DZIEŃ 10 - NA POŁUDNIE ALBANII
Przed snem znowu włączyła mi się psycha i tak sobie przypomniałem pewien brytyjski film, w którym w pewnym hotelu handlowali narządami nielegalnych imigrantów. I wyobraziłem sobie swoją sytuację. Jestem sam w środku jakiejś mieściny w Albanii, zgarnia mnie jakiś chłopaczyna z ulicy, dostaje pokój, z którego ewentualna ucieczka poprzedzona byłaby labiryntem korytarzy i klatek schodowych zanim dotrę do motocykla... a gość jestem w pełnym zdrowiu więc nereczka byłaby jak malowana. Takie brednie mi przelatywały przez czachę. Rankiem wstałem jednak bez ubytków i w jednym kawałku. Zwlekam się nieco obolały z wyra i nieśpiesznie wyruszam w stronę... motocykla.

Afryczka nietknięta czekała wiernie na swojego kierownika i jego klamoty. Podczas codziennych rytuałów z zapinaniem bagaży doceniałem przez łzy utratę części bagaży. Parking na tyłach opuszczam wąską uliczką i od razu znajduje się na głównej ulicy - w nocy ruch tutaj jest zamknięty i pełni ona rolę głównego deptaku. Na wprost mojego wyjazdu spotykam dwóch jegomości z Niemiec na BMW i Husqvarnie. No i zaczyna się pogawędka. Zaczęło się od tego gdzie oni byli i gdzie jadą, gdzie ja byłem i dokąd zmierzam. Okazało się, że goście jadą właśnie do Theth, skąd ja wróciłem. Ten na husce miał koła supermoto i obawiał się czy da radę. Powiedziałem im, że jeśli są na lekko (a mieli mało bagażu) i jest sucho to nie powinni mieć problemów. Jak zobaczyłem niemiecką mapę Albanii u jednego z nich, na którą czekałem tydzień we wrocławskim Podróżniku, a którą dopiero mi co ukradli to się mało nie popłakałem :[. Co ciekawe podszedł do nas jeden miejscowy, częstując papierosami próbował się z nami dogadać, poradzić gdzie jechać i które drogi wybrać. Był kierowcą ciężarówki. Mimo iż nie dogadaliśmy się zbytnio było bardzo miło.

Zostawiam Peshkopi około godziny dziesiątej. Wyjeżdżając rzucam okiem na miasto. Trzeba przyznać, że mnóstwo się tutaj buduje. Jak tylko okiem sięgnąć poza miejski krajobraz, wszędzie góry. Tutaj popełniam kolejny strategiczny błąd. Wymyśliłem sobie, że żeby zdążyć na czas na prom w Grecji muszę zostawić sobie dzień zapasu na wypadek nieprzewidzianego, np. kapcia. W ten sposób, bojąc się nieprzewidzianych przygód zdecydowałem, że nie pojadę drogą SH36 do Burell aby na okrętkę wrócić przy pomocy SH16 do SH6 przy granicy z Macedonią tylko już teraz pocisnę dalej na południe SH6.



Kilka kilometrów za Shupenze odbijam przez mostek na drogę, która nie posiada numeru. Nawijałem kolejne kilometry górskich serpentyn po drodze w przeróżnych etapach jej budowy. Momentami jest dopiero co żywo zerwany humus (o ile można to w tym klimacie tak nazwać), niekiedy jedzie się po podbudowie z bardzo dużych i luźnych kamoli a czasem jest to już bardzo dobrze ubita warstwa żwirowa. Praktycznie cały odcinek do Librazhd jest jednym wielkim placem budowy. Droga jest szeroka, kręta, górska i dzika. Po drodze mijam zupełnie nie oznaczone maszyny podczas pracy, koparki, wywrotki, spychacze i walce. Są też dwa lub trzy bardzo przyjemne brody. Wokół przecudne widoki, kilometry gór i niesamowite przestrzenie. Są chwile kiedy droga jest tak równa, prosta i szeroka, że bez problemu można rozwinąć 100km/h wzbijając w powietrze kilometry sześcienne pyłowej chmury. Wyobrażam sobie, że od kiedy będzie tu asfalt, podróż tą drogą to już nie będzie to samo. To zaskakujące jak cienka warstwa czarnego, bitumicznego syfu potrafi wprowadzić pewien dysonans w odbiorze krajobrazu naturalnego.






