Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23.09.2013, 00:38   #26
Tofel
 
Tofel's Avatar


Zarejestrowany: May 2012
Miasto: Warszawa
Posty: 62
Motocykl: osioł
Przebieg: -666
Galeria: Zdjęcia
Tofel jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 2 godz 36 min 19 s
Domyślnie

Silope - Zakho - Amedi - Soran - Rawanduz - granica irańska - Rawanduz - Sulejmanije - Halabdża - Kirkuk - Arbil - Mosul - Silope [7 dni]

Wybaczcie długą przerwę, ale sami wiecie jak chujowo żyje się w mieście i jaka niechęć potrafi człowieka najść do wszystkiego (z pisaniem włącznie), kiedy się tu się przebywa. Wiedzcie też, że już trochę zapomniałem co i kiedy my w tym Iraku robiliśmy, ale mimo to może coś uda mi się napisać ;-)

Wydaje mi się, że jeszcze w Gruzji ustaliliśmy, że zwalimy się na głowę jakimś lokalsom wytropionym za pośrednictwem CouchSurfingu żeby dowiedzieć się jak to w tym Iraku się naprawdę żyje. Wiedzieliśmy, że jakiegoś strasznego hardkoru nie ma, bo trochę ludzi już na miejscu było i wróćiło w jednym kawałku (na HUBB są jakieś mini relacje; była też jakaś Polka razem z niemieckim partnerem w drodze dookoła świata), ale jak się tam żyło na co dzień, czym zajmowali się ludzie, czy wojna jakkolwiek do nich docierała czy nie, tego nie wiedzieliśmy.

Zwalenie się na głowę wyglądało to tak, że do każdego kto nie wyglądał na wariata lub samotnego faceta po 40-tce wysyłaliśmy ten sam tekst, z którego wynikało, że jesteśmy mega zajebiści, więc poświęcony nam czas nie będzie straconym (o tym, że to kłamstwo wiedzieliśmy tylko my ;-)).

Na pierwszy ogień poszło przygraniczne Zakho. Dahlia, nieźle mówiąca po angielsku, zapowiadała się zachęcająco (w sensie merytorycznym oczywiście), bo miała nas umówić z kimś, kto wie wszystko o historii Kurdystanu i będzie mógł nam opowiedzieć dawne i bieżące dzieje tego kawałka świata. Po cichu liczyliśmy też, że oszczędzimy na hotelu, bo Dahlia zabierze nas do siebie. Nie wiem czy to przez nasze blade ryje, mizerną tężyznę fizyczną, mało wypasione motocykle czy z powodu jakiś mniej ujmujących dumie przyczyn tak się nie stało i wylądowaliśmy w hotelu w centrum miasta. To było jedyne co mogła dla nas zrobić. Później, gdy już wyjeżdżaliśmy z Iraku okazało się, że miała jakieś problemy rodzinne. Mieliśmy nadzieję, że następnym razem pójdzie lepiej.

O hotelu warto napisać tylko jedną rzeczy: gościli w nim zaskakująco ciekawi Arabowie ze Szwecji, którzy prezentowali bardzo ekscytujący, dla takich korpoluchów jak my, sposób życia (w wielu sensach będący jego odwrotnością, a więc naszym mniej lub bardziej skrytym marzeniem). Ale o tym za chwilę. Pierw miasto, bo jako że było pierwsze i mieliśmy dzień odpoczynkowy to się chwilę po nim poszwędaliśmy.

Po pierwsze spokojne. Żadnych strzałów, płomieni na horyzoncie, ludzi z mordem w oczach czy nadmiaru czekpointów. O tym, że jesteśmy w Iraku przypominały tylko wiszące gdzieniegdzie flagi kurdyjskie, małe oddziały patrolowe z długą bronią oraz niemiłosierny upał. Gdyby nie to, mógłby to być dowolny inny kraj regionu.

Samo Zakho było typowo bliskowschodnią, pozbawiona smaku mieścina z chaotyczną, niedokończoną zabudową, często w stanie surowym. Z rynsztokami na wielu mniejszych uliczkach, górami śmieci w rzece, wśród których brodzą dzieci oraz krawężnikami wysokimi na 30 cm. Ot, standard w tych częściach świata. Ciekawiej natomiast wyglądały zachowania ludzi. Tu bowiem po raz pierwszy wyodrębniliśmy jednostkę chorobową, którą nazwaliśmy "syndromem kurdyjskim" (Amerykanie już pisali do nas z prośbą o dokładniejszy opis, bo jako że choroba rozprzestrzenia się na coraz to nowe kraje, chcą ją dodać do DSM VI).

