały bocian albo cholera inny jogin. Bardzo nie chcę wśród pamiątek z wyjazdu przywieźć grzyba albo innego trypra.
Zwijamy się w dalszą drogę dopiero ok 9.30, lecimy na Debreczyn. Drogi wąskie, ale dobry asfalt, dopiero przed granicą droga zaczyna być szczerbata jak uśmiech polskiego emeryta

Granica jest w miejscowości Nyirabrany (jak to wymówić ?) i obsługuje tylko ruch osobowy. O zgrozo, każdy przed wjazdem do Rumunii dmucha obowiązkowo w balonik. Jest południe, a ja nie dalej jak dwanaście godzin temu czule ściskałem butelkę wina. Jestem jeszcze "radioaktywny" czy nie ? A jak jestem to co ? Zawracają z granicy czy od razu zabierają na dołek, odbierają prawko i wrzucają do lochu ? Luki dmucha pierwszy i.... może jechać. Moja kolej: uśmiecham się do miłej pani najpiękniej jak potrafię, biorę teatralny wdech, wybałuszam gały i dmucham w rurkę, starając się wypuścić jak najwięcej powietrza nosem przy okazji nie zasmarkując ani siebie ani tej uroczej pani. No, wynik mam jak polska reprezentacja w piłę na większości meczów - zero absolutne. Rumunia otwiera swe wrota...
...a my idziemy w pierwsze krzaki się odlać, bo na granicy kibelka dla gości niet. Do Oradei (droga 49/19C) asfalt gładki i puszysty jak pieluchy na reklamie, potem zjeżdżamy na drogę 76 w kierunku Deva i asfalt bardziej przypomina pryszczatą gębę nastolatka. Droga wije się w bukowym lesie, ruch niewielki ale sporo remontów i mijanek. Tempo spada dramatycznie, mimo że wyprzedzamy wszystko co się rusza.
Dojeżdżamy do Deva, powoli zaczyna zbliżać się wieczór. Błyskawiczne zakupy w Billi i narada wojenna na parkingu: gdzie by tu pacnąć namiot, bo do Sibiu nie mamy szans dociągnąć przed zmrokiem. Za miasteczkiem znajdujemy na wzgórzach bardzo ładne pastwiska. Wjeżdżamy na suche trawiaste zbocze, jedziemy na skuśkę pod górę wznosząc za sobą tuman kurzu. Znajdujemy kępę krzaków i dużą zdziczałą gruszę. Stadko owiec pobrzdąkując dzwonkami wykonuje manewr oskrzydlający i rozkłada się na noc po drugiej stronie kępy krzaków. Podśmierdują okrutnie - trzeba mieć szczęki Szwarcenegera by nie rzucić pawia. Łaskawy wiatr zmienia kierunek dając nam szanse na zjedzenie kolacji. Nie mając pewności czy wiatr nie będzie kaprysił i nie zmieni znowu kierunku, wlewamy w siebie tanie wino - to skuteczny środek znieczulający w afrykańskim plemieniu. Stopniowo przestajemy słyszeć TIRy jadące w oddali, słońce topnieje za pagórkami zmieniając świat w pomidorową zupę.
Przebieg dnia: 400 km (słabo !)
cdn.