Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12.12.2012, 01:48   #16
trzykawki


Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Warszawa
Posty: 540
Motocykl: Brak
trzykawki jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 2 dni 20 godz 30 min 13 s
Domyślnie

Przez sen słyszę … helikopter?!!!. No, popiliśmy - prawda , te piwa i ta żołądkowa ale żeby tak od razu helikopter?
- PROSZĘ O NATYCHMAISTOWE OPUSZCZENIE NAMIOTÓW I UDANIE SIĘ JAK NAJSZYBCIEJ NA NAJBLIŻSZE WZNIESIENIE!!! IDZIE FALA !!!!! IDZIE FALA !!!!!
Jaka ,qrwa, fala , jakie wzniesienie, jaki namiot Piere de Otole z wami niech się wita idę spać dalej. Pomyślałem i przewróciłem się na bok. Zaraz, rwa, co tu tak mokro?!! Słyszę dudnienie odpalonej Afryki i głos Rafała
- Tomek, wstawaj, …A!!!! GIES TONIE!!! Uciekaj!!! Jak to uciekaj? A giees? Zrywam się ale ciężki od wody śpiwór krępuje ruchy, wody przybywa, a ja nie mogę się niego wyplątać Natężam się i z całej siły próbuje rozerwać materiał, czuję, że namiot zaczyna płynąć, śpiwór ciągnie mnie na dno gdzie rybie potwory z olbrzymimi ślepiami łakomie wpatrują się we mnie. Musze nabrać powietrza, musze nabrać powietrza….. Otwieram oczy i czuję, że jestem… mokry… nasłuchuję … helikopter? Nie, to co to za dźwięk? HYR, HYR, HYR , HYRHYŁ WYR, WYR, WYRWYŁ!!!!..... Nie ma co się śmiać to ciężka przypadłość, utrudniająca relacje międzyludzkie. Całe szczęście , że uleczalna. No dobra, helikopter mamy z głowy ale mokro jest nadal. Wprawdzie nie toniemy i rybie oczy na nas nie dybią ale mokro jest. I tu właśnie jest ten moment , gdzie trzeba sobie powiedzieć wprost w oczy: jak żeś kutwa i leń to się teraz goń….. Zacznijmy od kutwy. Pożałowałem, tak pożałowałem, nawet targowałem się mimo niskiej ceny wyjściowej, grymasiłem też, oraz , na koniec, kazałem sobie zapakować. Chodziła mi po głowie , jeszcze, dostawa do domu – oczywiście bezpłatna, ale stwierdziłem, że już wystarczy bo mogą jeszcze do tego dołożyć. Wszak, zapłaciłem całe 154, PLN za „NAMIOT 2 osobowy jednowarstwowy” firmy highmountain, co, w mej naiwności, miało coś gwarantować. Oczywiście gdzieś tam, z tyłu głowy wiedziałem, że wyrzucam pieniądze i klął będę ale chciałem wierzyć. I niech pierwszy kamieniem, we mnie rzuci , Ten, który tak nie miał. No, to jak kutwę mamy z głowy to do lenia. W domu mam namiot, żadne ajwaje, żadne marki, bodajże zakup w tesco lub w czymś podobnym. 3 osobowy dwuwarstwowy, wierny, wygodny, suchy, nie za wielki…. Tylko, że Rafał ma taki namiot , który bardzo się szybko składa i rozkłada. I szlag mnie trafiał, podczas naszej poprzedniej wyprawy, że ja dopiero napoczynam a on już spakowany, złośliwie po kłakowsku się uśmiecha, patrząc na ślamazarnego warszawiaka. No i już mi się nie chciało tak spinać i wcześniej wstawać, żeby jego kłakowska wysokość nie musiała czekać. Jak wyglądają oba namioty zdjęcie poniżej. Mój ten po lewej.
P9151197.JPG

Wiem już że dalej nie pośpię. Jasno już jest, deszcz ładnie napitala o jedyną warstwę namiotu. Obrazu , porannego nieszczęścia dopełniają kropelki spadające z na śpiwór, na głowę i nos…. Ewakuacja… Przenosimy się pod wiatę

P9151190.JPG

Gdzie, Rafał, zaprzeczając obiegowej opinii o kłakowkim skąpstwie, częstuje mnie przepysznymi daniami przygotowanymi przez jego Panią.

P9151192.JPG

Przez chwilę udaje się nam zapomnieć o tym, że deszcz leje konkretnie i nic nie zapowiada tego aby przestał. Zjedliśmy, czekamy, jakoś nasze adventure cochones nie są tak włochate żebyśm się zebrali i pojechali. Zimno, nie głodno, mokro i jakoś tak bez pomysłu. Jednak życie nie pozwala nam się długo nudzić. Zostajemy napadnięci przez … niedźwiedzia. Wielkie czarne, kudłate, nie wiadomo skąd i jak się pojawiające… rzuciło się z pianą na pysku na mój … kapeć. Porwało go i uciekło.

