DZIEŃ 9 - PARK THETH I GÓR CIĄG DALSZY.
Noc minęła spokojnie, bez żadnych przygód. Podnoszę się wcześnie, słońca jeszcze w dolinie nie widać. Zbieram graty, szybka toaletka i mocuje się z bagażem do motocykla. Wysoko nad szczytami promienie słońca nieśmiało zaglądają w dolinę. W powietrzu stale unosi się dym. Jest jeszcze przenikliwie chłodno ale wiem, że to będzie kolejny gorący dzień. Przede mną droga powrotna do Szkodry jednak nie tą samą drogą, którą przyjechałem tu wczoraj. W ten sposób zrobię piękną pętlę, wrócę do Szkodry i zobaczymy co dalej.

Dookoła cudowne szczyty Gór Przeklętych. Wysokości wierzchołków oscylują w okolicy 2500m n.p.m. ale patrząc po strzelistych i surowych skalnych szczytach można odnieść wrażenie, że ten region jest nieco wyżej. Przede mną około 80km do Szkodry z czego 3/4 po kiepskiej jakości szutrach. Zabawę czas zacząć

.


Po kilku kilometrach zaczęły się drobne problemy nawigacyjne. Według mojej mapy powinienem przejechać na lewy brzeg strumienia. Spotykam też starego Land Rovera z Austrii z dwoma chłopakami, którzy mają ten sam problem. Szukaliśmy mostu ale go nie było. Wygląda na to, że strumień w pewnym miejscu rozlewa się i płynie sobie to tu to tam. Trzeba przez to wszystko przejechać i wydostać się na lewą stronę. O tej porze roku to bułka z masłem. Ciekawe jak to wygląda na wiosnę

.



Jeśli chodzi o drogę to muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś znacznie gorszego. Ta droga jest po prostu przejezdna. Czujesz się pewniej - jedziesz szybciej, masz obawy - jedziesz wolniej. Nie było nigdzie problemów z przejazdem wynikających z jakiegoś wybitnie offroadowego charakteru tej trasy. Dzień wcześniej, ekipa z Mazowsza wspominała coś, że tędy niby jest trudniej, że gorzej itp. Po drodze jacyś miejscowi też wskazywali mi, że do Szkodry to ja z pewnością źle jadę i powinienem zawrócić. Ja napieram jednak dalej. Jest masa zabawy, tony kurzu i mnóstwo wspaniałych widoków

. Nawet gdybym miał zawracać - będzie warto.

Elegancja francja - piesi kładką, sprzęty przez bród. W oddali widać bardzo popularny środek transportu w okolicy. Mercedes 207. Widziałem też stary model Renault 5, który twardo poginał po tych ścieżkach na kompletnie łysych oponach.

Woda jest tutaj obłędnie czysta. Niespotykana wręcz przejrzystość i cudowny kolor. Zdjęcie tego nie oddaje ale u dołu zdjęcia to z pewnością zakryłoby mnie razem z afryczką





Jeszcze stosunkowo wysoko w górach zaczyna się świeżutki i pachnący nowością asfalt. Po raz kolejny mam uczucie szutrowego niedosytu... niby kilkadziesiąt kilometrów górskiej, kamienistej wyrypy minęło ale chciałoby się jeszcze. Docieram ponownie do Szkoder. Krótka rozkmina co, gdzie i którędy i już jestem na wylocie. Żar leje się z nieba. Szybkie tankowanie motocykla i mojej spragnionej mordy i lecę na Kukes. Wybieram starą drogę SH5 i kieruję się powolutku na wschód w kierunku masywu Korab.

Stara droga (nowa to teraz autostrada, którą jest dalej ale jedzie się szybciej) jest nie najlepszej jakości, przepotwornie kręta i obrzydliwie górska. Chyba nie sposób znaleźć tu odcinka 100m, który byłby idealnie prosty. Zakręt na zakręcie goni następny zakręt. Największa zaleta to kompletna cisza. Zero ruchu. Dokoła morze gór i przestrzenie niezmącone żadnym miejskim krajobrazem.



W Kukes odbijam na SH31 i przesuwam się na południe, wzdłuż granicy z Kosovem. Następnie odbijam w jeszcze skromniejszą drogę w lewo, która... nie ma numeru ale jakoś na nią trafiłem. Okazała się z resztą w budowie i gdzieniegdzie pomykało się po podbudowie a gdzieniegdzie widniał już zacny asfaltowy chodniczek. Po drodze, w jednej z wiosek widzę mały sklepik a przed nim zaparkowane dwa, objuczone po pachy rowery. Myślę sobie... środek Albanii, ziomki na rowerach? To muszą być Polacy

. Wchodzę do sklepiku po zimną colę i oczywiście słyszę polski język. Goście po czterdziestce zostawili sobie auto gdzieś na północy i śmigają na rowerkach aż miło na południe. Mówię, że jadę do Peshkopi na co oni z uśmiechem odpowiadają - my też... tylko Ty będziesz tam za 2 godziny, a my za 2 dni.
Przy okazji całą zgraja miejscowej dzieciarni miała z nas rozrywkę.





Po ostatnich przygodach w Czarnogórze miałem jakąś blokadę przed szukaniem jakichś miejscówek do biwaku na dziko. Włączyła się kontrolka i koniec. Psycha rysowała przeróżne scenariusze i za nic w świecie nie chciałem już spać na zielonym. Dlatego zdecydowałem, że dobrnę do Peshkopi przed nocą i tam może poszukam jakiegoś hoteliku. W ten oto durny sposób minąłem lekkomyślnie zjazd na rezerwat Turaj i drogę w kierunku szczytu Korab. Taki byłem głupi. Teraz już wiem, że trzeba będzie tę stratę kiedyś nadrobić. U góry pięknie widać szczyt Korab, na granicy Albanii i Macedonii.
Słońce ucieka za horyzont a ja przestraszony wizją spania w krzonach, z obawy o kolejne straty kieruję się do było nie było cywilizacji.
Do Peshkopi docieram jeszcze za dnia. Zrobiłem trzy rundki po "centrum" i na skrzyżowaniu zagadnął mnie młody chłopak. Po angielsku zapytał czy nie potrzebuję noclegu. Ja odparłem, że i owszem, pytanie tylko za ile. Jegomość nie wie ale tu obok w sporym hotelu pracuje jako kelner. W ten sposób dostałem pokój z łazienką, klimą i satelitą za całe 15 Euro. Hotel był przeogromny, miał chyba ze trzy duże skrzydła i po wyjściu z klatki schodowej należało jeszcze jakieś 187 metrów iść z klamotami do pokoju. Musiałem dwa kursy zrobić. Piętro trzecie a windy nie ma. Jednak namiot przy samym moto jest wygodniejszym rozwiązaniem :P. Zamykany parking na tyłach hotelu był darmową opcją... pół nocy chodziłem sprawdzać czy na pewno brama jest zamknięta :/...


Na kolację coś miejscowego ale przyznać muszę, że jakością strawy to tutaj nie grzeszą. Pocieszam się miejscowym browarkiem i samotnym, nocnym spacerem przez główny deptak. Rudy na głowie i czerwony na gębie wśród samych śniadych twarzy czułem się lekko nieswojo lecz względnie bezpiecznie