Melduje się w Librazhd i w tym miejscu wpinam się w dobrej jakości asfalt SH3, który prowadzi mnie dalej do jeziora Ohrydzkiego a następnie do miasteczka Pogradec. Tam zaplanowałem sobie popas na ten dzień. Zupełnie nie wiem czemu gdzieś się spieszyłem. Obierałem cel i gnałem do niego jak poparzony. Jakieś wewnętrzne napięcie nie dawało mi spokoju i bez sentymentu mijałem kolejne górskie masywy i kręte doliny. Nie dałem sobie czasu na oddech, na spokojną analizę miejsca i czasu, która z pewnością pozwoliłaby mi dużo swobodniej powłóczyć się pośród mijanych regionów. Pozwoliłoby mi to odnaleźć miejsca, drogi czy rezerwaty, które teraz wiem, że po prostu bezczelnie minąłem a były warte odwiedzenia. Może to perspektywa spóźnienia na prom tak na mnie działała, a może to wszystko dookoła co można było zobaczyć z każdej obranej drogi było na tyle fascynujące i nowe, że nie było ochoty drążyć tematu głębiej.



Opuszczam Perrenjas. Przede mną ostatni masyw przed jeziorem Ohrydzkim. Droga jest tutaj nadzwyczaj dobra.Drogą SH3 wjeżdżam na ostatnią przełęcz i moim oczom, w oddali ukazuje się turkus jeziora Ohrydzkiego na tle potężnych gór Galicica, po stronie Macedonii. Masyw ten osiąga w porywach ponad 2200m n.p.m i wygląda obłędnie. Odcinek SH3 nad samym jeziorem pozostawia wiele do życzenia i trzeba uważać na wyrwy w asfalcie. Docieram do Miejscowości Pogradec. Rzut okiem na odpowiednią mapę (którą straciłem) wystarczyłby aby odnaleźć na niej przejście graniczne na drodze SH64 i zrobić szybki skok w bok na Macedońską stronę. Teraz wiem, że czeka tam piękna droga w górach Galicica i kolejne jezioro Prespa. Z Pogradec do granicy są jakieś 4 kilometry...

W centrum miasteczka znajduję piekarnię i wchłaniam dwa przeogromne, świeże i przepyszne rogale z czekoladą. Mam spokój z obiadem na cały dzień. Wbijam na plażę miejską i rozkoszuje się widokiem wody i gór w oddali. Jest oczywiście okropnie gorąco - około 35 stopni w cieniu. Tutaj poświęcam chwilę nad mapą żeby ogarnąć trochę sytuację.

Było wczesne popołudnie więc nie miałem ochoty zostawać tutaj na resztę dnia i nocleg. Postanowiłem jechać dalej, do Korce, dalej drogą SH3. Po wyjeździe z miasta zrobiło się nieco nudno. Teren się wyrównał i góry odsunęły się w stronę horyzontu. Korce okazało się dużym i nieciekawym miejscem. Postanowiłem zatem jechać dalej na południe. Opuszczam miasto drogą SH75 w kierunku Leskovik. Tutaj zaczęło się dziać coś ciekawego. Według mojej mapy, którą zakupiłem w Albanii do Leskovik można dojechać drogą SH75 koloru żółtego jadąc po prostu na południe. Druga droga, jakieś 30 kilometrów po wyjeździe z miasta odbija nieco na zachód, nie ma numeru ale również jest koloru żółtego i zmierza do drogi SH75 ale na wysokości miasta Permes. Obrałem tę drugą opcję, bo nie chciałem jeszcze jechać do Grecji. Leskovik jest przy samej granicy a Permes nieco dalej. Teraz wiem również, że po drodze warto byłoby z Permes grzać do Vlore i Gjirokaster, których w ogóle nie miałem wtedy w planach.

