Droga do Biszkeku była monotonna. 3 dni na wschód, później dwa na południe i byłem na miejscu. 5800 km nawinięte na koła. Nie byłem spragniony przygód, jechałem sam, nieznanym mi jeszcze samochodem. Zabierałem wciąż autostopowiczów, których zmuszałem do opowiedzenia mi historii swego życia, do zrobienia wpisu w moim pokładowym dzienniku lub głośnego czytania tego co akurat mieli w ręku. Najstarszy z nich miał chyba 82 lata i jechał autostopem z Rygi do Moskwy. 900 kilometrów to sporo jak na ten wiek. Ale to człowiek radziecki, wiadomo - litr nie alkohol i tysiąc kilometrów nie odległość.
Na granicy rosyjskiej zrobiło się trochę śmiesznie a trochę strasznie. Okazało się, że w moich dokumentach nie zgadza się jeden szczegół: numer VIN. Jakiś roztrzepany urzędnik pominął literkę W. No i miałem ja swoją godzinę W na granicy. Dość długo trwało zanim wytłumaczyłem, że to nieważna litera. Jakby była ważna to by się załapała do ruskiego alfabetu. A ponieważ jej nie maâ...
Argumentacja całkiem zgrabna, ale nie trafiła celniczce do rozumu. Była noc i wszyscy mieliśmy dużo czasu. Nie było żadnych propozycji korupcyjnych â po prostu trwaliśmy na swoich pozycjach. Ona że "nie lzja", a ja że "ni ch..." - nie wracam. Dziadek spał na przednim fotelu i w końcu musiałem użyć wpojonego Rosjanom szacunku do bohaterów Wojny Ojczyźnianej. Nawet nie wiem czy mój autostopowicz był weteranem, ale niech mi inni weterani wybaczą â musiałem użyć go jako orężu w zmaganiach z celniczką. VIN wkrótce przestał być problemem, a stał się nim nadmiar mojego bagażu. Z tym jednak sobie poradziłem szybko. Zacząłem wyrzucać karton za kartonem i pani bezwzględna pozwoliła jechać.
Drogi ku Moskwie nie pamiętam zbyt dobrze. Byłem zmęczony i kazałem dziadkowi pilnować mnie żebym nie zasnął. W samochodzie nie było już miejsca, ale wziąłem jeszcze dwóch autostopowiczów, młodych Moskwian, którzy wracali z jakichś prawosławnych klasztorów, gdzie medytowali kilka dni. Padałem już za kierownicą - jeden z Moskwian wiedział, że to Mitsubishi Delica, więc uznałem jego kwalifikacje za dostateczne i przesiadłszy się na tył auta powierzyłem mu kierownicę każąc budzić się w Moskwie. Nocowałem już stoparedziesiąt kilometrów za stolicą, w haszczach nad rzeką, wśród komarów i w otoczeniu rozbujanych nagimi ciałami samochodów.
Ural pojawił się trzeciego dnia i poszedł gładko. Było gorąco i wiele samochodów zatrzymywało się, by ostudzić silniki. Delica nawet nie jęknęła i wskaźnik wciąż stał niepokojąco nisko. W Czelabińsku postanowiłem pojechać do Kazachstanu na południe, przez Kustanaj. Dawno nie jechałem tą drogą. Granica poszła gładko, zrobiłem mała szopkę udając że nie znam rosyjskiego, a gdy celnicy zaczęli mnie kląć odwzajemniłem im się w mowie Puszkina. Zrobiła się afera, że czemu tak, że tak nie wolno etc.
To nie był dobry wybór, droga była podła i musiałem uważać, by zaoszczędzenie stu kilometrów nie przyniosło w efekcie problemu z zawieszeniem. Kolejna noc już w stepie była wyjątkowa. Spałem w śpiworze obok samochodu. Obudziło mnie słońce i nieznośne bzyczenie. Nade mną unosił się rój. Zerwałem się na równe nogi i w 3 sekundy byłem w samochodzie, zamknięty zacząłem zabijać to co wleciało za mną. To nie były pszczoły ani osy. To były muchy. Wielkie i naprawdę mega agresywne. Nie widziałem niczego podobnego. Wygniotłem je o szyby i czekałem aż reszta sobie poleci bym mógł zabrać śpiwór i karimatę. Ale gdzie tam - towarzystwo obsiadło mi auto i naprawdę bałem się wyjść. W końcu wylazłem w kominiarce i rękawicach i szybko wrzuciłem moje skarby do auta. Ruszyłem ale rój podążył za mną. Jakiś absurd, ale czułem się jak w jakimś horrorze. Odjechałem ze dwa, trzy kilometry i wytłukłem resztę dziadostwa. To było najdziwniejsze i najbardziej nieprzyjemne zdarzenie tego roku.
