Skoro nie spełniłem się jako jeździec to przynajmniej jako jako alpinista dumnie zaprezentuję polską szkołę wspinaczkową. Zgarniam Sylwie, z kawiarni i tako rzeczę do dziewczyny:
- Widzisz ten biały punkt na szczycie góry? Otóż szczęście się dziś do Ciebie uśmiechnęło, ponieważ nie dalej jak za godzinę będziesz stamtąd podziwiać wspaniałe widoki.
-Ale...
- Nic się nie martw, w 1/3 góry stoi jakaś figura, tam odpoczniemy, choć oczywiście nie będzie takiej potrzeby.
Ruszyliśmy dziarsko, zwłaszcza, że pogoda sprzyjała, Słońce schowało się za chmurami więc nie straszne nam oparzenia. W dodatku przed wyjściem zaaplikowaliśmy sobie soki ze świeżo wyciskanych owoców, których nazwy nie mówiły nic, za to smak rekompensował nasza ignorancję.
Nie warto się rozpisywać o przebiegu marszu. Powiem tylko, że do figury jak się okazało Jezusa dopełzliśmy na czworaka z płucami na plecach.
Dolegliwość ta zwie się kondycją komputerową. Żeby było weselej zaczął padać deszcz sprawiając, że skała po której szliśmy zamieniła się w wielką krokiew.
W obecności Jezusa zweryfikowaliśmy nasze plany ataku szczytowego i skupiliśmy się na widoku
Jako, że nadal padało a droga powrotna prowadziła po wyślizganej skale, było niezwykle zabawnie
A w dodatku mocno historycznie
Jako ciekawostkę dodam, że słońce świetnie sobie radzi zza chmur, co sprawiło, że na tym wyjeździe 4 razy schodziła mi skóra z ryja. Sylwia okazała się bardziej pancerna.
Jeszcze tylko obiad o nazwie bandeja paisa, piwko wieczorem na rynku, poczytanie nekrologów i spać.