Za mną nieco wyrównany obszar z miastem Korce. Ponownie wjeżdżam w kręte i górskie drogi.

Przed miejscowością Mollas odnajduję dosyć wyraźne odbicie w prawo. Kilka kilometrów i asfalt się kończy. Nie ma w tym nic dziwnego, według albańskiej mapy spokojnie może to być droga barwy żółtej. Jest w miarę równo ale trzeba gdzieniegdzie uważać na wystające większe kamienie. Jadę sobie więc znowu szutrówką w góry nie spodziewając się niczego złego. Jedyny problem polegał na tym, że drogi tej nie było na moich mapach z Locus Pro więc opierałem się jedynie na mapie papierowej.


Po drodze mijam kilka rozjazdów i skrzyżować ale wybieram kierunek wyraźnie bardziej rozjeżdżony. Im dalej jadę tym wyżej się wspinam. Po drodze mijam malownicze jeziorko. Przez chwilę zastanawiałem się nad noclegiem w tej okolicy jednak kilka śladów obecności 'tubylców' w połączeniu z czarnogórskimi przygodami ostudziło moje zapały. Jadę dalej. Po kilku ładnych kilometrach droga zaczyna robić się coraz bardziej kręta i wiedzie co raz wyżej. To lubię! - pomyślałem. Nawierzchnia stawała się wyraźnie bardziej wyboista, roślinność wypierały coraz większe połacie skał. W pewnym miejscu przytarłem lewą torbą o duży głaz leżący przy samej drodze i uzyskałem tym sposobem piękny boczny otwór załadunkowy. Po opatrzeniu rannego pancerną taśmą potoczyłem się dalej. Ku mojemu zdziwieniu dojechałem na plac, gdzie stał jeden samochód, kilka domków z kamienia, wokół żywego ducha i żadnych śladów dalszej drogi.
Za mną było widać jedynie ogromne śmietnisko. Wyglądało jakby tędy miejscowi chodzili wyrzucać śmieci i tyle. Przejazdu nie było. Jak patrzę teraz na google maps to miejsce to zwie się Kaltanj. Zawróciłem grzecznie w poszukiwaniu jakichś rokujących rozjazdów. Kilka kilometrów wstecz próbuję w prawo ale po kilkuset metrach ląduję w kolejnej osadzie bez przejazdu - Qesarake. Cofam się jeszcze i celuję ponownie w prawo. Dość wyjeżdżona gliniasta droga daję nadzieję na powodzenie. Najgorsze było to, że skala mojej mapy nie pozwalała dokładnie ocenić gdzie jestem (była tylko jedna żółta droga) a według nawigacji błądziłem już dawno w morzu zieleni.

Jadę więc sobie w miarę pewnie dalej. Droga prowadzi przez niski las, w dół, później w górę. Na wszelki wypadek włączyłem nagrywanie śladu gps. Po jakimś czasie ślady stają się mniej wyraźne, wyjeżdżam na jakieś wzniesienie, kierunek kompletnie nie w tę stronę, w którą chciałem. Na jakiejś połonince docieram do kolejnej drogi. Zapala mi się w głowie kontrolka więc asekuracyjne obieram kierunek w lewo, jakbym chciał wrócić skąd przyjechałem. Dopiero teraz widzę na mapie satelitarnej, że właściwy kierunek był właśnie w prawo.

