W ciepełku jurty spało się mega komfortowo. Rankiem znów ruszamy na szlak. Celem jest Jalal Abad. Przed nami piękna, równa, szeroka
szutrówka wzdłuż jeziora i dalej przez góry. Co tu dużo mówić, zapierdalamy. Ja jadę pierwszy. Pogoda fantastyczna, szuter gładki,
aż się prosi aby odkręcić. Wylatuję na niewielkie wzniesienie, ptrzę a tu kurna
BRAK DROGI.
Woda spływająca z gór zabrała drogę. Przede mną jest nagłe obniżenie w poprzek drogi, szerokie na kilka metrów.
No, nagłe to ono jest przy 100km/h, przy 15-20 można przejechać nawet samochodem.
Na hamowanie już czasu nie było, jedyne co mogłem zrobić, to dodać gazu.
Przeżyłem i nawet się nie przewróciłem. Jadący za mną Szparag widział co się dzieje i zwolnił ale śmiał się przez kolejne 15 minut.
Do Jalala Bad jest kawałek drogi, ale jakiej drogi. Na którymś rozjeździe wybieramy wybieramy dłóższą ale chyba ciekawszą ściezkę.
(Tą drugą też trzeba będzie kiedyś przejechać.)
No widzieliście cząstkę tego, co cieszyło nasze oczy. Drogi ubywało ale Grzela jakoś zgłodniał. Zgłodniał to zatrzymalim się, aby kolega się posilił.
Ja ze Szparagiem relaksik i kupka, a Grzela zupka. Zemsta Faraona, nie kazała na siebie długo czekać.