Jako że był Ramadan to w ciągu dnia było w miarę pusto, a życie zaczynało się na dobre koło 19:30, kiedy to kończył się post, najwięcej chorych mogliśmy obserwować w nocy, kiedy ludzie wylegali na ulice. Na podstawie tych obserwacji udało nam się stworzyć listę objawów osiowych. By stwierdzić obecność "syndromu kurdyjskiego" u chorego muszą występować przynajmniej trzy objawy:

1) Jeżeli chory ma auto porusza się tylko autem. 90% czasu poruszania przypada nie na jazdę, ale na w o ż e n i e s i ę.
2) Po wyjściu z auta chory nie jest w stanie przejść więcej niż 10 metrów.
3) Chory jest w stanie parkować jedynie na wprost knajpy, sklepu lub innego przybytku, który chce odwiedzić.
4) Jeżeli nie ma akurat wolnych miejsc parkingowych chory będzie jeździć w kółko aż takie znajdzie lub zużyje całe paliwo.
5) Chory, nawet poruszający się dobrej klasy autem terenowym/SUV, zwalnia poniżej 10km/h nawet przy pokonywaniu niewielkich (do 15 cm wysokości) progów zwalniających.

Według naszych estymacji zarażonych w samym tylko Kurdystanie jest około 60% ludności, a jeżeli chodzi o Polskę póki co choruje podobno tylko 40 osób (dziwnym trafem wszystkie z nich grają w "serialu" "Miłość na bogato"). I dzięki Allahowi, bo efekt epidemii był taki, że wieczorem niewiarygodne korki robiły się nie tylko w dużych miastach (Zakho jakby nie było jakieś 200 000 ludzi liczy), ale w zwykłych łańcuchowych wsiach, gdzie przy drodze stało kilkanaście sklepów. Wszyscy powoli niczym w transie krążyli po jedynej ulicy szukając wolnych miejsc (których oczywiście nie było), czekając aż ktoś wyjedzie z zajmowanego miejsca parkingowego (co oczywiście trwało bardzo długo) albo unikając zniszczenia zawieszenia przy pokonywaniu nadzwyczaj niebezpiecznych zwalniających. Niestety my nie byliśmy zarażeni i dla zachowania chorych mieliśmy niewiele zrozumienia (czytaj: chcieliśmy im wyrwać nogi z dupy przy samej głowie).

No, ale dosyć tych medycznych wypocin, bo tego pierwszego dnia nigdzie nie jeździliśmy. To znaczy jeździliśmy, ale nie motocyklami. Dwóch wcześniej wspomnianych Arabów (nie zdradzę ich imion na wypadek, gdyby Interpol regularnie inwigilował forum AT ;-)) wzięło nas na przejażdżkę na kolację swoimi BWM 530, którym przyjechali ze Szwecji by je opchnąć na miejscu. I to nie tyle w Iraku, co w Bagdadzie. Oczywiście, gdyby nie fakt, że mieli naprawdę szerokie plecy nie dojechaliby nawet do stolicy, bo zachodnie blachy działają na tutejszych terrorystów (czytaj: biznesmenów - bo porywa się głównie dla kasy) jak magnes na opiłki żelaza i gdyby nie udało się dostarczyć okupu nasi znajomi skończyliby na półce u jakiegoś kolekcjonera głów. No, ale że takie znajomości mieli to jechali do Bagdadu (tak naprawdę, to mieli znacznie lepsze znajomości niż tylko to, bo znali i ludzi z kontrwywiadu/antyterrorki i z terrorki, czyli z Armii Mahdiego i z rządu). A w zasadzie mieli pojechać, bo na razie czekali na eskortę i cholernie się w Zakho nudzili. Szczególnie jeden z nich, który na dodatek, gdy nie kopcił zioła, bo był bardzo impulsywny i na herbatce wygadał nam się z czego żyje w Szwecji. Dla mnie, jako dla człowieka, który nigdy nigdzie nie był i żadnego większego przestępstwa nigdy nie popełnił (nie licząc przemytu narkotyków) były to opowieści wielce pasjonujące i podniecające mą wciąż młodą wyobraźnię. No bo jak można się nie zachwycać ludźmi, którzy kradną auta, a potem wjeżdżają nimi w wystawy sklepowe żeby ukraść to, co nie zostało zniszczone. Albo skimmują karty magnetyczne na bezobsługowych stacjach benzynowych. Albo napadają z plastikową bronią w ręku na punkt dystrybucyjny papierosów i zgarniają towar warty 1 milion dolców. Zupełnie jak w filmie, tyle że w tym wypadku główny bohater siedział przede mną, stawiał nam kebaby i herbaty :-) Tak nas wkręcił swoją opowieścią, że zaczęliśmy skrycie marzyć, żeby przemycili nas ze sobą do Bagdadu (wyobrażacie sobie? To by dopiero były wakacje i odpoczynek od korporacyjnej rzeczywistości ;-))).

