Dzień 9
Maćka > Bayaburt > Askale > Erzurum > Pasinler > Agri > jezioro Van
Wieczorem wczołgując się do namiotu niebo groziło nam deszczem. W nocy wiatr szarpał się trochę po linkach, ale bycie na bani pozwala ignorować takie drobiazgi. Śpimy do oporu - tzn. momentu gdy potrzeby fizjologiczne kończą każdy sen, nawet ten w którym nagie tancerki tańczą tylko dla ciebie. Poranek witam światłowstrętem i szumem we łbie. Wypełzam ze śpiwora w poszukiwaniu choćby okrucha wody. Znajduję camelbak, wysysając resztki zimnej wody. Po raz setny obiecuję sobie, że nie będę już pił jak gimnazjalista, powtarzam cicho mantrę "nigdy przenigdy nie będziesz mieszał trunków"
Suszymy namiot, zjadamy jakieś resztki kolacyjne na śniadanie, ciepły prysznic - pełen wypas. Dopiero ok 9.00 ruszamy w stronę Maćka. Trochę nerwowo szukamy stacji, bo od kilkudziesięciu km jesteśmy na rezerwie. Tankujemy w Maćka i ruszamy na południe, w stronę pasma
gór Pontyjskich. Pasmo ciągnie się przez prawie 1 tkm wzdłuż południowego wybrzeża Morza Czarnego, dzięki niemu północna Turcja ma sporo deszczy i cieszy się zielenią. Krajobraz szybko się zmienia, z każdym kilometrem zieleń ustępuje skałom i trawie we wszystkich odcieniach żółci. Droga pełna zakrętów zachęca by docisnąć, ale trzeba zachować czujność. Wokół jest sporo kamieniołomów, wielkie ciężarówy wożą tony kamieni a asfalt usłany jest różnymi odłamkami.
Po przekroczeniu przełęczy krajobraz się zmienia. Góry stają się niższe, pozbawione roślinności innej niż sucha trawa. Jeśli gdzieś pojawia się skrawek zieleni, to znak że jest tam strumień albo mała rzeka. Droga poprawia się, mkniemy równą dwupasmówką do Bayaburtu. Stopniowo zjeżdżamy do szerokiej doliny, patrząc na nią z góry mamy widok na dziesiątki kilometrów - dawno nie miałem takiego poczucia przestrzeni.
W Askale nie znajdujemy nic ciekawego, jedynie popis gigantomani i tureckiego nacjonalizmu w postaci wielkiego półksiężyca.
Nie mamy termometru, ale gdzieś na mijanej stacji mignęło nam 38 C. Wcześniej śmigałem w zwykłych bojówkach ale przewiane kolana to nic fajnego. Dlatego teraz jadę w czarnych spodniach z cordury bez wypinanej membrany

