Dzień 5
Pinarhisar > Saray > Catalca > Istambuł > Sile > Kandira > Karasu
Nasza ulubiona sieć hoteli pt. "Stare Sady" ma wiele zalet. Namiot prawie zawsze stoi w cieniu, jest sucho, dużo drzew więc łatwo można rozwiesić sznurki do suszenia ciuchów. Dziś odkryłem kolejną zaletę. Poszedłem za poranną potrzebą przed siebie i znalazłem fajną miejscówkę: można było jeść czerwone winogrona nie wstając z "kibelka" - no pełen odlot - trzeba tylko uważać i nie pomylić ręki: podcieranie dupska winogronami to nic, gorzej jak wpakuję do paszczy papier toaletowy.
Wyjazd przez koleiny o poranku był łatwy - jednak zmęczenie i zmrok czyni świat bardziej skomplikowanym. Szutrem omijamy bazę wojskową i drogą D020 lecimy do Catalca, omijając autostradę, która biegnie bardziej na południe. Łagodne wzgórza, niskie lasy tylko rzadko przetykane małymi wioskami. Za jedną z wiosek zatrzymuje nas patrol wojskowy. Grzecznie stajemy w cieniu, wyciągamy dokumenty, jeden z żołnierzy nawet sensownie mówi po angielsku. Standardowa gadka-szmatka, dwie minuty później jedziemy dalej. Gdzieś w tych okolicach mijamy także jadącą z przeciwka ekipę na kilku dużych GS - machamy do siebie - to pierwsze ewidentnie turystyczna grupa motongów jaką widzimy od początku wyjazdu.
W Catalca zjeżdżamy na autostradę, przy okazji starając się zrozumieć o co chodzi z tymi bramkami na wjeździe. Wszystkie otwarte, na każdej jakiś napis po marsjańsku - zero ikon, symboli, nic w inglisz - zupełna klapa komunikacyjna. Na autostradzie spory ruch, gęsto od TIRów i autobusów.
Istambuł jest ogromny, gdy widziałem go po raz pierwszy wiele lat temu zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Teraz - z perspektywy motocykla - zrobił jeszcze większe. Gigantyczne apartamentowce stojące na brzegu Morza Marmara, dziesiątki zjazdów/wjazdów z autostrady i to poczucie braku końca drogi, że tak już będzie cały czas. Tak chyba wygląda piekło motocyklistów. Najbardziej niepokoi mnie ciężarowa, która wiezie na otwartej pace wielkie bele papieru. Co chwila wiatr odrywa wielką płachtę, która szybując stara się przytulić do mnie.
Dojeżdżamy do mostu, połowa w remoncie więc korek jest z obu stron. Przy bramkach olewamy naciągacza, który chce nam wepchnąć jednorazową kartę na przejazd przez most za 20 euro. Luki używa jakiejś starej karty, okazuje się być jeszcze aktywna i szlaban leci w górę. Im bliżej mostu, tym bardziej pojęcie pasa ruchu nie istnieje. Wszyscy wciskają się w wąskie gardło z obu stron. Żar leje się z nieba, żar wali od TIRów a my - dwa śledzie duszone we własnym pocie - przeciskamy się do przodu z narastającym obłędem w oczach. Przez most przelatujemy w kilkadziesiąt sekund - widoki piękne ale nie ma szans na wyjęcie aparatu ani na zatrzymanie się - trochę szkoda.
Za mostem udaje się nam złapać właściwą drogę w kierunku Sile/Kandira. Ruch szybko słabnie, kilkanaście km za miastem praktycznie jesteśmy na drodze sami. Do samego Sile prowadzi piękna dwupasmówka - można gnać ile wlezie. Zjeżdżamy z niej do miasteczka, które wita nas piękną zatoczką nad morzem. Zrzucamy przepocone ciuchy i wskakujemy do wody - to nasza nagroda za ten koszmar jazdy autostradą.
Niechętnie wyjeżdżamy z Sile bo przed nami jeszcze kawałek dnia jazdy. Droga szybko zmienia się z dwupasmówki w wąską, pokręconą i nieco dziurawą drogę lokalną. Tempo dramatycznie spada, ślepe zakręty nie ułatwiają jazdy. Mijamy małe wioski, większość domów nie jest wykończona ale jest zamieszkana. To jakiś turecki patent na prawo podatkowe. Sporo rogacizny plącze się po drodze, we wsiach trzeba uważać na ludzi - łażą po ulicy jakby to była ich sypialnia.
Droga nieco odbija od wybrzeża, zresztą niewiele tracimy bo krzaczory i tak zasłaniają nam ciągle widok. Mijamy duże rozlewisko na rzecze przy którym jest małe skupisko usług turystycznych. Można wypożyczyć łódkę i zrobić rundkę po zalewie, my skupiamy się jednak na kwestiach kulinarnych. Zjadamy pyszne coś, 100% nie dla wegetarian i odpoczywamy w cieniu.
Pod wieczór docieramy do Karasu. Tankujemy licząc po cichu, że na stacji będzie zimne piwo. Mowy nie ma, jest wszystko ale bez % Kolejne spostrzeżenie: bezpańskie psy w Turcji: to nie są jakieś wypierdki mamuta tylko piękne sztuki. Szkoda mi ich, bo stosunek do zwierząt nie jest tu zbyt "ludzki". Tureckie motocykle odwrotnie niż bezpańskie psy - to jakieś chińskie bękarty Hond i Suzuki sprzed 30 lat - małe, brzydkie, pozbawione proporcji. Teraz rozumiem dlaczego każdy wjazdy Afryczek na stację budzi zamieszanie - w końcu nie codziennie widzicie Naomi Campbell czy Kim Kardashian tankując na Orlenie
Samo miasteczko Karasu nie oferuje zbyt wiele. Po lewej widać morze, od którego oddziela nas pas działek. Na części z nich stoją jakieś niby budowle przypominające domy, 99% z nich nie jest wykończona. Na szerokim poboczu walają się śmieci, z drogi unosi się pył. Udaj się nam dopaść specjalistyczny sklepik z napisem Efes - no przynajmniej mamy piwo na kolację. Powoli zapada zmierzch a nas dopadają wątpliwości gdzie by tu wbić się na nocleg. Kilkanaście km za Karasu trafiamy w małej wsi na kemping tuż nad samym morzem. Jest po sezonie, nie ma już gości. Dogadujemy się z właścicielką, nawet sprawnie mówiącą po angielsku. Za 11 dolców za dwóch mamy spanie. Prysznice i wucety mają standard jak na obozie harcerskim ale jest ciepła woda - robimy pranie siebie i ciuchów. W ostatnich promieniach słońca idziemy popływać w morzu. Jesteśmy na plaży praktycznie sami - no, nie licząc śmieci walających się na piasku. Pełny pampers był jedną z mniej irytujących pamiątek. Przy namiocie mamy ławę i stół - czyści jemy kolację spłukując gardła piwem.
Przelot dnia: 443 km
cdn.