Dzień 4, Wtorek
Sarajewo > Mostar > Blagaj > Foca
Rano siedząc przy barze szamiemy śniadanie, delikatnie podpytujemy gospodarza o wojnę. Praktycznie każdy z sąsiadów stracił kogoś bliskiego w rodzinie, kilkoro straciło nogi po wojnie, gdy teren nie był rozminowany. Teraz podobno jest bezpiecznie, nieliczne tereny nadal zaminowane są dobrze oznaczone - podobno - jakoś nie mieliśmy ochoty szukać i sprawdzać. Siedzimy kilkaset metrów od skałek, w których był główne stanowisko Serbskich snajperów. Ślady po wojnie są wszędzie, trudno w to uwierzyć siedząc w środku - widok piękny.
Ubieramy się na lekko (frywolne enduro ?), jedziemy na dół do centrum Sarajewa zrobić jeszcze parę fotek. Po drodze oczywiście się gubimy, uliczki pokręcone jak świńskie ogonki (Rambo - wybacz). Po kwadransie znajdujemy się ciesząc się, że żaden z nas nie wpakował się w uliczkę najeżoną schodami.
Na dół jedziemy starą drogą, obok resztek hotelu na wzgórzu - tak wyglądają "pamiątki" po wojnie - nic wesołego.
Mijamy kwartał ulic z muzułmańskimi cmentarzami. Zawsze w podróży staram się zrobić zdjęcia cmentarzom - to daje pewne wyobrażenie o tym jaki jest stosunek do zmarłych jak i śmierci. Najbardziej zaniedbane nagrobki widziałem w Turcji, bardzo zadbane były te w Rumunii i... Polsce.
Sarajewo za dnia żyje własnym życiem, jest dosyć kolorowe i tłoczne i jak na Bałkany - miasto liczące ponad 300 tys mieszkańców - jest duże. Ze względu na ukształtowanie terenu, miasto jest mocno rozciągnięte wzdłuż doliny, stoki okolicznych wzgórz są obsiane domkami.
Czasem granica między życiem a śmiercią jest bardzo mała - przy jednym z meczetów zabytkowy cmentarz graniczy z kawiarnią. Ponieważ miasto zostało założone przez Turków Osmańskich, to wiele budynków jest bardzo podobnych do tych, które rok wcześniej oglądaliśmy w
Safranobolu (Turcja).
W jednym z zaułków znajdujemy rzemieślnika, który robi bardzo fajne patelenki, niestety ma tylko wersje maxi - za cholerę nie ma jak tego przypiąć do moto - szkoda.
Wracamy koło południa do naszego gospodarza na Camp Olywood, pakujemy graty i ruszamy w stronę Mostaru. Ładne widoki, mijamy jezioro Jablanickie ale dopada nas pan głód. Przy jakimś tunelu znajdujemy zajazd z widokiem na jezioro i padliną gotową do zjedzenia.
Widelec w garść i pakujemy zdobycz do brzuchów. Zdecydowanie w trakcie tego wyjazdu dogadzamy sobie kulinarnie - czasem trafiamy na pyszności, czasem wręcz przeciwnie - ważne, że eksperymentujemy, jak na razie bez efektów ubocznych (albo raczej tylnych).
W nagrodę za ładnie zjedzony obiadek, dostajemy garść widoczków wzdłuż drogi M17 (E73). Barwin jedzie za mną najedzony, więc moje focenie uchodzi mi na razie na sucho.
Dojeżdżamy do Mostaru, znajdujemy strzeżony parking, przebieramy się w luźne ciuchy i idziemy połazić po uliczkach. Niestety wbijamy się w tłum turystów, czasem trudno przejść nie mówiąc o zrobieniu dobrego ujęcia.
Najciekawiej wygląda oczywiście sam most, który jest chyba najbardziej rozpoznawanym obiektem w całym kraju. Biel kamienia z którego jest zbudowany i szafirowa woda - pocztówkowe zestawienie, można cykać frajerskie zdjęcia zupełnie bezmyślnie co też czynię bezmyślnie.
Jedną z atrakcji dla turystów są kolesie, którzy skaczą z mostu - mam jednak wrażenie, że więcej czasu zajmuje im bajerowanie panienek niż skakanie - każdy orze jak może
Zmęczeni turystami zmykamy do pobliskiego
Blagaju, w którym jest zabytkowy klasztor (?) Derwiszów oraz wywierzysko rzeki Buny. Ładne miejsce, ale niestety mega skomercjalizowane - każdy najmniejszy fragment brzegu to knajpa i parasol.
Tuż nad budynkiem wisi kilkadziesiąt/kilkaset(?) metrów pionowej skalenh ściany - choćby dla tego widoku warto tu zajrzeć. W Blagaju - w miasteczku tuż nad rzeką jest kilka kempingów. To może być alternatywa dla szukania noclegu w samym Mostarze.
Ponad miasteczkiem góruje twierdza, nie zwiedzamy jej ze względu na nieubłaganie uciekający czas i chmury, które krążą wokół nas. Mamy sporo szczęścia, za każdym razem jesteśmy w miejscu tu po albo tuż przed burzą. Jestem przekonany że Barwin to szaman pogodowy - kilka razy złapałem go na tym, że śpiewa w czasie jazdy. To nie piosenki - to szamańskie zaklęcia, ale niech tam mu będzie. Dopóki nie bawi się laleczkami voodoo z moją podobizną - niech śpiewa...
Jedziemy w stronę miasteczka Gacko, po drodze mijamy sporo dobrych miejscówek do spania na dziko nad rzeką. Im bliżej miasteczka, tym mniej miejscówek. W samym Gacko nie znajdujemy nic ciekawego, no chyba poza mega elektrownią obwieszoną zakazami fotografowania. Robi się chłodno, w Gacko kupujemy coś szklanego na kolację, szybki przepak w ciepłe ciuchy i lecimy dalej w stronę Foca. Rozważamy przez moment spanie nad jeziorem przy rozwalonych resztkach hotelu, ale odpuszczamy. Przed miejscowością Tjeniste dopada nas deszcz, do tego trafiamy na jakiś objazd, gęste zakręty, szuter walający się po asfalcie i do tego zapadający zmrok.
Na jednym z zakrętów przelatuję zakręt na zblokowanym tylnym kole - jedziemy na tyle wolno, że nie walczę, pozwalam afryczce wyjechać na szutrowe pobocze. Z tyłu musiało wyglądać to dziwnie, Barwin podjeżdża do mnie ze znakami zapytania w oczach. Jedziemy dalej, ale tempo mamy słabiutkie. Popaduje, wilgotno i coraz ciemniej.
Do miejscowości Foca dojeżdżamy właściwie po ciemku tuż przed 21.00. Kilka km na północ od miasta jest dobry camping (N43.52939 E18.78244). Jawi się jako oaza - oświetlony, pełen ludzi i namiotów. Stawiamy namiot, odpuszcza nam zmęczenie - idziemy do baru uczcić dobrze zjeżdżony dzień. Za naszymi plecami Czesi mają gitarę i jakąś mandolinę - śpiewają, jest błogo.
Moja czujność zostaje uśpiona. Jak stary dureń zamawiam butelkę domowego wina. Po pierwszej butelce wyciągam następną, potem podobno rozmawiam z Czechami po czesku jak rodowity Czech. Podobno robię wiele rzeczy, których mam nadzieję nikt nie pamięta bo ja pamiętam dokładnie zero.
Przelot dnia 310 km + kilkaset fotek.
cdn.