Docieram do jakiejś miejscowości, wjeżdżając przez cmentarz, ledwie widoczną ścieżką na trawie. Stoi jakieś Pajero ale ludzi zero. Z cmentarza dojeżdżam do 'centrum' - trzy chałupy, stara ciężarówka Ifa i Samuraj. Ale jest! Jest droga!. Celuję w nią i zaczynam piekielnie stromo staczać się po luźnej i wymytej przez deszczowe potoki nawierzchni. Zachodziłem w głowę jak tu się tą Ifą wjeżdża?!. Teraz okazuje się, że dojechałem do czegoś co się nazwa Lencke. Zamiast wracać skąd przybyłem jechałem dalej na wschód, na czuja w kierunku asfaltu z którego przybyłem. Problem polegał na tym, że zrobiło się okropnie stromo, droga przestała być drogą a stała się górską ścieżką dla osiołków i ludzi. Zatrzymałem się w pewnej chwili co by ochłonąć i spojrzeć trzeźwo na swoją sytuację. Co ciekawe, na pierwszy rzut oka znajdowałem się na totalnym odludzi. Jednak jak zacząłem dokładnie obserwować okoliczne wzniesienia i doliny to okazało się, że co chwile gdzieś znajduje się jakieś domostwo. Wyglądało to jednak tak jakby wszędzie dojazd odbywał się pieszo lub konno. Tu po prostu żyli sobie ludzie, były drobne poletka uprawne i pastwiska. Jak popatrzeć na zdjęcia satelitarne to jest tu wokoło mnóstwo dróg, dróżek i ścieżek, o których przeznaczeniu wiedzą zapewne tylko miejscowi.
Dalej było tak stromo, że w tym momencie zawracanie nie w chodziło w grę. Przy tej nawierzchni w życiu nie wdrapałbym się z powrotem do Lencke. Zmierzałem w kierunku jakiegoś kamienistego żlebu, z którego wyjazd wyglądał podobnie jak moje obecna ścieżka. Mało tego, wypatrzyłem w oddali lokalesa popędzającego osiołka z chrustem ku górze. Niezłe klimaty. Jadę dalej, jakieś wielgachne kamole walą mi pod silnik a na kilku ewidentnie się wieszam. Podjazd na następne wzniesienie zdecydowałem zrobić po trawie, bokiem tak żeby nie cisnąć przez wielkie kamole i sypki żwir. Udało się. Na górze kolejna blada ścieżka ale już wyraźnie dla pojazdów wielośladowych. W miarę upływu metrów droga staje się co raz wyraźniejsza. Po kilkunastu minutach niepewności wracam do jakiejś wioseczki, w której już byłem. Stąd celuję z powrotem do asfaltu SH75. Trochę przestraszony ale i zawiedziony jadę asfaltem dalej. Byłoby zdecydowanie inaczej gdyby mieć chociaż dobrą mapę topograficzną na gps.






Dalej pomykam już asfaltem przez puste doliny pośród gór dzikich szczytów. No po prostu poezja. Słońce powoli chyli się ku zachodowi a ja z zainteresowaniem rozglądam się za ewentualnym miejscem na dziki nocleg. Ponownie ponure myśli wybijają mi zielone spanie z głowy. Docieram do Leskovik. Tutaj robię małe zaopatrzenie. Jakiś lokalny rider szpanuje na starej i zmęczonej xtz 750 z dzieckiem z tyłu, obaj bez kasków. Rzut okiem na mapę i dochodzę do wniosku żeby może jednak do tej Grecji dzisiaj skoczyć.