Jest gorąco, idzie wytrzymać tylko dlatego, że jest cholernie sucho. Gdyby wilgotność była taka jak nad morzem byłoby nieznośnie i pewnie wróciłbym do kraju jako termiczny kastrat
Mijamy Erzurum z boku, szczęśliwe wokół miasta jest coś na kształt obwodnicy. Zatrzymujemy się dopiero w małej miejscowości Pasinler, by zwiedzić resztki twierdzy. Dojazd do ruin nie jest zbyt oczywisty, nawigacja nie ma planu miasteczka, przepychamy się więc wąskimi uliczkami na azymut. Pozdrawiamy grzecznie mężczyzn popijających czaj przy małych stolikach, rozstawionych w cieniu wprost na ulicy. Grają w szachy albo inne warcaby, dyskutują, czytają - mają czas. Nie dopadł ich (jeszcze) kapitalistyczny kult wydajności pracy, życia na open-space i prasowanych koszul.
Podjazd pod twierdzę jest za cmentarzem, kilkaset metrów szutrem i jesteśmy na miejscu. Witają nas radosne dzieciaki, znają 2-3 słowa po angielsku, po chwili znamy imiona wszystkich. Wschodnim zwyczajem obdarowują nas tym co mają, dostaję od dziewczynki parę pustynnych kwiatków. Nie chcąc wyjść na cywilizacyjnych chamów, Luki dzieli się z nimi ostatnimi batonami zbożowymi. Twierdza jest stara, świetnie położona na brzegu szerokiej doliny i była chyba ważna, skoro kiedyś miasteczko nosiło nazwę Hasankale (Twierdza Hasana).
Zjeżdżamy szuterkiem do głównej drogi, rozglądając się za jakimś paliwem i obiadem. Szybko znajdujemy stację z małą lokantą, w której jemy pyszny ryż, mięso i bakłażana płacąc za nas obu raptem 25 talarów. W jadalni siedzą praktycznie sami faceci, część z nich okazuje się Irańczykami którzy przeprowadzają Merce 600 z Niemiec do Teheranu. Śmiesznie to wygląda - na parkingu 6 czy 7 czarnych limuzyn i nasze dwa oblepione kurzem kuce.
Droga wije się wzdłuż niewysokich skał, z prawej rzeka zachęca do kąpieli. Wzdłuż drogi stoją chłopaki i sprzedają świeżo złowione ryby. Przy straganach palą się małe ogniska, można kupić rybkę w wersji all inclusive: łowienie, patroszenie, pieczenie. Robi się jednak coraz później a my mamy pełne brzuchy i rybka na deser jakoś nas nie kręci.
Dojeżdżamy do miasteczka Agri i odbijamy na południe na drogę D965. Zachodzące słońce rzeźbi nieprawdopodobne cienie, ale nawet nie ryzykuję sesji zdjęciowej. Zmrok zapada szybko a do Jeziora Van została jeszcze godzina jazdy. Dokręcamy mocniej prawy nadgarstek, szosa jest pusta tylko przy nielicznych wsiach plączą się krowy i kozy.
Lecimy licznikowe 120-130, droga prawie bez zakrętów doprowadza nas do jeziora. W wieczornej szarości penetrujemy okolice pierwszej napotkanej wsi w nadziei na jakąś miejscówkę pod namiot. Za dużo ludzi, psów, śmieci - zawracamy i jedziemy jeszcze parę km dalej.
Płaski brzeg pozbawiony roślinności utrudnia znalezienie "kryjówki" na noc. Zjeżdżamy na polną drogę, zapalamy długie i dojeżdżamy na sam brzeg jeziora Van, tam gdzie stoi kilka aut tubylców. Turcy mają fajny zwyczaj piknikowania całymi rodzinami - to taka jednodniowa forma turystyki. Biorą żarcie na cały dzień i siedzą w jednym miejscu, koniecznie przy samochodzie. Wieczorem zwijają się do domu, zostawiając zawsze górę śmieci
Czekamy grzecznie aż nasi lokalni turyści się zbiorą, gdy znika ostatnie auto stawiamy namiot. Dziś mamy wieczór trzeźwości. Bardzo przydałoby się piwo na spłukanie gardła, ale kupno alko w promieniu stu kilometrów graniczy z cudem. Chcieliśmy trochę wschodniej egzotyki, no to mamy Kurdystan. Jemy na kolację paprykarz szczeciński, zagryzamy chlebem razowym i popijamy herbatką

.
Na deser została nam kąpiel i pranie. Jezioro Van jest ciekawym zbiornikiem nie tylko ze względu na skład chemiczny ale także na geologię. Kiedyś było jeziorem odpływowym ale po którymś z wybuchów wulkanu Nemrut stało się bezodpływowym. Woda w
jeziorze Van jest przedziwna, w dotyku tłusta i bardzo słona. Wiem tylko, że jest silnie zasadowa ale czy to ług sodowy (wodorotlenk sodu NaOH) czy jakiś inny, tego już nie wiem. Roztaczam przed Lukim straszne wizje poparzeń, bąbli, martwicy skóry itd. Strach ma wielkie oczy, wolę mieć śmierdzące klejnoty niż czyste ale martwe

W końcu wyciągamy przewodnik i dopiero zdanie potwierdzające możliwość kąpieli nas uspakaja. Włazimy niepewnie do wody, księżyc świeci a my zamiast romantycznego nastroju brodzimy w płytkiej i ciepłej wodzie w oczekiwaniu na chemiczną śmierć. Dno jeziora, przynajmniej w tym miejscu, jest jak wybetonowane, twarde i szorstkie. W końcu znajdujemy jakieś zagłębienie, myjemy się i czym prędzej wracamy na brzeg. Jeszcze tylko szybkie pranie ciuchów i mimo że jest dopiero 22.00, spadamy do namiotu.
Przelot dnia: 606 km (nieźle)