DSC_0009.jpg
Ciężko było ale udało się odzyskać … kapeć. Pomimo sukcesu , nasze nastroje się nie poprawiały. Co robić z tak mile rozpoczętym dniem? Rafał : Jedźmy na wschód, na Ukrainę tam musi być słońce
Ja: Znajdźmy jakiś miły pensjonacik i oddajmy się zajęciu pierwszego znanego, szerzej, żeglarza. Nie wiecie…? Noe, ten od Arki. „ Siedem dni Pan Bóg wodę z nieba lał, siedem dni , Noe, pił, spod beczki nie wychodził.” Zbieżność naszej sytuacji z biblijnym przekazem , oddziaływała na mnie nieodparcie… Ratunek przyszedł ze strony poukładanego kłakusa. Rafał zarządził wyjazd. Jedziemy a po drodze się ustali….
Po drodze…. Po drodze się przetarło i będąc w Ustrzykach stwierdziłem ,że mam chęć na dalsze przygody na kierunku Ukraińskim. Nie pozostało nic innego jak tylko udać się na przejście w Krościenku i rzucić się Ukraiński żywioł. Rafał to stary graniczny wyga, dla mnie granica z Ukrainą była moją pierwszą od czasów studenckich gdzie musiałem jakieś kwity wypełniać, więc trochę folkloru, jak dla mnie, było. Po drugiej stronie widzimy kawalkadę 6-7 quadów powracających do Polski. Podstawowe pytanie jaka pogoda dalej?. Leje, chłopcy, i lać będzie! No to, zdechł pies, myślę sobie. Nic to, wzorem małego rycerza, mówi Rafał i napieramy na wschód. Nasz pierwotny plan zakładał , że po przekroczeniu granicy odbijamy na południe i opłotkami, wioseczkami, boczkami zmierzamy do Turki, potem Wołowec, Miżria itd. na wschód. Punktem zwrotnym miał być Rachiv i z stamtąd na Północ przez Iwanofrankowsk powrót do Polski. Oczywiście gdzie tylko można , ambitnie zakładaliśmy offy. W zasadzie to asfaltów miało nie być wcale….. naiwne dzieci 300 kg kloców żelastwa- to w moim przypadku. Afra jest bardziej … szczupła?
Plan zmodyfikowaliśmy, na razie pod kątem pogody: Jedziemy odwrotnie najpierw w kierunku na Iwano potem w dół na Rachiv i oborot do Polski. Tak nam wychodziło z obserwacji stanu nieba. Pojechaliśmy. Nie powiem ,wiedziałem i byłem mentalnie przygotowany na stan dróg na Ukrainie. To co zobaczyłem zabrało mi obszar tolerancji i pozostawiło nagim wobec rzeczywistości. Po kilkudziesięciu kilometrach, które zabrały nam ze dwie godziny , dojeżdżamy do ściany deszczu , która napiera w naszym kierunku. Odwrót, jedziemy z powrotem. Obserwacje nieba, i kierunkowanie się brakiem opadów w zasięgu wzroku na danym kierunku, owocują powrotem nad granicę i obraniem pierwotnego kursu. Jakby nie patrzeć zbliża się ku wieczorowi, a my jakieś 15-2 km w linii prostej od granicy – pełen sukces. Mijając jakąś wioseczkę wypatruje fajna polankę nad rzeczką, a może to Rafał ją zwietrzył? W każdym razie zapada decyzja o biwaku. Podział obowiązków krystalizuje się szybko: ja zbieram opał, Rafał jedzie po zaopatrzenie. Zbieranie idzie mnie iesporo, bo trzeba się nachodzić porąbać itd. rafał jakoś szybko wraca i coś am marudzi pod nosem, że mało tego zgromadziłem. Hm… starałem się. Czarę goryczy, u Rafała, przelewa trudność w rozpaleniu ogniska – drewno wilgotne ale on przypisuje to mnie, giesowcowi co to nic nie umie na biwaku zrobić – taki z niego kolega. Wybawienie, pojawia się w postaci właściciela pola na którym się rozbiliśmy, przynosi nam smolniaczki i pomaga rozpalić ognisko. Czyn ten jest oczywiście odpowiednio komentowany przez Rafała jako kolejna nieudolność giesiarza, który pomocy musi szukać ze strony tubylca.

P9151202.JPG
P9151207.JPG
P9151208.JPG


Nocą niebo jest wygwieżdżone i jest zimno. Nocka upływa na poszukiwaniu straconego ciepła. Mówię sobie dość, to ostatnia noc pod namiotem, nie jestem przygotowany sprzętowo na takie warunki…
Załączone Grafiki
Typ pliku: jpg P9151210.JPG (772.1 KB, 18 wyświetleń)
Typ pliku: jpg P9151211.JPG (748.6 KB, 16 wyświetleń)
trzykawki jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem