Spawarka na jutro załatwiona, wracamy na wieczór do Antona.
Na szczęście wymęczeni całodzienną jazdą, więc impreza już nie ta co ostatnio
Wcinamy pielmieni, gadamy o motocyklach, chłopaki zachwyceni katalogami, które od nas dostali, gadamy…
Robi się środek nocy, który mniej więcej wygląda tak:
Noc od dnia odróżnia się jedynie mniejszą ilością ludzi na ulicy...
Spodziewałam się, że grube, szczelne zasłony będą podstawowym wyposażeniem sypialni. Tymczasem nie było ich wcale… Miejscowi chyba przyzwyczajeni, nam trochę dziwnie zasypia się w pełnym słońcu…
Litujemy się na Agą, która nie przespała ostatniej nocy z powodu kurzofretki oraz skaczącego na łózko wilczura i zamieniamy miejscem noclegu.
Jagna z Fazim udają się więc do mieszkania Dimy, kurzofretka zapobiegawczo zostaje zamknięta w pokoju obok, a wilczór spacyfikowany skutecznie (po germańsku

) przez Faziego spędza noc pod łóżkiem. Noc przebiega bez ekscesów
Rano okazuje się, że mamy problem. Z nocki wrócił Dima, i zaczął opowiadać o swojej pracy. Dima jest maszynistą pociągów towarowych kursujących z rudą niklu z kopalni niklu do huty niklu. W miejscowości Nikiel oczywiście.
Natomiast Fazi jest synem maszynisty.
A rano było zaplanowane spawanie baku OST.
Czymże jest jednak spawanie baku wobec rozmów o lokomotywach
Gdzieś koło 12 udaje się w końcu wysłać chłopaków w stronę spawarki (wolę nie pytać, jak spawa się bak pełen paliwa…) a dziołchy idą w miasto. Znaczy się w Zapoliarnyj.
Zapoliarnyj jest… no… jakby to powiedzieć… niezbyt ładne?
Po mniej więcej 5 min widziałyśmy już wszystko warte zobaczenia i znalazłyśmy restaurację. Hotelową nawet!
Jak na Zapoliarnyj, był to inny świat.
Dla nas też to był inny świat. Jakbym się cofnęła w czasie mniej więcej do roku 1988, kiedy to chodziłam z rodzicami na niedzielne obiady do podobnego przybytku.
Panie kelnerki obsługiwały wtedy z taką samą niechęcią
Wystrój na bogato:
Kelnerki mają na sali swój stolik, siedzi ich tam chyba z sześć, na jakiś 4 gości
W końcu jakaś obrażona na wszystko panienka bierze od nas zamówienie na kawę. A po jakiejś pół godzinie podchodzi i pyta, czy mogłybyśmy już zapłacić …
Na szczęście chłopaki przysyłają smsa, możemy wracać.
Bak cały, OST nie wybuchło, robimy pożegnalne zdjęcie:
I ruszamy na… południe. Po raz pierwszy na południe. Ale jeszcze sporo przed nami
Przerwa na mitag w pięknych tundrowych okolicznościach przyrody:
Mitag składał się głównie z mielonki w puszkach
W połowie drogi między Zapoliarnym a Murmańskiem kolejny pomnik Wojny Ojczyźnianej, tym razem słusznych rozmiarów:
Pewne jego elementy bardzo się podobały:
A tu mapa głównej bitwy, która przełamała “Eismeerfront”
I wjeżdżamy do Murmańska:
Porządny garaż do za kołem podbiegunowym to podstawa:
Robimy sobie (mimo protestów części żeńskiej) dłuższy spacer po Murmańsku, najpierw po głównej ulicy:
Znajdujemy nawet sklep z kabelkiem do telefonu
a później szukamy pomnika, na którym jest kiosk “Kurska”.
Nie jest łatwo go znaleźć.
Czyżby nie było się czym chwalić? Mówię oczywiście o akcji ratowniczej…
Chyba piąta dopiero osoba kieruje nas tam gdzie trzeba:
Na tablicy za Krzysiem wypisano ofiary wszystkich wypadków łodzi podwodnych z Murmańska. Było tego sporo… Tu 50 osób, tu 100… chyba ponad tysiąc w sumie by się zebrało… Oj, ryzykowne to pływanie pod wodą… szczególnie w wersji rosyjskiej…
Znajdujemy knajpę z tradycyjnym rosyjskim jedzeniem. Rybki, pielmieni, bliny… mniam…
No i czas pożegnać się z Murmańskiem…
Fazi udowadnia, że miano kurzofretki pasuje jak ulał:
Wyjazd z Murmańska mamy godny. Jest chyba 23, słońce oczywiście w pełni, tłum ludzi na ulicach i dwa śląskie złomy na środku.
Szyby w dół, Cila na maxa (mamy kabelek! komórka Jagny podłączona do radia!), jedziemy główną aleją przez Murmańsk. Wszyscy się gapią…
Nagle zatrzymuje się obok na czerwonym starszy pan i piękną polszczyzną mówi, że on Polak z dziada, pradziada…
Przechodzimy więc ze śląskiego na polski, pan wyraźnie wzruszony, co my tu robimy… Robi się zielone, ruszamy.
Nagle Patryk z tyłu “Nie momy kajś jeszcze jedna biksa piwa polskiego?”
Mamy!
Patryk rzuca się do bagażnika OST (“Kajś tu musi być!”) robi jeszcze większy bardak, ale jest Tyskie!
Na następnych światłach doganiamy pana, Patryk wyskakuje, wręcza puszkę oniemiałemu kierowcy, uśmiechamy się i możemy jechać
O północy przerwa na siku na przydrożnym parkingu, zachodzę nieco głębiej w las i widzę to:
Sami Rosjanie (czy też Karelczycy) chyba nie bardzo doceniają to piękno, bo na samym parkingu:
Za Monczegorskiem skręcamy z M18 na wschód, w stronę Apatytów oraz Chibin, które oprócz przemysłu wydobywczego (apatytów właśnie) są lokalnym kurortem narciarskim.
Niestety droga do tego kurortu… Kto był na Ukrainie, ten wie o czym mowa. Powierzchnia dziur większa od powierzchni resztek asfaltu, a ich wyminięcie niemożliwe.
Jedziemy więc wolno, zatrzymujemy się przy tablicy informacyjnej, na której zaznaczono kempingi, niestety są one chyba wyłącznie na niej

Czyli znów nocleg w krzakach
Nagle OST nie udaje się wyminąć jednej z dziur i słyszymy konkretne łupnięcie. A na masce astry pojawia się wybrzuszenie.
- o k…
- co to było?
- cosik dupło…
Diagnoza brzmi: Dupło górne mocowanie fejdry i dymfra. I prawie wyszło przez maskę...
Próbujemy jechać dalej, ale spod maski dobiega taki łomot, że postanawiamy skończyć jazdę w najbliższych krzakach.
Po zaparkowaniu w krzakach dziołchy biorą się za namioty, chopy za ognisko, a gizd za fejdrę:
Zostaje wymyślony jakiś sposób dospawania obejmy, która by jakoś tę sprężynę trzymała. Ale znów potrzeba jest spawarka

Do Apatytów mamy jakieś 15 km, doturlamy się jutro…
Czyli można otworzyć piwko, 3 nad ranem:
Kopruchy przechodzą same siebie, ubieramy rękawice, polary (przez polar komary nie dosięgają do skóry) i co tam się tylko da.
No i tradycyjnie, gdzieś o 5 rano: “Trza by ciut pospać, co?”
cdn.