Noc była cicha i spokojna a kolejny ranek zapowiadał znowu pyszną pogodę. Trzeba się zbierać. Kawka, śniadanko i wioooo.
W planie tego dnia między innymi Transalpina. Poprzedniego dnia napotkany na szlaku Rumun zalecił nam nieco inny dojazd do Transalpiny. Co prawda nie przejedziemy całej, ale dojazdówka ma być tego warta. Po za tym, ominiemy ewentualny śnieg w najgorszym odcinku. Z uwagi, że jadę z plecaczkiem, potraktowałem dobre rady poważnie. Jak się później okazało (z relacji Calgona) wybór był słuszny.
Cofamy się więc do Calan i tu skręcamy na północ drogą 686, później 66 do Petrosani i Malowniczą drogą 7A w kierunku Transalpiny.
Droga 7A okazała się bajkowa o tej porze roku. Prowadzi wąwozem, wzdłuż malowniczej rzeczki. Po obydwu stronach drogi spływa woda z szybko topniejącego śniegu zalegającego górskie szczyty. Tworzyły się w ten sposób dziesiątki wodospadów i strumieni zasilając rzeczkę płynącą wzdłuż naszej drogi. Niestety, przy najfajniejszych wodnych kaskadach słońce z uporem maniaka świeciło centralnie w obiektyw.
Na samą Transalpinę wbiliśmy się mniej więcej w połowie jej wysokości, kierując się na północ.
Bajkowe zakręty i zawijasy skutecznie ograniczały mi możliwości rozkoszowania się widokami. W wyższych partiach pojawił się na poboczach śnieg co wykrzywiło mi usta na kształt banana, a mojej pani wręcz przeciwnie.
Przy końcu transalpiny obowiązkowy postój na fajeczkę. I wymianę wrażeń na gorąco. W momencie gdy rozprowadzałem substancje smoliste po wewnętrznej powierzchni płuc usłyszałem znajome dźwięki. Początkowo delikatne odgłosy, zbliżały się nieuchronnie z każdą sekundą. Gdy zwizualizowały się dźwięki ujrzałem sporą grupę afryczek i innych demonów na dwóch kołach. Dodatkowo białe tablice rejestracyjne ozdobione były znajomym PL. Zarzuciłem rogala na twarz a ręce wystrzeliły w powietrze. Na nic. Przeszli jak burza ciągnąc za sobą aromat spalin.
Podjeżdżamy jeszcze kawałek do najbliższej miejscowości i znajdujemy mały wiejski bar. Oczywiście zamawiamy ciorbę. W menu są trzy różne zupki, dogadujemy się na migi i wybieramy flaczki i cuś jeszcze. Po chwili otrzymujemy - ciorba niespodzianka. Ja dostaję coś co wygląda jak zupa mleczna ale po poruszeniu zawartości wypływają flaczki – bingo! Flaczki na mleku z czosnkiem i masłem! Mnie bardzo smakowało.
Ala dostała coś badziej w „naszym” stylu. Zupka – witojcie wszyscy razem.
Ech, trzeba jechać dalej. Kierunek północ, gdyż pora opuścić Transylwanię. Kierunek Sebes, Alba Julia, Aiud. Tu krótki postój na kawkę i zwiedzanie.
Dalej na północ w kierunku Parku Turzii

Obrazek który mnie poruszył. Dwoje staruszków uprawia pole radłem ciągniętym przez krowy.
Powoli zaczynamy rozglądać się za miejscem na namiot. Naokoło jednak zaczęło robić się płasko a odkryta przestrzeń nie zachęcała do biwakowania. Kierunek górki. Po jakimś czasie docieramy do górek ale tu z kolei wzdłuż drogi ciągle jakieś chałupy. Przebijamy się przez wioskę i skręcamy w jakąś boczną drużkę która prowadzi w stronę szczytu. Za ostatnimi zabudowaniami robi się coraz ostrzej w górę. Ostatnie 200-300m pokonuję już bez pasażera i jestem na szczycie. Dla mnie bajka. Nie ma strumienia (jak to na szczycie) ale widoki na okolicę przednie. Szczyt to kawałeczek trawki, kujące krzaki i skały. Ten kawałeczek trawki to jakieś 2m na 3m, akurat na moto i namiot. Po chwili dociera moja druga połówka więc nabieram dumnego wyrazu twarzy demonstrując naszą nową chwilową posiadłość.
- Ocipiałeś ! Usłyszałem i chyba nie była to pochwała. TU chcesz spać?! Jak postawisz namiot to nie będzie już gdzie butów postawić.
Raczej nie było sensu szukać argumentów za. Ten wyraz twarzy mojej pani mówił, że system się zawiesił i żadne komendy nie dotrą do centrum obliczeniowego.
Jedziemy dalej, a słońce powoli żegna podróżników, zerkając tylko czasem na nas z pomiędzy wzgórz. Po chwili dolatujemy do jakiejś rzeczki i kierujemy się wzdłuż jej brzegu.
Niestety wokół brzegu albo chaszcze albo namioty tubylców. Jest weekend i chyba wszystko ruszyło na biwaki. W końcu znajdujemy nad samym brzegiem wielką polanę i kilka namiotów. Wymiana spojrzeń i jest zgoda na integrację. Rozglądamy się chwilę i znajdujemy miejsce nad samą wodą obok pary w średnim wieku. Jest gdzie schłodzić piwko. Pytamy czy możemy w pobliżu i oczywiście nie ma żadnego problemu. Po chwili nasz dom stoi.
Jakieś 100m dalej rozbita jest grupa znacznie młodszych przedstawicieli społeczeństwa tego pięknego kraju. (widać ich obóz na fotce.) Chłopaki przywieźli ze sobą piłę mechaniczną i naśladując dźwięki KTM-a przygotowują opał na ognisko. Po pół godzinie KTM gaśnie i robi się przyjemnie cicho. Po następnej KTM znów rusza zagłuszając nasze myśli. Naiwnie myśleliśmy, że chłopaki chcą naciąć sobie jeszcze nieco drzewa. Nie ta bajka. Tym razem okazuje się, że ten KTM to agregat prądotwórczy. Po chwili pojawia się kolejne auto a młodzieżą. Tym razem jednak, z bagażnika wyciągają wieżę stereo i dwie dupne kolumny. Zaczęło się. Na pierwszy ogień poszła cała dyskografia Modern Talking. Później, było jeszcze gorzej. Czujecie disco polo po rumuńsku? Trwało to gdzieś do drugiej, trzeciej w nocy i powodowało u mnie spazmatyczny śmiech a u mojej Pani maksymalne natężenie wkur....nia. Następnego ranka moja Pani zapewniała mnie, że już nigdy nie będzie oprotestowywała moich decyzji noclegowych i ja, i tylko ja będę wybierał miejsce noclegowe. Warto było cierpieć w nocy aby rano mieć taaaką satysfakcję. J
Tego dnia w 10 godzin i 317km.