Nie bez przeszkód udaje mi się znaleźć wyjazd z miasta drogą SH65 w kierunku granicy. Droga jest oczywiście w budowie. Dopiero przed samym przejściem pojawia się asfalt. Melduje się na przejściu. Albańsy celnicy bez przeszkód oddają paszport. Jadę mostem na drugą stronę rzeki i melduje się u Greków. Wokoło nikogo. Mam w ogóle wrażenie jakbym dzisiaj był jedynym, który z tego przejścia korzysta. Celnik bierze paszport, sprawdza, coś tam gmera w komputerku i daje paszport drugiemu. Dostaję informację, że u niego ok ale teraz ten drugi jegomość się mną zajmie... i się zaczyna. Faktem jest, że patrząc po ubiorze wyglądałem jak młody rudy, czerwonoskóry Albańczyk co to chwilę temu podpieprzył jakiemuś polakowi motocykl i próbuję tymże skromnym przejściem coś do Grecji przemycić. Zaczęło się od pytań, skąd, dokąd, na jak długo, dlaczego, w jakim celu. Potem gościu do mnie rzucił - otwierać kufer!. Spoko ale po kufrze była i karimata, i lewa torba. Odpinanie, wypakowywanie każdej najmniejszej paczuszki, pokazywanie, tłumaczenie i tak dalej. W torbie znaleziono butelki z wodą. - Co to jest?! - padło pytanie. Tłumaczę grzecznie, że kranówa ale gościu musiał każdą wziąć i obwąchać. Podobnie tłumaczyłem co to są klocki hamulcowe i regulator napięcia, butelka z gazem, naczynia, zapalniczka, nóż... po co mi to i tak dalej. Nic nie znalazłszy kazał odpinać namiot. Nie ruszałem go od Czarnogóry ale spoko. Wybebeszamy wszystko, stelaże, szpilki, podłoga, tropik. - Jest! Co to jest!? - gość wydziera się jakby właśnie przemytnika znalazł na gorącym uczynku. Triumf bije z jego greckiej, ciemnej facjaty. Wymacał sobie w tropiku takie piankowe usztywnienia od wylotów wentylacyjnych i chyba mu się wydawało, że jakiś biały proszek jest w środku. Poszukiwania oczywiście spełzły na niczym a ja sterczałem tam jeszcze 15 minut, żeby wszystko po zbierać do kupy. Już mi się Grecji odechciało.


Po greckiej stronie uderzyła mnie szerokość i równość asfaltów, które na mapie ledwo jawiły się bialutką, cieniutką kreseczką. Dojechałem do Kalpaki i cena benzyny prawie zrzuciła mnie z siodła. Dwa zero pięć euro za litr! To grubo ponad moje planowane średnie euro pięćdziesiąt. Pomyślałem sobie, że znajdę tu gdzieś nocleg przy granicy żeby jeszcze jutro wyskoczyć do Sarande po albańskiej stronie.
Po przekroczeniu granicy poczułem, że jestem bliżej jakiejś cywilizacji. Drogi zupełnie inne, miejscowości bardziej rozbudowane i schludne a stacje benzynowe większe i ładniejsze. Nie żeby mnie to cieszyło. Z Kalpaki pojechałem drogą 22 i tuż przed granicą odbijam na Ktismata. Znajduję jakąś knajpkę i pytam o nocleg. Wyglądam jak zjawa z horroru więc przyjmuję na klatę niezręczną odmowę, że niby nie ma miejsca itp chociaż zupełnie nikogo nie było w lokalu. Za poradą pojechałem do Delvinaki. Tam udało mi się znaleźć schludny pokoik za całe 25 eur... No cóż, cywilizacja wita. Nie mam wyboru bo już kompletnie ciemno. Biorę prysznic i schodzę na dół do knajpy. W hoteliku rządzi matka z córką, z czego ta pierwsza niczego po niegrecku poza ogromnym uśmiechem nie potrafi z siebie wydobyć. Na pytanie córki - co byś zjadł? - odpowiadam, że ... jakieś może mięsko? Uśmiechnięta greczynka prowadzi mnie do kuchni i pokazuje kolejne gary z mięsiwem - Tu wieprzowina taka a taka, tu baranina z pomidorami, tu jagnięcina z tym i tym a tam to i tamto. - Oczami dawno zjadłem już wszystko ale skusiłem się na baraninkę z warzywami i frytkami, które kobitki ręcznie wycinają z ziemniaków. Do pełni szczęścia jeszcze piwko, mały spacer po okolicy i kimono. Po trzech sekundach od logowania na poduszce Morfeusz zabrał mnie do siebie.