Dzień 13
Senaki > Zugdidi > Mestia > Ushguli
Budzi nas pochmurny poranek, pierzaste chmurki nadal zapierdzielają ale jakby nieco wyżej i miejscami wyłazi spod spodu niebieskie. Suszymy namiot, robimy przegląd mokrych ciuchów, nieźle wypłukane. Oba rogale, oryginalny GL i kopia by EX1, złapały wodę, oryginał jednak nieco szczelniejszy. Zbieramy manele i przeprawiamy się przez rzeczkę. Woda się podniosła ale mniej niż się obawialiśmy, w sumie wyszło z tego tylko skromne moczenie stóp.
Jedziemy do Zugdidi, po drodze mijamy długie wsie szczelnie zabudowane domami, każdy z tarasem i sadem. W samym Zugdidi nie ma wiele do oglądania, robimy zakupy i jemy coś na ciepło. Centrum miasta to szeroka aleja, środkiem biegnie szpaler drzew które służą za park miejski. To co nas zaskakuje, to liczba fryzjerów - prawie w każdym budynku jest jakiś zakład, czasem po dwa. Ja wiem że Gruzinki mają piękne włosy, ja wiem że kobiety dbają o włosy ale aż tak ? Drugim szokiem jest oglądanie aut, które poruszają się po ulicach. Brak maski, reflektorów, zderzaka - żaden problem. Z tej perspektywy nawet Ukraina wydaje się mega cywilizowana.
Wyjeżdzamy w kierunku Mestii, droga szybko robi się pusta i pnie się w górę. Wiosek jakby mniej, ale i tak trzeba ciągle omijać wołowe z kością które plącze się po drodze. Stare sztuki są spokojne, z rezygnacją stoją po środku drogi i przeżuwają. Zdecydowanie bardziej trzeba uważać na młodą cielęcinę - na widok motocykla wpada w atak samobójczy i miota się we wszystkie strony.
Po drodze zjeżdżamy nieco w bok obejrzeć zaporę Jvari, robi wrażenie, zwłaszcza kolor wody. W tym rejonie jest cały system hydroelektrowni, większość chyba jeszcze z czasów sowieckich.
Droga cały czas jest asfaltowa, miejscami jedziemy wzdłuż jeziora, potem wzdłuż wzburzonej górskiej rzeki. Szare skotłowane wodne piekło przewala się po skałach. Przypadkowe poślizgnięcie się = gwarantowana gwałtowna śmierć. Widać że deszcze w górach nieźle sobie ulżyły.
Spotykamy parę Francuzów na dużej BeMie, dziś zjeżdżają w dół z Mestii. Poprzedniego dnia, gdy my leżakowaliśmy w namiocie, oni zjeżdżali z Ushguli to Mestii. Zajęło im to 4-5 godzin jazdy w deszczu, miejscami strumienie niosły tyle wody, że asekurowali motonga liną. Mimo przyzwoitych opon (chyba Majtasy E09) określili trasę jako koszmarną. Patrzę na swoje szosowe Battle Wingi, robię uśmiech nr 39 i udaję dzielnego, chociaż w środku czuję że dziś obtłukę dupsko
Droga zamienia się z asfaltowej w betonową, ale nadal świetnej jakości. Mijamy parę tuneli i parę setek zakrętów. Czasami udaje się nam złapać widok na Ushbę, najwyższy szczyt w Gruzji.
Pierwsza i chyba jedyna stacja benzynowa w Mestii. Tankujemy pod korek, bo przez kolejne prawie 200 km nie ma nic, a nasze kuce wyraźnie piją więcej.
Centrum Mestii to jeden wielki plac budowy, widać olbrzymią kasę wkładaną w rozbudowę miasta. Pewnie tak wyglądało Zakopane pod koniec XIX gdy zostało "odkryte przez ceprów". Sklepiki w środku nadal trącą XIX wiekiem, ciemne nory z mydłem i powidłem. Gdzieniegdzie prześwitują jeszcze wieże obronne, ale widać że to co stare, ustępuje buldożerom
Większość architektury jest stylizowana na kamienne wierze, w sezonie musi być tu niezły kurort. Plącze się sporo turystów z plecakami, z Mestii prowadzi w góry sporo pieszych szlaków.