Na południu było strasznie. Termometry pokazywały +43 stopnie. Byłem jak zombie, gdy po pokonaniu 5600 km dotarłem do kirgiskiej stolicy. Przyjaciele nie mieli litości. Codziennie był czyjś dień rażdienija, rocznica ślubu lub chociaż urodziny kochanki. Nie piłem wódki od pół roku, wiedziałem że wakacje przyjmę dwuletnią normę. Zamieszkałem u znajomego Włocha motocyklisty. Moje motocykle tłukły się jeszcze po kazachskich stepach więc w okolicy ujeżdżaliśmy jego xrki. W końcu dotarły oba tiry i tę sobotnią noc kilku celników spędziło inaczej niż zamierzali.
Nazajutrz wyruszyły ekipy, którym dowiozłem sprzęt. 6 Słowaków ruszyło na quadach na podbój Tien Szaniu i Pamiru, kilka grup motocyklistów rozjechało się po kraju.
Następnego dnia wyruszyłem i ja z moją grupą. W planach 21 dni, Kirgistan, Tadżykistan i Chiny. Ludzie fajni, ekipa nie za duża. 4 duże beemki, dwie deerki 650 i moja delica jako support. Darek i Jarek z Łowicza, Jankes i Ron z Wrocka, Marek z Krakowa i Filip z Hamburga. No i ja, nie wiadomo skąd. Chyba jednak już miejscowy z Biszkeku. Pognali w stronę Susamyru. Ja zostałem z Ronem. On wsiadł na moją deerkę, a ja robiłem backup Delicą. Jeszcze nie dojechaliśmy do Kara Bałty jak dowiedzieliśmy się o problemach. Jedna beemka umarła, stoją na 133 kilometrze. Wjechaliśmy na trzyipółtysięczną przełęcz, zrobiło się chłodno, ale ogrzewanie w aucie miałem włączone już wcześniej, by zapobiec przegrzewaniu się silnika. Znaleźliśmy ekipę na poboczu przy jakimś sklepie. Do zachodu była godzina, trzeba było szukać noclegu.
Ron znalazł kawał równej trawy nad czyściutkim strumykiem i tam próbowaliśmy kirgiskich koniaków wpatrując się w susamyrskie gwiazdy. Chłopaki z Łowicza wykonywali jakieś telefony do Polski, próbując porozumieć się w sprawie adwenczera. Chłopaki szarpali się z GS-911, beema wciąż wyrzucała jakieś nowe błędy i nie sposób było zrozumieć co padło. Samo się zepsuło więc samo się naprawi. Po nocy nie było sensu tego robić. Piwa było dużo, a ciepłe koniaki dobrze smakowały. Jednostajnie łomoczące ciężarówki zmierzające do Osz lub do Biszkeku ululały nas.
Ranek nie przyniósł przełomu, sprawdzaliśmy różne rzeczy, aż w końcu ktoś poruszył wiązką pod zbiornikiem i zagadała pompa. Moto ożyło. Tego dnia umierało jednak jeszcze kilka razy i w końcu podjęliśmy decyzję o kolejnym biwaku. Tym razem nad Naryniem w okolicy elektrowni w Taszkomurze. Dla porządku dodam, że padła też deerka i to dwa razy. Za pierwszym razem skończyło się na wymianie świec, a za drugim na odkręceniu kranika. Były to jedyne awarie tych motocykli w czasie całej imprezy. Dla porządku dodam, że żadna z beemek też nie miała problemów. Nie mówię oczywiście o gumach etcâŚ
Feralna beemka przez kolejne dni to jechała z całą mocą, to przerywała niespodziewanie. Jarek jechał z odkręconym zbiornikiem i z obu stron miał wyprowadzone âszarpakiâ, coś jakby lejce. Gdy beemka przerywała Jarek ciągnął za sznurki. Czasem przynosiło to efekt, a czasem nie. Porzuciliśmy ją ostatecznie po wjeździe do Tadżykistanu. Została w Karakol, czekając na nasz powrót. Szutrowa droga z âkurwikamiâ działała jak przerywacz co rusz rozłączając i załączając cycaty motocykl. Goniły nas terminy, mieliśmy określonego dnia wjechać do Chin, nie mogliśmy sobie już pozwolić na stratę jakiegokolwiek dnia. Na dodatek w beemce coś zaczęło megachrobotać i skończył się rozrusznik. To skończyło nasze wątpliwości. Kilkanaście kilometrów za Karakol zarządziłem jej odwrót, Jarek z kwaśną miną zajął miejsce w Delice i chyba tego dnia się już nie odezwał. Widoki, jak to w Pamirze: było pięknie, ale my gnaliśmy do Chorogu nadrabiając stracony czas.