Dzień 15
Kutaisi > Gori > Upliscyche > Tbilisi
Pochmurny poranek, coś siąpi z nieba. Zjadamy mało wykwintne śniadanie, opychamy się plackiem pszennym, kozim serem i dżemem. Zwijamy się z tego miejsca bez żalu, zawracamy w stronę Kutaisi i chwilę włóczymy się po jego przedmieściach.
Lokalna wersja instalacji gazowych, ZIŁ na gaz - chyba ziemny.
Wjeżdżamy do centrum Kutaisi, na główny plac przy którym znajdują się przedstawicielstwa co bogatszych firm. Podpytując przechodniów dostajemy wskazówki jak dojechać do
katedry Baghrati.
Katedra Baghrati położona jest po drugiej stronie rzeki na wzgórzu, z którego jest piękny widok na stare Kutaisi. My - idąc za poradą jakiegoś przechodnia - dojeżdżamy do głównej bramy klucząc bocznymi uliczkami, wybrukowanymi luźnymi kamieniami. To na pewno nie jest główna trasa dojazdu, fundujemy sobie 300 m offu w mieści. Katedra wybudowana ok X w n.e. została w 1691 r częściowo wysadzona w powietrze przez Turków i w stanie ruiny dotrwała do XXI w. Katedra Baghrati jest symboliczną budowlą dla Gruzinów i pewnie dlatego Saakashvili "zafundował" jej pełną rekonstrukcję licząc na polityczne benefity. Sam proces rekonstrukcji budowli budzi mieszane emocje wśród historyków,
UNESCO rozważa usunięcie obiektu z listy światowych zabytków. Rekonstrukcja zakończyła się w połowie września, dokładnie
dwa tygodnie po naszej wizycie. Saakashviliemu chyba to nie pomogło, bo w wyborach 1.10.2012 jego ugrupowanie przegrało wybory do parlamentu.
Wyjeżdżamy z Kutaisi w stronę monastyru Gelati, który położony jest kilkanaście km za miastem. Docieramy bez większych problemów, choć oznakowanie jest bardziej niż marne.
Monastyr Gelati jest także wpisany na listę zabytków UNESCO. Na terenie monastyry znajduje się grób
Dawida IV Budowniczego - to taki dobry król - coś jak nasz Kazimierz Wielki albo Bolesław Chrobry - zrobił dużo dobrego dla Gruzji (wywalił Turków, zreformował administrację i zjednoczył kraj). Sama budowla zachowała się w świetnym stanie, w środku przetrwały średniowieczne malowidła i rzeźby.
Nasyciwszy wzrok zabytkami, wracamy do Kutaisi bo tędy i tak wiedzie droga do Gori. Plącząc się po ulicach miga nam Land Cruser z Polską flagą i ekipa na motocyklu. Jakimś cudem udaje się nam zatrzymać na głównym placu i chwilę pogadać. Tłumaczymy jak dotrzeć do zabytków, szybkie pożegnanie i każdy rusza w swoją stronę.
Po drodze do Gori mijamy resztki twierdzy w Surami ale odpuszczamy zwiedzanie.
Dojeżdżamy do Gori, mijamy tętniący życiem bazar i parkujemy motongi w pobliżu twierdzy. Wokół widać trwające remonty, stare zapuszczone kamienice zamieniają się w eleganckie dzielnice.
Twierdza nieco rozczarowuje. Poza widokiem na Gori właściwie nie ma w niej nic do zwiedzania. Jedynie myśl,że młody SOSO (Józef Stalin) biegał po jej zboczach i bawił się z kolegami czyni to miejsce szczególnym. Po powrocie z twierdzy jak zwykle gromadka szczęśliwych dzieciaków otacza nas wkoło. Pozwalamy im usiąść na motocyklach, wiemy że "czynimy zło" siejąc w młodych duszach miłość do motongów
Ruszamy by kilkaset metrów dalej zatrzymać się przy muzeum Stalina. Zwiedzanie muzeum sobie odpuszczamy, zaglądamy jedynie do domu rodzinnego Stalina i oglądamy wagon salonkę którą podróżował. Lubiącym czytać polecam książkę "Stalin - młode lata despoty" autorstwa Simon Sebag Montefiore. Będąc synem szewca alkoholika, wspierany przez ambitną/opiekuńczą matkę skończył najlepszą przyklasztorną szkołę w Gori. Był pracowity, oczytany i uparty. Szkoda, że będąc tak błyskotliwą postacią jednocześnie uczynił tyle zła na świecie.