Na marzeniach się niestety skończyło, bo późną nocą przyjechał po chłopaków typ z dosyć nieprzyjemną facjatą i zabrał ich do stolicy. Nie pozostało nam nic innego jak powłóczyć się jeszcze po mieście i zająć piciem (soków!) na sępa. Wyglądało to tak, że wystawaliśmy pod sklepem i czekaliśmy aż ktoś nas zaczepi i zacznie rozmowę. Jako że było gorąco szybko wysychało w gardle i wtedy delikwent pytał nas czy nie chcielibyśmy czegoś do picia. A że się oczywiście chcieliśmy, to sami wiecie co było dalej :-) Na usprawiedliwienie dodam, że nie sępiliśmy świadomie, ale jakoś samo tak wyszło.

Następnego dnia ruszyliśmy dalej. Celem była granica irańska, bo gdzieś wyczytałem, że niejaka „droga Hamiltona” lecąca tamże z miejscowości Rawanduz nie dość, że jest nadzwyczaj malownicza (nie była) to jeszcze jest niesamowitym osiągnięciem
inżynieryjnym (nie wyglądał na taką - i powiem wam więcej: Brytole zawsze umieją ładnie pisać o swoich pseudo wyczynach).



Żeby nie było za nudno postanowiliśmy pojechać przez góry. Przed Rawanduz chcieliśmy zahaczyć o Amedi, czyli uroczo wyglądające na zdjęciach miasto położone na płaskim jak stół wierzchołku a la Góry Stołowe albo południowo-amerykańskie tepui.

Ale, żeby i taka przejażdżka nie była zbyt nudna chcieliśmy odbić w jeszcze mniejszą drogę lecącą blisko tureckiej granicy. Ta niestety była nieprzejezdna, bo żołnierze nie chcieli nas puścić twierdząc, że dalej to siedzą partyzanci Kurdyjskiej Partii Pracy (raczej prawda) i że by nas wystrzelali (raczej nieprawda). Jako, że wyjątkowo nie planowaliśmy odwiedzać partyzantów tym razem nie naciskaliśmy i grzecznie pojechaliśmy inną drogą.



Tak wyglądało ta całe Amedi, czyli jak w życiu bywa nie warte było funta kłaków.





I jeszcze szeroki plan z miejsca, gdzie zjedliśmy chyba najdroższy posiłek podczas tego wyjazdu, bo kosztujący $15 na łebka (tak tak moi drodzy, Irak do tanich miejscówek nie należy). Było tak drogo, bo znaleźliśmy się w lokalnym „kurorcie” :-) Iracki kurort przydrożny wygląda tak, że mamy jakiś szeroki żlebik, którym płynie woda. A jak woda to i zielona trawa (rzadkość w tym kraju) i normalne drzewa (też rzadkość, bo większość jest sucholubna). Czasem z miejsca tego roztacza się na coś widok (tak było w tym wypadku), a czasem nie (tak było koło Rawanduz). W miejscu takim wyrastają restauracje, wokół których nawet w czasie Ramadanu tętni życie. A to powoduje wzrost cen.

Tu tylko uwaga o jedzeniu w knajpach w czasie postu. W Turcji i w Iraku rozwiązali to tak, że przybytki, w których można grzeszyć mają zasłonięte okna. Z jednej strony od razu wiadomo, gdzie można zjeść, a z drugiej strony osoby słabej woli, które postu przestrzegają nie są wystawiane na pokusę, której nie byłyby w stanie się oprzeć. I mułła syty i żołądek pusty, jak to mówią u mnie w mieszkaniu ;-)


Jak już pisałem samo Amedi okazało się pomyłką. No bo wiecie, rejon w którym cywilizacje (cywilizacje, a nie byle pastuchy) istnieją od tysięcy lat, kolebka ludzkości i takie idealne miejsce na osadę! Pionowe ściany, ujęcie wody, aż się prosi by wybudować tam osadę i lać po łbach każdego, kto wyciągnie rączki po nasze dobra. Logicznym więc wydaje mi się oczekiwanie (wiem, wiem - usprawiedliwiam się), że będą znajdowały się tam jakieś zbytki, piękne ruiny i takie tam. A tam co? A nico. NICO. Nic starszego niż kilkanaście lat. Nie udało nam się ustalić czy to sprawka Saddama czy też prawdą jest to, o czym niektórzy przebąkiwali, że Kurdowie to naród pastuchów, który nie wie co to znaczy "kultura".


