Odcinek 9 i cztery dziesiąte...
DSC07394 (Medium).JPG
Plan był następujący: dwa wąwozy. Z jednej strony połączone asfaltem. Z drugiej... enigmatycznie brzmiącym "łącznikiem", owianym mgłą tajemniczości... Jagnięce przestrogi rozbudziły moją wyobraźnię i zagoniły ją w przestrzeń niepewności, ba: wręcz kącik strachu, zwątpienia. Wilczość jednak zobowiązuje, więc odwróciłam się i wymaszerowałam raźnym krokiem z tego ciemnego kąta. Głowa do góry, oczy na wszelki wypadek zamknięte, ręce skrzyżowane na piersiach. Jadę z Wami!
Uf, trochę odetchnęłam, kiedy napotkani na drodze Polacy zapewnili nas o nieprzejezdności offowej trasy między dwoma bardzo spektakularnymi widokowo kanionami. Podjechaliśmy jeszcze do budek z suwenirami, gdzie zaopatrzyłam się w chustę turbanową... taki atrybut kobiecości... [choć w zasadzie służyć powinna mężczyźnie – wiem, wiem, Puzatku…] Podczas długich negocjacji cenowych prowadzonych przeze mnie ze sprzedawcą [mającym kumpli z Polski, oczywiście] ekipa coś tam kombinowała. W końcu zdobywszy łup zadowolona dosiadłam DRaculi i ruszam w kierunku uzbrojonych już towarzyszy podróży. Słyszę od któregoś kogoś z czołówki: no jesteś w końcu, jedziemy na łącznik! Nie mając czasu na inną reakcję wrzucam jedynkę i gonię Maćka, Janusza i Krzyśka podążających ku przygodzie...
We wspomnianym miasteczku na Te szukamy zjazdu z asfaltu. Trochę się miotamy, odkrywamy jakąś odnogę, ale chcemy sprawdzić jeszcze kawałek dalej. Wyjeżdżamy poza zabudowania i zatrzymujemy się w celu konsultacji między posiadaczami GPS’ów i map. Zatrzymuje się pickup jadący z przeciwka. Krótka rozmowa z kierowcą i wiemy już, że nasza trasa odbija jednak w wiosce. Jeden z gości siedzących na pace oferuje swoją pomoc w znalezieniu dokładnego punktu odbicia – zawracamy, a lokales… podchodzi do Janusza i otwiera podnóżki pasażera… Osłupiały Janusz stabilizuje motocykl, kiedy autochton wspina się za jego plecy… Jaka duma rozpierać musiała owego osobnika, kiedy wieziony przez miasteczko z rozwianym włosem unosił dłoń w geście pozdrowienia…
Ruszyliśmy więc w nieznane, nie wiedząc, czy dotrzemy chwalebnie „na drugą stronę”, czy też konieczne będzie zarządzenie odwrotu i przyznanie polskiej ekipie [próbującej przebić się dzień, czy dwa wcześniej] słuszności…
DSC06280 (Medium).JPG
Parę pierwszych kilometrów jak z bajki: stabilny, równy szuter, szeroka droga, można pędzić i łapać górskie powietrze w nozdrza.
DSC06311.JPG
Wbrew pozorom nie jesteśmy na tym górskim pustkowiu sami.
DSC06310.JPG
Droga, jak to w górach robi się coraz węższa i bardziej kręta. W pewnym momencie postanawia nie być już normalną drogą i koleiny schodzą swobodnie tam, gdzie kiedyś płynęła woda. Teraz jej nie ma, więc można wykorzystać przetarty przez nią szlak… Przed nami musiały jeździć tędy jakieś dwuślady – staramy się w miarę możliwości trzymać utartych ścieżek, ale bywa, że trzeba pokonać żłobiącą swoje korytko rzeczkę lub przemieścić się między starym a nowym szlakiem.
DSC06318.JPG
Pojawia się biały kolor – zapowiadający przygody śnieg wita nas wzorkami na wzgórzach i przybliża się z każdym kilometrem.
DSC06316.JPG
Droga jest urozmaicona: najpierw lekki szuterek, później trochę więcej kamieni, ścieżki z dużymi, ostrymi i nieruchomymi skałkami. Są w końcu wymagające stałej czujności i balansowania ciałem odcinki ciągnące się korytem rzeki, która pozostawiła po sobie sporo większych i mniejszych skał, kamieni i rozmiękłego żwirku, który to właśnie dostarcza nam rozrywki w postaci „pływania”.
Widoki wkoło są powalające… dlatego żeby je podziwiać, muszę się od czasu do czasu zatrzymać w ramach dbania o bezpieczeństwo : )
DSC06323.JPG
W końcu łapiemy granicę śniegu. Śniegu i błota. Roztopy… Od wczoraj zapewne wiele się zmieniło, to, co roztacza się przed nami to błoto przykryte warstwą bardzo już rozmiękłego śniegu. O ile się da, wybieramy jednak błoto, mijamy zawiany na zakrętach śnieg, posuwamy się ostrożnie wzdłuż krawędzi drogi, nie patrząc co by było, gdyby mnie wyniosło pół metra w lewo… Czasem przecinamy łachę śniegu. Przed tą prostą mieliśmy chwilę przerwy.
DSC06327.JPG
Tu już nie ma ściemy – trzeba zmierzyć się z pełnometrażowym bagnem

Pierwszy rusza Krzychu – DR jak rowerek słucha jeźdźcy i karnie, choć zygzakami pokonuje drogę. Tak, drogę. Podobnie Afryka Maćka. I sam Maciek. Dalej pcham się ja – szukam kolein: wybrać tę starą, czy tę po Krzyśku? A może skusić się na bezkoleinowość? Dracula wykonuje popisowy taniec, ale nie myli kroków. Teraz czas na dostojnego KTM’a. Kiedy my odpoczywamy po chwilach grozy, ten walczy ze swoją nadwagą i próbuje przejąć władzę nad kierownikiem.
DSC06337.JPG
Bezskutecznie… Janusz dociera do nas zadowolony

Tylko rąbek daszka sugerować by mógł, że była między nimi próba sił.
DSC06336.JPG
„Na górce” robimy chwilkę przerwy, wypijamy tryumfalnego browara [oczywiście bezalkoholowego

] i zbieramy się do zjazdu: taki właśnie…
DSC06339.JPG
Pokonując kolejne metry w dół przemawiam czule, na głos do Draculi… wychwalam go pod niebiosa, jak to miło z jego strony, że jest taki dzielny i przebija się przez całkiem głęboki śnieg nie chcąc mnie brykąć w zaspę. Myślę, że był z tych uwag zadowolony, bo zwiózł mnie w pokoju…
Pełni entuzjazmu i dumy, że udało nam się to, co nie udało się dzień wcześniej bojowo wyglądającej ekipie wyprawowej, cieszymy się dalszą drogą:
DSC06351.JPG
A jest pięknie...
DSC06356.JPG
DSC06360.JPG
Zwycięzcy!!! [plus Krzysiek po drugiej stronie aparatu]
DSC_0227.JPG
P.S. A tu spocony/zbłocony Dracula
DSC06464.JPG
P.P.S. Maciek, Janusz, jak to naprawdę było?