Korzystając z informacji turystycznej która jest na tyłach muzeum, dostajemy mapkę i wskazówki (w idealnym angielskim) jak dojechać do
Upliscyche, skalnego miasta nad brzegiem rzeki Kury. Wyjeżdżamy z Gori prosto pod front deszczu. Zwiewamy na pobocze, pakujemy się w przeciw deszczówki. Mój kask z urwaną szybą jest "idealny" na deszcz - mokre okulary redukują widoczność do kilkunastu metrów.
Jedziemy wolno przez kolejne wsie, klnąc pod nosem na deszcz i błoto, które w paru miejscach spływa na asfalt. W dwóch miejscach o mały włos nie zaliczamy z lukim fikoła na zakręcie

Parking, bilety, wchodzimy. Korzystamy z zaproszenia super sympatycznych przewodników i zostawiamy w ich biurze kaski i mokry szpej. Na drogę dostajemy od nich jeszcze po kawałku placka z wołowiną - jesteśmy jednymi z bardzo nielicznych turystów. Wspinamy się po skalnych blokach, drabinkach i schodkach, deszcz przestaje padać a przed nami rozciąga się widok który wymusza głośne ahhhh......
Miasto powstało ok V w p.n.e i było zasiedlone do późnego średniowiecza. Jest to prawdopodobnie najstarsza osada miejska w Gruzji. Setki schodów, komnat, zaułków - wszystko wykute i wyślizgane przez tysiące stóp osób które tu kiedyś mieszkały. Część budowli nie przetrwała trzęsienia ziemi w 1920 r - ich resztki straszą na zboczu wzniesienia.
Wracamy do rzeczywistości, ciesząc się że deszcz odpuścił nam przynajmniej na czas zwiedzania. Pijemy szybka kawę, rozmawiamy chwilę z przewodnikami - to studenci którzy w czasie wakacji i weekendów są opłacani przez jedną z agend rządowych by wspierać turystykę w tym regionie. Żegnamy się i ruszamy w stronę Tbilisi. Ponownie przejeżdżamy przez Gori i bez przeszkód znajdujemy trasę do stolicy. Zostało nam ok 75 km, powoli zapada zmierzch i kropi deszcz, ale droga jest dobra, miejscami wręcz zmienia się autostradę.
W Tbilisi duży ruch albo my się odzwyczailiśmy. Auta jadą gęsto, trudno jechać na żyletę między autami. Nie mamy planu Tbilisi, zatrzymujemy się przy jakimś Macdonaldzie - darmowe Wifi + kawa + pan googiel pozwala nam znaleźć kilka tanich hosteli. Jedziemy do starej części Tbilisi, wokół oczywiści wykopki i remonty. Hostel wygląda jak burdelik na godziny, ale za godziwe pieniądze lądujemy w 5 osobowym pokoju - na szczęście jesteśmy sami.
Tak wygląda nasz prześliczny hostel za dnia

Najważniejsze że mamy za bramą prywatny parking - nasze motongi mogą bezpiecznie nocować, mamy też gdzie rozwiesić pranie i suszyć mokre buty.
Idziemy do pobliskiej knajpki na rogu i zajadamy się przepysznymi chaczapuri popijając zimny piwem. Ruszamy na nocny spacer po starym Tbilisi, w knajpach tłoczno, gwarno i dosyć międzynarodowo. Klnąc pod nosem na brak statywu walczę z idiotkamerą by zrobić parę nocnych zdjęć.
Przypadkowo
znajdujemy synagogę (ul. Leselidze), dosyć nową bo wybudowaną raptem w 1910 r. Spotkały ją rożne nieciekawe losy, obecnie funkcjonuje jako muzeum.
Klucząc bocznymi uliczkami docieramy do fajnego baru z muzyką na żywo. Gęsto od dymu, ale jesteśmy trochę spragnieni "europejskości" - ludzie tańczą, piją, śmieją się - ogólny luz. Przy okazji poznajemy dwóch studentów z Polski - imprezują od kilku dni i są zachwyceni Tbilisi. Przed północą czuję że mam dość wrażeń - wracamy do hostelu, prysznic, ciepły śpiwór i łóżko - zasypiam w parę nanosekund.
Przelot: 311 km