Reszta dnia minęła nam na jeździe przez takie tereny. Dużo zakrętów, miejscami dobry asfalt, mały ruch (poza wsiami dotkniętymi "syndromem kurdyjskim"). Czego chcieć więcej (poza fajnym szutrem)?


Zwróćcie uwagę na fragment rzeki, w którym odbija się słońce. Widać tam typa spływającego na dętce :-)


Nocleg wypadł na zaśmieconym kawałku płaskiej ziemi pomiędzy drogą a rzeką. Ta ostatnia, a szczególnie szare, wymyte przez wodę kamienie przypominały mi z jakiegoś powodu moje wyobrażenie o górnym biegu Nilu. Brakowało tylko krokodyli, które by się na tych skałach wylegiwały.






A tak prezentował się fragment "słynnej" i "niezwykłej" „drogi Hamiltona”. No dobra, ten był akurat ładny w przeciwieństwie do reszty. Szkoda tylko, że stanowił jakieś 2% długości całej trasy, bo ciągnął się całe 5 km pomiędzy Soranem a Rawanduz. Niestety my o tym nie wiedzieliśmy i trochę bez sensu zajechaliśmy aż na granicę irańską.


Przy kanionie dopadli nas lokalni chłopcy. Artur ostentacyjnie uciekł gdzieś robić zdjęcia, bo nie miał na gości siły, ale ja broniłem polskiego honoru pozując do zdjęcia i próbując dodać się do ich znajomych na fejsie (na szczęście się nie udało).


To już Sulejmanija, jakieś 300 km dalej na południowy-wschód i 380km od Bagdadu. Obowiązkowy bazar. Jak jak ja i ich kurwa nienawidzę! Słowo! Nic a nic nie czaję z tego podniecania się "wschodnimi bazarami", które wyglądają jak siedliska tandety, która nawet za ofertą Tesco nie nadąża. Powiem wam też, że widziałem tylko jeden ładny bazar życia w życiu. Na zdjęciach w jednym z afgańskich muzeów. Znajdował się mieście Taszkurgan. Niestety w czasie interwencji radzieckiej został karnie zrównany z ziemią przez myśliwce bombardujące.


Czterej pancerni tylko psa brakuje. Zjedli czy co? - fragment jakiejś ściany przy bazarze.

W Suli, jak mówią lokalesi, wreszcie trafił nam się ktoś z CouchSurfingu, kto był chętny nas przenocować. Ale żeby nie było za dobrze okazało się, że gość był Irakijczykiem z Mosulu, który na dodatek studiował w Dubaju. Siłą rzeczy o sytuacji w Kurdystanie wiele nie mógł nam powiedzieć (albo był złośliwy i nie chciał), bo przeprowadził się tutaj pół roku wcześniej. Uratowało go tylko to, że opowiedział nam coś o pobliskim Kirkuku. A mianowicie, że niestabilna sytuacja tamże (dla niewtajemniczonych: bomby wybuchają tam dosyć często) jest dziełem kurdyjskich służb specjalnych, które celowo sieją tam zamęt. Po co? Ano po to żeby powiedzieć w pewnym momencie: "patrzcie u was co tydzień bomba wybucha, a u nas, raptem dwa kilometry dalej, w Kurdystanie cisza jak makiem zasiał. To może wiecie, warto pójść po rozum do głowy i przyłączyć się do autonomii kurdyjskiej?". Tak się jakoś bowiem składa, że Kirkuk siedzi na gigantycznych złożach ropy naftowej (według niektórych wydobywana tu ropa stanowi 50% irackiego eksportu). Tyle jego wersja - Kurdowie bowiem twierdzą, że chcą odzyskać Kirkuk tylko dlatego, że to ich ojcowizna, ziemie historyczne (nieprawda, bo przybyli tam w znacznej liczbie dopiero po 1930, bo boomie naftowym - wcześniej były to ziemie irackich Turkemenów) i tylko na tym im zależy. A ropę to może sobie rząd centralny zatrzymać. Podobno nawet trwają w tej materii jakieś rozmowy, ale gdyby nie przyniosły rezultatów to peszmergowie stacjonujący w pobliżu (jakieś 2km od rogatek miasta) są gotowi ponieść kolejną ofiarę i wyzwolić swoich pobratymców spod okupacji irackiej.

Tyle o pobliskim Kirkuku. Nim jednak odejdę od polityki przedstawię wam jeszcze jedną teorię. Tę opowiedzieli nam szefowie drugiej największej w kraju agencji reklamowej, u których Yousif (czyli Józek) pracował. Ci goście akurat byli Kurdami i jako że spędzili prawie całe życie w Londku mówili świetnie po angielsku (oczywiście nie tak dobrze jak my, ale mimo to pozwoliliśmy im grzać się w wibracjach naszych über brytyjskich akcentów). No więc jedziemy z tematem pod tytułem: po co Amerykanom wojny na bliskim wschodzie, których nie potrafią wygrać i wydawałoby się nic z nich nie mają? Ano mają i to sporo, ale nie widać tego na pierwszy rzut oka. W wielkim skrócie historia idzie tak:

Cytat:
Po zamachach 9/11 Amerykanie by chronić swoją ludność stwierdzili, że trzeba odwrócić od niej uwagę terrorystów, więc przenieśli wojnę na terytorium Allahowi ducha winnego Afganistanu. W ten sposób islamscy wojownicy skoncentrowali się na amerykańskiej armii okupacyjnej, a nie na cywilach zza Wielkiej Wody. Ich dalekosiężne plany zniszczenia Oby Szatanów musiały ustąpić celom doraźnym, czyli pokonaniu okupantów. To był jednak tylko wstęp do właściwego planu, którym była klasyczna divide et impera, czyli nastawienie krajów muzułmańskich przeciwko sobie. Po co mieliby walczyć z terrorystami i ich sponsorami własnymi rękami, jeżeli mogli nastawić poszczególne kraje muzułmańskie przeciw sobie? Potrzebowali do tego tylko odpowiedniego narzędzia. Idealnym wręcz kandydatem okazała się stara sunnicko-szyicka schizma (heretyków bardziej nienawidzi się niż innowierców). Do tego zadania Irak nadawał się idealnie (a do tego miał bonus w postaci gigantycznych zapasów ropy). Nadawał się, gdyż posiadał duży potencjał konfliktogenny. Był beczką prochu, którą od wybuchu powstrzymywała tylko twarda ręka Saddama. Było tak, gdyż większość mieszkańców Iraku stanowili szyici (jak w Iranie), ale zarówno Saddam jak rządząca partia Baas była sunnicka. Tak więc będący w mniejszości sunnici byli u władzy i jak się łatwo domyślać trochę szyitów uciskali. Pretekst do ataku był łatwy do wymyślenia, bowiem Amerykanie sprzedali/dostarczyli Saddamowi broń chemiczną w trakcie wojny z Iranem (sami więc najlepiej wiedzieli, że Irak ją ma). Teraz wystarczyło przekonać świat za pomocą przekupnych mediów, że stanowi do zagrożenie dla globalnego pokoju i można było atakować. Po obaleniu Saddama kraj rozleciał się jak domek z kart, Amerykanie zadbali tylko i wyłącznie o Ministerstwo Ropy. Wszystko inne, dzięki rozwiązaniu armii i policji, była do wzięcia i wzięte zostało. Mówiąc wszystko mam na myśli: banki, muzea czy magazyny broni (poczytajcie "Nowy wspaniały Irak" to zobaczycie jak łatwo było zaraz po inwazji kupić broń, w tym rakiety przeciwlotnicze). Jak wspomniałem większość mieszkańców kraju była szyitami, więc w nowych, "demokratycznych" warunkach to oni doszli do władzy. Zgodnie z planem sunnici przestraszyli się (zresztą pewnie słusznie), że szyici będą im chcieli teraz odpłacić za lata poniewierki. Tak więc nie trzeba było nikogo zbytnio do walki zachęcać. Wystarczyło tylko stać obok i nic nie robić. Walki rozpoczęły się szybko i wciągnęły w sposób pośredni kraje ościenne. W efekcie religijna przemoc w Iraku wiązała zarówno siły Arabii Saudyjskiej (i jej sojuszników) jak i Iranu (podobnie z resztą jak w Afganistanie, choć tam w mniejszym stopniu). Al Kaida ponownie koncentrowała się przede wszystkim na walce z amerykańskim okupantem i sprzymierzonym z nim rządem, a nie na osiąganiu dalekosiężnych celów. Trzy lata temu nadarzyła się okazja to otwarcia kolejnego frontu w tej wojnie, czyli Syria. Syria, w której USA nie interweniuje nie dlatego, że nie wie jak albo nie wie kto jest dobry, a kto zły, lecz dlatego, że wojna tam jest im na rękę. Bo podobnie jak Irak pochłania energię, zasoby i uwagę krajów muzułmańskich. Assada wspiera Iran, a rebeliantów Al Kaida, Turcja, Arabia Saudyjska i Emiraty Arabskie.
Nie wiem jak wam, ale mi się ta wizja podoba, choć jest może trochę zbyt racjonalna i gładka, bo wynika z niej cholerna inteligencja oraz przebiegłość amerykańskich polityków i służ wywiadowczych. Wiecie: świat nie jest po prostu pojebanym miejscem, w którym ludzie się bez sensu wyrzynają, bo jacyś idioci podjęli głupie decyzje pod wpływem emocji lub skrzywienia psyche, ale jest niczym gra strategiczna, w której jakieś über mądre istoty realizują swoje interesy. Trochę jak społeczeństwo spektaklu, o którym pisał Guy Debord. Ale kto wie? W końcu nie od dziś wiadomo, że światem rządzą jaszczury, a te mogą być zdolne do wszystkiego.