Wyjeżdzamy z Mestii w kierunku na Ushguli, w jednym miejscu robimy małą zmyłę na skrzyżowaniu i w ten sposób udaj się nam zrobić ładną panoramę miasteczka. Dopiero stąd widać że Mestia ma nawet malutkie lotnisko, położone na zakolu rzeki.
Zawracamy na właściwą drogę i wpadamy na kolejnego BeMiarza, tym razem na małym GS. Szwajcar jedzie samotnie na bliski wschód a potem jeszcze dalej. Potwierdza że droga jest marna, dużo błota i głębokich kałuż + sporo luźnych kamieni i tak przez 45 km do samego Ushguli. Dopiero gdy się pożegnaliśmy, dotarło do mnie że to chyba był Cladio Von Planta czyli kamerzysta z Long Way Round ale pewności do dziś nie mam
Droga nas nie rozpieszcza, błotne okłady sięgają kolan, woda chlupocze w butach, kamienie strzelają po osłonie silnika. Miejscami trafiamy na bramy na drodze, trzeba je za każdym razem otworzyć i zamknąć - inaczej schabowe i kebaby dadzą dyla.
Po ok 2 godzinach jazdy docieramy do Ushguli. Staraliśmy się trzymać cały czas tempo w przedziale 20-40 km/h, gdybym miał lepsze opony i było ze dwa dni słońca, można by spokojnie wjechać w 1,5 h. W sumie wytrzęsieni ale bez wywrotek docieramy na miejsce.
Jest ok 17.00, robią się idealne warunki do fotografowania. Latam z aparatem jak szalony, widoki odbierają mi rozum. Na podjeździe nie miałem szans na robienie zdjęć, a lukiego GoPro robi takie cuda z perspektywą że czasem trudno na to patrzeć.
Od strony szczytów wieje lekki zimny wiatr, jesteśmy na ok 2000 m npm, czuć że noc będzie chłodna. Rozglądamy się za jakimś gesthousem, na szczęście jest ich tutaj kilka.
Spotykamy chłopaka, który mówi po angielsku, uzgadniamy warunki i jedziemy do jego domu. On biegnie przodem, a my staramy się zmieścić w wąskie uliczki i przy okazji nie spłoszyć żywego inwentarza. Przy każdej bramie stoi zaparkowany koń, środkiem uliczki plączą się kozy, owce i kaczki.
W końcu dojeżdżamy do naszego gospodarza. Dziś mamy luksusowe warunki, śpimy w starym domu, na prawdziwych łóżkach - pierwszy raz od dwóch tygodni

Nasza chata może nie wygląda jak Four Seasons Hotel, ale jest idealna - mamy dużo miejsca na suszenie gratów, gotowanie i spanie.
Po szybkim rozpakowaniu, wymykam się by zrobić parę fotek w zachodzącym słońcu. Udaje mi się nawet znaleźć ze 2-3 auta

Plącze się po uliczkach, pod nogami zgrzytają kamienie przemieszane z błotem, łajnem i wodą płynącą z góry. Miejscami jest tak wąsko, że ledwo mieści się koń.
Wieczór zapada szybko, wokół zupełnie ciemno i cicho. W Ushguli jest co prawdą prąd, ale linia jest słaba i co chwilę wysiada, mimo że wszyscy mają słabe żarówki. Prysznic bierzemy z czołówkami na głowie. Na kolację pichcimy jakieś mięso z makaronem i cebulą. Z dołu udało się nam dowieźć całe dwie butelki wina, dziś smakują wspaniale. Noc jest chłodna, kilka stopni powyżej zera. Śpimy w rzeźbionych łożach, drewniany dom lekko skrzypi i pojękuje od wiatru...
Przelot dnia: 262 km