W nocy (no dobra, tak o ósmej rano…) budzi nas deszcz.
Mam brzydką, złośliwą, babską satysfakcję na marudzenie Fazika (“Jagna, po co ten namiot, daj spokój , na pewno nie będzie padać”), na szczęście go nie posłuchałam i namiot stoi. I mamy gdzie się schować.
Rano (czyli o 13

) niektórzy kąpią się w Bałtyku:
Inni pajacują
Na koniec konieczne jest działanie zespołowe:
Nieśpiesznie przemierzamy Estonię, i w tym tempie to całkiem spory kraj
Jedziemy wzdłuż Bałtyku:
Który podziwiamy jednak z góry:
Czasem boczne drogi są naprawdę bardzo boczne:
Mamy przerwy nie tylko na warzenie kafeja, ale także zeżarcie arbuza:
To zdjęcie mogłoby być kwintesencją naszego wyjazdu, ale nie bardzo nadaje się do powszechnego upubliczniania...
więc niektórzy wolą na zdjęciu być solo:
W strugach deszczu docieramy do twierdzy Rakvere, gdzieś w połowie drogi między granicą rosyjską a Tallinem:
Gdzie stoi także ciekawy pomnik tura:
Gdzieś w centrum kraju zatrzymujemy się na obiad (jak zwykle koło 20…), ciężko się dogadać, estoński nie przypomina niczego poza fińskim, a fińskim też nie władamy niestety…
A obok stoi ciuchcia, więc syn maszynisty…
no ale ileż można przez tę Estonię jechać, więc w końcu jest granica:
Łotwę zwiedzamy po ciemku, aż lądujemy jak zwykle w jakiś krzakach. Dookoła łąki i chaszcze po pas, więc musimy rozbić się na polnej drodze.
Ognisko skromne, ale było
Zapasy piwa były wystarczające:
Kolejny dzień, kolejny kraj, Litwę po prostu przelecieliśmy, korek za Augustowem ominęliśmy polami i wpadliśmy na pomysł zwalenia się na głowę Mariowi pod Bełchatowem.
Po drodze spodobała nam się wieś gdzieś na zachód od Nowego Dworu Mazowieckiego:
Mario na nasz przyjazd przygotował się doskonale:
Ostatnia noc na karimacie
I obieramy kierunek na heimat…
29 czerwca, po dokładnie 16 dniach tej wariackiej podróży jesteśmy doma:
powitano nas tak jak trzeba, czy roladą z kluskami i modrą kapustą… Aaa - zouza pyszna też była!
U Agi i Krzycha zrobiliśmy małe afterparty:
ale zdecydowanie w stylu wschodnim (swoją drogą polecam pomysł

):
No i dobrnęliśmy do końca opowiastki.
Trochę to trwało.
Ale też opowiadać było o czym
To był niesamowicie luzacki, zwariowany wyjazd.
Pięcioro ludzi, z których niektórzy się znali jak łyse konie, a inni wcale.
I udało nam się przeżyć 16 dni bez najmniejszej sprzeczki!
Do tego było totalnie niskobudżetowo.
W zasadzie wydaliśmy pieniądze wyłącznie na paliwo (3 zł za litr!) i wizy.
No i coś tam czasem jedliśmy.
I poznaliśmy tylu fajnych ludzi!
Więc już po raz drugi pozwalam sobie zakończyć hasłem:
Wschód rulez!
Dziękuję za uwagę i do usłyszenia. Bo pewnie coś tam jeszcze kiedyś napiszę