Tyle o polityce. Więcej w tej relacji o niej pisać już nie będę (no chyba, że zmienię zdanie). Oprócz tego X i Y opowiadali nam trochę o kulisach robienia biznesu w kraju, który według nich jest "nowymi emiratami arabskimi" i jest właściwym miejscem do zarabiania milionów dolarów. No, ale nie będę was zanudzał takimi pierdołami ;-) Kto bowiem chciałby robić naprawdę poważne pieniądze? Przecież wszyscy jesteśmy obrzydliwie bogaci i wiemy jakie to nudne. Ale, jeżeli lubicie się nudzić zapraszam na PRIV (pobieramy tylko niewielki procent, jeżeli uda się wam zrobić biznes za pomocą naszych wskazówek i kontaktów! Tylko poważne oferty!).

Pomyślicie skąd w Iraku pieniądze i jak można robić miliony w kraju trzeciego świata, w którym toczy się wojna, a ludzie umierają z głodu na ulicach? Po pierwsze, Kurdystan dostaje część zysków ze sprzedaży irackiej ropy (o ile się nie mylę jakieś 14%?). Po drugie tutejsze ceny ziemi i nieruchomości poszły w ciągu ostatnich lat w górę o jakieś 2500% (to nie pomyłka). Po trzecie jako, że cały kraj to jedna wielka nicość, zwykły człowiek, który wzbogacił się na sprzedaży ziemi nie bardzo ma na co te pieniądze wydawać. Ale przecież nie każdy ma ziemię, prawda? Ano. Ale o takich powtórzę wam historię naszych ludzi od agencji reklamowej, którzy będąc ludźmi bogatymi chcieli kiedyś pomóc jakiemuś pucybutowi i dać mu robotę na imprezie dla klientów. Nie wiem ile kasy koleś sobie zażyczył, ale trochę musieli się zdziwić, jak zaczął im pokazywać na swoim iPhonie 5 zdjęcia z wakacji w Nowym Jorku i mówić, że za tyle, co mu oferują to mu się nie chce, bo dziennie to on $100 wyciąga, a w najlepsze dni - np. w Eid [koniec Ramadanu] - to i $1000 może w noc zgarnąć. Ale jak pisałem, ja nikogo do robienia za naszym pośrednictwem milionów złotych nie namawiam, bo to okropnie nudne!

Wiecie już dobrze, że nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zrobili czegoś głupiego. Tym razem autorem głupstwa był Artur. To znaczy oryginalnym byłem ja, jeszcze w Polsce, ale na miejscu debilny pomysł reanimował Artur. Halabdża. Kojarzycie Chemicznego Alego? Gość wsławił się dowodzeniem atakami chemicznymi na ludność kurdyjską pod koniec wojny iracko-irańskiej (bo Kurdowie licząc na wywalczenie swojego państwa byli piątą kolumną). A jego najsławniejszym dziełem była właśnie Halabdża. W Polsce pomyślałem, by się tam przejechać, ale widać nędzę w miejscach już odwiedzonych stwierdziłem, że to strata czasu. Niestety Artur nie mógł wysiedzieć na dupie (owsiki?), więc pewnego dnia pojechaliśmy do tej żałosnej miasto-wsi, w której mieli mieć muzeum rzezi ze świetnymi zdjęciami. Nie mieli, bo muzeum było oczywiście rekonstrukcji. W zamian szefuncio muzeum jeżdżący nowiutkim Land Cruiserem skierował nas do "miejsca śmierci" (brawa dla tego, kto wymyślił tę nazwę!). Jakie wspaniałe miejsce to było zobaczcie na zdjęciach.




O tym, że przejażdżka była całkowitą pomyłką nie muszę chyba wspominać ;-) Plus był tylko taki, że okazało się, że da się bezkarnie ignorować czekpointy. Na jednym z nich koleś nas chciał shaltować by "sprawdzić dokumenty", ale Artur się nie skapnął, a ja go olałem. Koleś był nieco zdziwiony, ale nie strzelał.

Słowo o czekpointach: jebana upierdliwość! Są na rogatkach każdych miast albo ważniejszych skrzyżowań. Typy oczywiście chcą z reguły zobaczyć paszport i zapytać o jakieś pierdoły. Niczego w 90% przypadków nie kontrolują, nawet wizy nie sprawdzają po zobaczeniu, że paszport jest z Europy. Ale zatrzymać się trzeba, otworzyć/zdjąć kask, sięgnąć do kieszeni, itp. Niby nic, ale przy temperaturze powietrza rzędu 45* jest to jednak trochę wkurwiające. Sposobu na to raczej nie było (nie mogliśmy raczej wszystkich czekpointów olać), więc znalazłem na to sposób. Może nie powinienem o tym pisać (wybacz Arturze! ;-)), ale zawsze robiłem tak, żeby podjeżdżając do czekpointu być z prawej strony, bo typ stał z lewej. A z lewej jechał Artur. Więc to on otwierał kask i pokazywał paszport. Ja po prostu siedziałem na motku jak gdyby nigdy nic i tylko przebierałem palcami po manetkach. Z reguły było bowiem tak, że koleś zadowalał się pomęczeniem Artura i mogliśmy jechać dalej :-)


Boiska do piłki nożnej na środku pustyni :-)


To już w stolicy Kurdystanu, czyli Arbil. Na motocyklu Samir, na którego kanapie rozwaliliśmy się. Artur metaforycznie, ja dosłownie, bo mnie choróbsko dorwało. Tak więc o stolicy wiele wam nie powiem (ale lokalesi by wam powiedzieli, że to drugi Dubaj). Jak chcecie coś wiedzieć, pytajcie Artura. Mi powiedział, że nic poza korkami tam nie ma. A jedyne "miejsce do zobaczenia", czyli cytadela było w typowo irackim stylu po prostu zamknięte na cztery spusty (że niby trwała renowacja).

Tutaj kilka słów o Irańczykach i alkoholu. Samir jako chrześcijanin (niewierzący) z Libanu pracował w dużej hurtowni trunków. Okazało się, że dużą część ich klientów stanowią właśnie Irańczycy. Niby teraz był Ramadan, miesiąc postu, więc ruch w interesie powinien być mniejszy, ale paradoksalnie był taki, że dupę urywał. Czemu? Bo cwaniacy przemycali teraz na potęgę trunki przez granicę licząc na to, że w czasie Ramadanu kontrole są mniej dokładne (w końcu strażnicy też pościli). Pozwalało to w miarę bezpiecznie zgromadzić zapasy na resztę roku.




Ścisłe centrum kurdyjskiego Dubaju.




Wiem, że to lamerstwo, ale przez cały wyjazd polowaliśmy na taki znak, więc nie mogłem go tu nie wkleić :P Traf chciał, że napotkaliśmy taki dopiero ostatniego dnia. Powiem wam, że ta okolica była nieprzyjemna. O ile przejazd obok Kirkuku był zupełnie luzacki (choć miasto było zaraz pod nami), o tyle w okolicach Mosulu już nie czułem się już komfortowo. Może za sprawą nie do końca wyleczonej choroby, a może przez niezbyt przyjazne twarzy ludzi w miasteczkach, w których zatrzymywaliśmy się na trunki? Jak dla mnie wyglądali na takich, co przy pierwszej okazaji ożenili by nam kosę... Było to dziwne, bo zdecydowanej większości miejsc ludzie byli przyjaźni. Może nie jakoś bardzo wylewni, ale jednak przyjaźni, zaciekawieni i pozytywnie nastawieni.

Jakoś jednak ten Mosul ominęliśmy i przed opuszczeniem kraju czekało już tylko obowiązkowe tankowanie przed granicą. Tu trafiła nam się przyjemna gościnność w wykonaniu tureckich Kurdów (z mych wspomnień wychodzi, że zawsze byli dla nas bardziej przyjaźni niż iraccy Kurdowie). Byli to tirowcy, którzy zaprosili nas na herbatkę. Oczywiście rozmawialiśmy (a raczej Artur rozmawiał) z nimi po niemiecku, bo jak na dobrych obywateli Turcji przystało bywali nie raz "na saksach". Dowiedzieliśmy się, że czeka ich jeszcze przynajmniej kilka dni oczekiwania, bo po stronie irackiej czeka się na wyjazd po 10-12 dni. Człowiek dostaje numerek jak na naszej poczcie i czeka grzecznie na swoją kolej. Nie powiem, żebyśmy nie mieli nadziei, że nam pójdzie szybciej. Ruszyliśmy więc czym prędzej ku granicy, tym bardziej, że zbliżała się noc (choć oczywiście w planach było rozbicie się z dnia).

Na granicy panował lekki chaos. W zasadzie nie wiedzieliśmy gdzie się udać, więc podjechaliśmy tak blisko Turcji, jak się dało. Czyli do samego mostu na Tygrysie, pod którym auta stały nieruchomo, a jacyś ludzie twierdzili, że Turcy zamknęli granicę o 14:00 i nikogo nie puszczają. Nie wiedzieli czemu i jak długo miało to trwać. Nie traciliśmy jednak animuszu, bo wiadomo, że status gościa pomógł już niejednemu w gorszych sytuacjach. W okół motocykli szybko zebrali się gapie, wśród nich chyba też jacyś funkcjonariusze, bo prosili nas o dokumenty (ale jak tu często bywa byli w cywilu, więc nie bardzo mieliśmy pewność kim tak naprawdę byli). Po chwili okazało się, że brakuje nam jakiś dokumentów, które powinniśmy byli otrzymać na wjeździe. O co chodziło tego nie udało się ustalić, bo po krótkiej dyskusji stwierdzono, że to nic takiego, więc prostu podeszliśmy do jakiś nieoznaczonych okienek, pokazaliśmy na chybił-trafił papiery. Ku naszemu zdziwieniu powiedziano nam, żeby jechać dalej. Co było robić. Jako głupie pachołki Berlina, przyzwyczajone do wykonywania rozkazów, wsiedliśmy na motocykle i między autami przedzieraliśmy się ku tureckim szlabanom. Nie muszę chyba dodawać, że przepuścili nas bez problemów, bo granica działała normalnie. O co chodziło z tym zamknięciem granicy do dziś nie wiem, bo nasi rozmówcy wydawali się znać angielski. Na marginesie dodam, że wjazd z Iraku do Turcji był jedynym momentem, kiedy ktoś sprawdził nasze bagaże (co prawda tylko rentgenem, ale zawsze).

No i szczerze mówiąc tego Iraku byłoby na tyle. Nie był to jednak koniec wyjazdu i naszych planów. Jako, że Azadi Kurdystan rozczarował nas trochę (ciężko było znaleźć kogoś sensownego do rozmowy, do zobaczenia niczego tam nie było, a tereny choć nie najbrzydsze, to jednak urodą niepowalające) stwierdziliśmy, że wracamy do Gruzji, bo może przestało tam wreszcie padać (przyznaję, byliśmy naiwni). Do końca urlopu mieliśmy jeszcze 12 dni i pojawiło się naturalne pytanie jak ten czas najlepiej wykorzystać? Potrzebowaliśmy 2 dni na przejazd przez Turcję, potem jakiś 4 dni na powrót, zostawało więc 6 dni do swobodnego wykorzystania. Do wyboru mieliśmy Swanetię, Chewsuretię i Tuszetię. Szybko zdecydowaliśmy się na to ostanie, zakładając, że będzie tam najmniej turystycznie, jako że do Omalo biegnie słynna szutrowa droga, którą transport publiczny nie jeździ. A jeżeli na miejscu okazałoby się, że da radę przez góry przebić do Szatili, to tym lepiej. Przejazd na motocyklu przez jakąś dziką przełęcz powyżej 3000 metrów to byłoby coś! Ale żeby o tym myśleć pierw musieliśmy przejechać przez Turcję i 3/4 Gruzji.

A że w Turcji byliśmy dopiero po 22:00, to tego dnia daleko już nie zajechaliśmy. Planowana droga do Gruzji miała prowadzić przez Hassankeyf (jedna z najstarszych osad ludzkich, którą Turcy niedługo pogrążą pod wodą nowego zbiornika retencyjnego), okolice Batmanów i innych Erzurumów. Przejścia wjazdowego do Gruzji jeszcze w tym momencie nie znaliśmy, bo mieliśmy ochotę na coś jeszcze mniejszego niż Posof, czyli zadupie, którym tylko psy z kulawą nogą przechodzą. Jak z tym jest sami wiecie: generuje to atrakcje, ale o tym może w następnym odcinku?


Silope - Halabdża - Silope, około 1200 km. Ah, rzeczywista trasa nie obejmowała tej pętli poniżej punktów B, C, D, F, ale według Googla nie ma pomiędzy nimi drogi.

Ostatnio edytowane przez Tofel : 23.09.2013 o 12:06 Powód: literówki
Tofel jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem